Bez mieszaniny dobra i zła ta powieść byłaby plastikowa – wywiad z Olgą Mildyn o „Podłości”

21 marca 2022

„Podłość” to debiutancka powieść Olgi Mildyn – reporterki „Dużego Formatu” i stacji TVN24. Autorka w rozmowie z nami przyznaje, że przyczynkiem do napisania książki był przeczytany przez nią news o śmiertelnym wypadku samochodowym – wypadku, który dla fabuły „Podłości” nie pozostaje obojętny. O pracy nad powieścią, obdarzaniu siebie czułością oraz blednącej antylaurce współczesnej Polski rozmawiamy z Olgą Mildyn.

Paulina Janota: „Na ilu zdjęciach obcych ludzi jesteś?” – to jedno z pytań, które pojawia się na początku pani książki. Na ilu zdjęciach obcych ludzi się pani widziała?

Olga Mildyn: Chyba cały wic z tymi zdjęciami obcych ludzi polega na tym, że one raczej do nas nie trafiają, a co za tym idzie – nie możemy się na nich obejrzeć. A szkoda! Robione są w momencie ważnym dla kogoś – aparat, telefon wyciąga się przecież po to, żeby uwiecznić taką chwilę. I porzućmy tu dyskusje na temat wyższości zdjęć rodzinnych przy zabytkach nad na przykład zbliżeniem na jajecznicę ze śniadania czy nogę celującą palcem w kierunku morza. Nieważne! Jeżeli ktoś robi zdjęcie, znaczy że chce je mieć i to jest dla niego ważne. A kiedy gdzieś w tle za palcem albo jajecznicą zaplątamy się my, idąc, spiesząc się, czekając, ale na pewno nie pozując do zdjęcia, znaczy, że nie staramy się akurat niczego uwieczniać i być może spędzamy właśnie taki moment w życiu, którego już za dwa tygodnie pamiętać nie będziemy. Ile mamy takich momentów w życiu? Ile życia by się z tego uskładało? Czasem muszę się naprawdę dobrze zastanowić, żeby przypomnieć, co robiłam dwa tygodnie temu. A dwa lata temu? No właśnie. I teraz proszę sobie wyobrazić: ktoś to ma na zdjęciu. Są na świecie fotografie, z których można złożyć tę część naszego życia, której my w ogóle nie pamiętamy. Gdzieś istnieje jakaś nasza część, którą straciliśmy i raczej nierealne jest już ją odzyskać. Czy myślenie o tym w ten sposób nie jest fascynujące?

Na pewno zastanawiające. Zastanawia mnie również, jak to pytanie przekłada się na pani powieść.

Prawie dekadę temu analitycy jednej z firm wyliczyli, że wrzucaliśmy wtedy do internetu średnio 500 milionów zdjęć dziennie. Czyli robimy ich pewnie kilkanaście, może kilkadziesiąt razy więcej. Fotografujemy ogłoszenia, żeby nie musieć zapamiętać ich treści. Rozkłady jazdy tramwajów. Menu w restauracjach. Karteczki z cenami w warzywniakach. Metki ubrań. Paragony, rachunki, faktury. Ciągle robimy zdjęcia! I tylko dlatego, że żyjemy w takim świecie, mogę się zastanawiać, na ilu zdjęciach obcych ludzi jestem. Dla mojej prababci, która żyła w czasach, gdy telefon komórkowy nie był przedłużeniem naszej ręki, ba, w ogóle nie istniał, pytanie byłoby absurdalne, więc w tym sensie medium kreuje nam rzeczywistość. A jaką rolę odgrywa to w powieści? Zdawałoby się, że niewielką, bo żaden z bohaterów nie zaprząta sobie głowy robieniem zdjęć i w ogóle nie o fotografii jest ta książka – a jednak ostatecznie całkiem sporą. Ale tego zdradzić chyba nie mogę.

Impulsem do napisania „Podłości” był przeczytany przez panią news o tragicznym wypadku samochodowym. Bruno, jeden z głównych bohaterów, również trafia na taki, niemalże bliźniaczy, news, który staje się katalizatorem dalszych powieściowych wydarzeń. Jest pani reporterką – czy w sprawie wspomnianego newsa, który stał się przyczynkiem do napisania książki, robiła pani jakieś reporterskie śledztwo?

Od dłuższego czasu myślałam o napisaniu powieści, w której opowiem o relacjach między ludźmi, o sposobach, w jakie do siebie podchodzimy, jak się traktujemy. News, który przeczytałam, rzeczywiście był iskrą. Zaintrygował i rozbudził moją wyobraźnię, ale nie tylko z powodu tragedii, jaka się tam wydarzyła, ale też dlatego, że tak fascynował ludzi, którzy próbowali domyślić się powodów. Wymyślali scenariusze, komentowali, zastanawiali się nad tym, co mogło się tam wydarzyć. I o tym właśnie jest ta powieść: jak z kawałków tworzymy całość, jak pozwalamy sobie uważać, że wiemy lepiej, mimo że tak naprawdę często prawie nic nie wiemy. O tym, że często dobre intencje, kiedy się na nie patrzy z drugiej strony, wcale tak ładnie się nie prezentują. I odwrotnie: przecież da się ładnie opakować coś brzydkiego. Jako że news był tylko impulsem, nie śledziłam potem tej sprawy – wiem, że postępowanie wszczęła prokuratura, ale czy skończyło się to aktem oskarżenia albo umorzeniem? Nie wiem. Nie, że mnie to nie interesowało. Nie chciałam jednak w żaden sposób sugerować się tamtą sprawą.

Czuje się pani lepiej w skórze reporterki czy pisarki?

Praca reportera polega na byciu w ciągłym biegu. W każdej chwili – nawet w nocy – może zadzwonić telefon od producenta, że trzeba jechać, że gdzieś dzieje się coś ważnego. Wypadki, powodzie, pożary, katastrofy. Polityczne sprawy. Wybory wszystkich szczebli. Spotkania z ludźmi sztuki. Konferencje prasowe. Protesty. Widowiskowe imprezy – zawody szybowcowe, loty balonami, sporty ekstremalne. Nowatorskie operacje przeprowadzane w naszych szpitalach. Urocze spotkania w zoo – te uwielbiam najbardziej – kiedy rodzą się tam zwierzęta. Skomplikowane urzędnicze sprawy. Wyroki sądowe. Morderstwa. Oddolne inicjatywy mieszkańców całego regionu. Nagłe zmiany pogody. Spektrum tematów, które poruszamy na antenie jest ogromne, a zadaniem reportera jest być we wszystkim na bieżąco i umieć sprawnie zebrać wszystkie informacje. Pisanie powieści to coś zupełnie innego: wymaga ciszy, skupienia, długofalowego planu, który zasadniczo nie zmienia się przez kolejne miesiące i prowadzi do postawienia ostatniej kropki. Na pierwszy rzut oka to jak zestawienie dwóch skrajności: praca w otoczeniu ludzi kontra zupełnie samotnicze zajęcie. Z natury nie jestem domatorką i raczej nie należę do osób, które lubią przebywać w zupełnej ciszy i spokoju, więc wydawałoby się, że to zupełnie nie praca dla mnie. Ale wbrew pozorom, o czym przekonałam się dopiero, pisząc, tworzenie fabuły jest jak przenoszenie się do innego świata, w którym ludzie – postaci – zaczynają żyć swoim życiem. Wymyślanie tego wszystkiego jest dla autora tak angażujące, że osobiście tracę poczucie czasu, siedząc przed komputerem.

Czy możemy zatem liczyć na kolejną pani książkę?

Pracuję teraz nad drugą powieścią, do której pisania jeszcze się przygotowuję. Zbieram informacje, buduję postaci i domykam w swojej głowie sprawy, z którymi planuję ich zetknąć. I nie zliczę rozmów, które przeprowadziłam do tej pory z ekspertami w swoich dziedzinach. Tłumaczą mi swoje prace, a ja chłonę ich zawodową „gwarę”, zapisując skrupulatnie wszystkie ciekawe słowa i starając się poznać sposób, w jaki patrzą na świat. Wydaje mi się, że mogłabym nie mieć tej umiejętności zdobywania informacji, gdyby nie praca reportera i przez lata wyszukiwanie kontaktów, i wsłuchiwanie się w historie ludzi. I patrząc w ten sposób na obie te prace, wydają się mieć ze sobą wiele wspólnego, mimo że w jednym chodzi o fikcję, a w drugim o rzeczywistość: słuchanie, a potem wymyślanie, jak w ciekawy sposób opowiedzieć o tym, co się usłyszało, żeby inni też chcieli posłuchać. A to jest właśnie coś, co lubię robić w życiu.

W „Podłości” mamy do czynienia z tajemniczym morderstwem i niewyjaśnionym wypadkiem. Czy przedstawiony przez panią model działania policji i prokuratury poprzedzony był konsultacjami z tymi organami?

Rzeczywiście powieść konsultowałam z wieloma osobami – prawnikami, policjantami, prokuratorami. Osobami, które na co dzień zajmują się podobnymi historiami. Znają się nie tylko na procedurach, prawie i kodeksach, ale też widzą praktyczny sposób funkcjonowania służb od wewnątrz. Przez lata pracy jako dziennikarka udało mi się co nie co podpatrzyć i wiem, że łatwo minąć się z prawdą, kiedy mówi się o służbach, jedynie myśląc, że się o nich coś wie. Bo rzeczywistość często różni się od naszych wyobrażeń o dobrym i złym policjancie albo bohaterskim funkcjonariuszu, któremu zawsze się chce walczyć o sprawiedliwość, nawet po dyżurze i z pustym żołądkiem – a takich zazwyczaj spotykamy przecież w filmach. Zły policjant może być dziś na zwolnieniu lekarskim, dobry jest delegowany do czynności w terenie i ma z tego powodu kiepski humor, a bohaterowi zwyczajnie skończył się dyżur i procedura nie pozwala mu go przedłużyć. Albo żona go prosi o to, żeby koniecznie skoczył po zakupy, bo w domu nie ma co jeść. Zależało mi na tym, żeby zderzyć te nasze wyobrażenia z rzeczywistością. A dodatkowo tą rzeczywistość opowiedzieć prawdziwym językiem, tym, którym naprawdę rozmawiają ze sobą funkcjonariusze. Przez kilka lat miałam do tego stopnia naciągnięte ucho na policyjną „gwarę”, że ucieszyłam się, kiedy raz patrol zatrzymał mnie do kontroli i ostatecznie wlepił mandat za brak gaśnicy w samochodzie (którą zresztą przeturlaną w głąb auta znalazłam przypadkiem tydzień później), bo miałam szansę namówić policjanta na rozmowę o pracy po jego dyżurze. Udało się i kilka „zezgonień” albo „policjantogodzin” od niego znalazło się ostatecznie w powieści. Dlatego jeszcze raz chcę podziękować wszystkim, którzy poświęcili mi i tej książce swój czas i podzielili się wiedzą. I tylko nie mogę wymienić tu nazwisk – na ich prośbę.

Podczas lektury pani książki uświadomiłam sobie, że oto czytam mój pierwszy kryminał! Co prawda trzeba uważać z jednoznacznym kategoryzowaniem „Podłości”, a jednak na myśl nasuwa się wpierw kryminał.

W tej książce na samym początku ktoś ginie – i to nawet więcej niż jedna osoba – a fabułę do przodu pcha pytanie: dlaczego oni nie żyją? Patrząc na to w ten sposób, można powiedzieć, że mamy do czynienia z kryminałem. Jeżeli ktoś chce zagadkę, a potem ścieżkę do jej rozwiązania, to – mam nadzieję – się nie zawiedzie. Ale wątek kryminalny jest tu tylko pretekstem do opowiedzenia szerszej perspektywy. Bo ci, którzy są w sprawę zamieszani, poza tym, że ją wyjaśniają, nagłaśniają, że ona ich dotyczy bezpośrednio albo w jakiś zupełnie inny, ale jednak, sposób – to wciąż są ludzie. Ze swoimi lękami, ograniczeniami, wspomnieniami, problemami. Taszczymy za sobą te walizeczki wszyscy – i one wpływają na nas i na nasze otoczenie bez względu na to, czy wyjaśniamy teraz sprawę morderstwa młodej kobiety, czy siedzimy wygodnie na kanapie i czytamy rozmowę o pisaniu książek. I znowu: na co dzień nie widać tego bagażu, my go skrupulatnie upychamy za plecami, tak żeby nikt nie zauważył, chowamy się za maskami, może niektórzy nawet próbują udawać kogoś, kim nie są. Ale ostatecznie wszyscy znamy przecież takich ludzi. Kogoś nieufnego. Albo takiego, co to zawsze stara się być akuratnym. Albo takiego, co nie umie odnaleźć się w towarzystwie, bo czuje, że nigdzie nie pasuje. Albo odwrotnie: wpasuje się wszędzie i to tak, żeby stać się niezastąpionym, żeby przypadkiem nikt go już nigdy nie opuścił. Człowieka z ogromną potrzebą bycia docenionym. Albo złośliwego cynika. Albo zaplątanego w nałóg. Przecież oni wszyscy są właśnie tacy z jakiegoś powodu. W tej powieści chciałam pokazać, że jesteśmy różni, czasem okropni. Ale to nie zawsze nasza wina, tylko tych walizeczek. I wbrew tytułowi możemy spróbować spojrzeć na siebie czasem z czułością. Jaka to w takim razie literatura? Nie wiem. Słyszałam głosy, że niektórzy czytają „Podłość” momentami jak traktat filozoficzny, inni jak socjologiczny esej. Wydawnictwo natomiast wydało ją w dziale literatury pięknej i jestem z tego powodu zadowolona.

W jednej z rozmów o książce, przyznała pani, że pierwotnie tytuł brzmiał inaczej – „Pożytki z cudzego upokorzenia”. Taki sam tytuł ma reportaż Kasi z pani książki. Dlaczego zatem „Podłość”?

Jedno słowo, a mówi więcej niż te cztery, a tak naprawdę więcej nawet niż sto cztery. Jest taki fragment „Podłości”, w którym Kasia, dziennikarka i jedna z głównych bohaterek powieści, zastanawia się nad wyrazem twarzy prokuratora i stwierdza, że wyraża ona więcej niż tysiąc słów, a wszystkie z gatunku: żałość, zniechęcenie, zmartwienie, marazm, gnuśność, frasunek, chandra, beznadzieja, uwiąd, zgnuśnienie, cień, zgryzota i tak dalej (naprawdę da się jeszcze długo dalej). To fascynujące, ile Polacy potrafią wymyślić słów na określenie ulubionych nastrojów, pomyślała wtedy i ja teraz myślę, że ta powieść, idąc tym sznytem, też mogłaby się nazywać wielorako. Marysia Tengowska, redaktorka prowadząca moją powieść, miała rację, kiedy po lekturze napisała mi, że ta opowieść jest o ludzkiej niegodziwości, nieprawości, przewinach, o tym, że ranimy siebie i innych, że bardzo łatwo spaść na dno, że życie boli, że przynosi cierpienie i że zło jest czynione, ale i się zdarza, bo brakuje dobrych intencji. Można tak wymieniać i wymieniać, ale można też to wszystko streścić do jednego słowa, na które ona wpadła, i dziś wiem, że ta historia nie mogłaby się inaczej nazywać.

Pani książką stanowi odbicie rzeczywistości przeciętnego Polaka, któremu państwo rzuca kłody pod nogi i zdaje się często go (i jego problemów) nie zauważać; który chodzi do jakiejś pracy, bo musi, ale raczej za nią nie przepada. Chciała pani przedstawić Polskę bez retuszu czy taki obraz wyłonił się w trakcie pisania? Jest pani reporterką, więc zapewne w trakcie swojej kariery widziała pani różne ludzkie dramaty.

Rzeczywiście pojawia się w tej książce kilka umęczonych życiem ludzi, ale wbrew pozorom myślę, że większość z bohaterów jest w takim miejscu, w jakim chciało być. Bruno, żeby móc pracować na uczelni, musiał przecież skończyć studia, potem obronić doktorat. Kasia, żeby robić własne materiały, przepracowała swoje, pomagając innym w redakcji i ucząc się pracy w telewizji. Mira i Tomek podjęli decyzję, żeby skończyć szkołę policyjną i wstąpić w szeregi policji, a Anna na uczelni wybrała specjalizację prokuratorską i teraz stara się zrobić wszystko, żeby móc szybko awansować. Problem polega raczej na tym, że czasem nasze plany, kiedy już je zrealizujemy, wcale nie wyglądają tak, jak w naszych marzeniach. Kiedy budzik dzwoni za wcześnie, wstać się nie chce nawet do najlepszej na świecie pracy, prawda? Nie wiem, czy to jest historia o Polsce bez retuszu, ale chyba taką mamy właśnie rzeczywistość: może nikt nam jakoś radykalnie nie utrudnia życia – chociaż nie sposób nie zauważyć tłumów, które przez ostatnie lata walczą o swoje podstawowe prawa, wychodząc na ulice i protestując – ale też raczej rzadko je ułatwia. Sukcesy nie zawsze cieszą, praca, kiedy się na nią spojrzy w poniedziałek rano, służy ostatecznie do zarabiania pieniędzy, a nie przynoszenia radości. Zima trwa zdecydowanie za długo, swoje trzeba odstać w kolejkach do banku, do lekarza, po pieczywo. Nasłuchać się bluzgów za oknem, trąbienia na siebie znerwicowanych kierowców, za głośnych rozmów w tramwaju, które często sprowadzają się do zdań, które zaczynają się od słów typu „miałam nikomu nie mówić, a wiesz co ona zrobiła?”, opowieści znajomych, którzy na pytanie „jak tam?” nie odpowiadają po angielsku, że dobrze, tylko zaczynają wymieniać litanię chorób. Wszyscy to znamy, prawda? I tak samo jest z tą powieścią: można przywiązać się do tych elementów, które czynią ją historią o ludzkiej podłości. Ale moim zdaniem, tak jak w życiu, warto rozglądać się za pozytywami. Bez tej mieszaniny dobra i zła ta powieść byłaby plastikowa, opowiadałaby o świecie, który nie istnieje. W tym naszym stereotypowo szarym, zimnym, wiecznie niezadowolonym państwie pełnym podziałów nagle z chwilą wybuchu wojny w Ukrainie powstaje zryw narodowy, który jednoczy Polaków w pomocy dla Ukraińców na skalę, której jeszcze kilka tygodni temu nikt nie mógłby sobie nawet wyobrazić. Jesteśmy bezinteresowni, zaangażowani, pełni poświęcenia, empatii, czułości i zgrani jak nigdy. W „Podłości”, mam nadzieję, widać to samo: frustracji towarzyszy chęć niesienia dobra. Nieszczęściu – bycie otwartym na innych. Smutkowi – mobilizacja do pracy w obronie czyichś interesów. Bo życie nigdy nie jest przecież jednorodne.

Właśnie chciałam zapytać panią o tą naszą ostatnią, bezinteresowną pomoc, którą niesiemy naszym wschodnim sąsiadom. Anna Dziewit-Meller pisze o pani książce, że to „antylaurka dla współczesnej Polski” – teraz w związku z wojną w Ukrainie wspomniana antylaurka nieco blednie, biorąc pod uwagę nasze zaangażowanie. Spodziewałaby się pani po nas takiej reakcji?

Jasne! Tak jak pisałam wyżej: życie nie jest jednorodne, a co w Polakach mnie ujmuje od zawsze, to bojowość i brak pokory, jeśli chodzi o walkę w obronie czyichś interesów. Spójrzmy już choćby tylko na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, której z roku na rok udaje się pobijać rekordy zbiórek pieniędzy na leczenie dzieci. Do tego protesty w obronie sądów, walkę o prawa kobiet o decydowaniu o własnym ciele, Polacy wyszli na ulice przecież nawet w sprawie telewizji! Za każdym razem w tych oddolnych zrywach udział brało tysiące, jeśli nie setki tysięcy osób, których niekoniecznie bezpośrednio sprawa dotyczyła. Dziś mówimy jednak o czymś jeszcze ważniejszym: o zagrożonym poczuciu bezpieczeństwa milionów ludzi, którzy stracili bliskich, dachy nad głową, całe swoje dobytki, musieli uciekać z własnego kraju. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że znalezienie się w takiej sytuacji musi być przerażające. I co my, Polacy, powinniśmy robić, widząc takie sceny? Nie mieliśmy tu wątpliwości. Jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy wzięli wolne w pracy i cały swój czas poświęcili – i ciągle to robią – żeby pomagać innym. Udostępniają swoje mieszkania, organizują dary, przygotowują zbiórki pieniędzy, kupują potrzebny sprzęt. Jestem dumna z Polaków! Jeżeli nikt nam nie przeszkadza i nas nie dzieli – powtórzę to za Janiną Ochojską – zawsze potrafimy się jednoczyć i współpracować. Ale, żeby nie było tak cukierkowo, wrócę do tej antylaurki i zostawię tu w odpowiedzi tylko takie pytanie: w jaki sposób wytłumaczyć dzieciom, czym różnią się uchodźcy z Ukrainy od tych, którzy zginęli na polsko-białoruskiej granicy, niewpuszczeni do naszego kraju?

Rozmawiała: Paulina Janota
fot. mat. prasowe W.A.B.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady