Babci nie musiałam wymyślać – rozmowa z Eugenią Kuzniecową, autorką powieści „Nim dojrzeją maliny”

11 marca 2023

„Nim dojrzeją maliny”, głośno komentowany debiut prozatorski Eugenii Kuzniecowej, zyskał rangę prawdziwego przeboju wydawniczego w Ukrainie, a od niedawna mają go okazję poznać także polscy czytelnicy. Jednym ze źródeł sukcesu tej ciepłej i lekkiej powieści jest niewątpliwie fakt, że emanuje ona przyjazną aurą, potrzebną dziś zwłaszcza naszym wschodnim sąsiadom. Od tego wątku zaczęła się także nasza rozmowa z autorką.

Sebastian Rerak: Wielu czytelników przyznaje, że znalazło w twojej książce swoiste schronienie. Czy ty również?

Eugenia Kuzniecowa: Tak naprawdę to nie, bo w tamtym czasie go nie szukałam. Moją główną motywacją podczas pisania była potrzeba opisania doświadczeń i uczuć z dzieciństwa. „Nim dojrzeją maliny” to moja pierwsza powieść. Myślę, że wielu debiutujących autorów w pierwszej kolejności sięga do własnych przeżyć i nie zamierzam przekonywać, że jestem wyjątkiem. Dlatego właśnie miejscem akcji uczyniłam dom na podobieństwo tego, w którym dorastałam na Ukrainie, a którego wspomnienie wciąż noszę w sobie. To prawda, że dociera do mnie wiele głosów, że książka daje czytelnikom schronienie. Bardzo mnie to cieszy zwłaszcza teraz, kiedy ludziom potrzebna jest forma ucieczki od tragicznej rzeczywistości.

Po wybuchu wojny twoja powieść stała się wręcz potrzebna.

I odzew na nią jest zdecydowanie większy. Na Ukrainie miała swoją premierę na przełomie roku 2020 i 2021. Na chwilę wzbudziła rozgłos, ale ten szybko ucichł, co pewnie było do przewidzenia. Wraz z wybuchem wojny zaczęła się jednak druga, znacznie większa fala zainteresowania. Chociaż „Nim dojrzeją maliny” nie opowiada o wojnie, uchodźcach ani bieżących wydarzeniach, to jednak okazało się potrzebne czytelnikom. Wielu ludzi pisało do mnie, że sięgnęło po książkę pomimo tego, że nie czuło się na siłach czytać fikcyjnych historii. W pełni to rozumiem, bo miałam podobnie – przez długi czas byłam w stanie jedynie przeglądać doniesienia medialne. A jednak moja powieść przywróciła niektórym zdolność obcowania z wymyślonymi opowieściami. Właśnie dlatego, że czytając ją, przynajmniej na chwilę znajdowali odskocznię od tego, co ich otacza.

Czy jakieś osoby z twojego otoczenia rozpoznały siebie w powieści?

Raczej nie, ponieważ celowo połączyłam cechy realnych osób w różnych postaciach. Najbardziej rozpoznawalna jest niewątpliwie babcia, która jest jak najbardziej realna – to alter ego mojej babci. Nie musiałam inspirować się nikim innym i nie byłabym w stanie sama wymyślić takiej osoby. (śmiech) Ona przyjęła zresztą powieść z wielkim entuzjazmem, chociaż początkowo czuła się zawiedziona. Jest dosyć surowa, w końcu przez wiele lat była nauczycielką. Wiedząc o mojej pracy na uczelni, liczyła na jakąś poważną akademicką rozprawę, a tymczasem dostała lekką powieść o grupie kobiet spędzających czas na ukraińskiej wsi. (śmiech) Po jakimś czasie jednak polubiła fabułę, a teraz słucha audiobooka, który niedawno się ukazał, ponieważ już słabo widzi. Babcia przyznaje, że rozpoznaje w Teodorze siebie, dlatego też nie może pogodzić się z faktem, że ta umiera pod koniec powieści.

Książkowa Teodora przeżyła blisko sto lat, także w bardzo burzliwych czasach, o czym niekiedy wspomina, ale zawsze robi to w lekkim tonie. Jest daleka od użalania się nad sobą.

Poczucie humoru to jedna z cech, których nie musiałam specjalnie wymyślać, bo moja babcia wciąż żartuje, w dodatku zazwyczaj zachowując pokerową twarz. Faktem jest, że przeżyła wiele dramatycznych wydarzeń, w tym II wojnę światową i dwie plagi głodu. Zawsze jednak pozostawała ironiczna, przede wszystkim w stosunku do samej siebie. Swoją drogą niektórzy recenzenci pisali, że Teodora jest zbyt naciągana, że to niemożliwe, aby 96-letnia kobieta miała takie nastawienie do życia. Tymczasem jest to jak najbardziej realna postać i mam na to dowody. (śmiech)

Żart jest też bardzo ważnym środkiem wyrazu dla ciebie jako pisarki.

Zdecydowanie tak. Zawsze unikałam zbytniej powagi. Dlatego mam problem z prozą czy ogólnie z jakimikolwiek dziełami, które są zupełnie pozbawione ironii.

Nie wiem, czy to twój polski wydawca ukuł ten termin, czy też zaistniał on już wcześniej, ale „Nim dojrzeją maliny” opisywane jest w hasłach promocyjnych jako „magizm realistyczny”.

Nie słyszałam tego wcześniej, ale podoba mi się to określenie. (śmiech) Tym bardziej że lubię gry słowne. Notabene moja dysertacja poświęcona była właśnie realizmowi magicznemu. Uwielbiam prozę latynoamerykańską, choć nie uważam jej za źródło inspiracji dla mojego pisania. Dużo bliższy jest mi Céline, a także – co może być zaskakujące – Bukowski. Ta dwójka z pewnością wywarła na mnie wielki wpływ.

Faktycznie zaskakujące, bo nastrój „Nim dojrzeją…” jest radykalnie inny od pisarstwa obu.

Oczywiście, ale bliski jest mi ich stosunek do rzeczywistości, do pisania, do tekstu… Drwili z samych siebie w sposób mistrzowski.

Wspomniałaś, że „Nim dojrzeją…” to twój debiut prozatorski, ale na koncie masz jeszcze jedno wydawnictwo, które można określić jako nader nietypową książkę kucharską.

Tak, sama nazywam ją dziełem ironiczno-etnograficznym. To niekonwencjonalny przewodnik po lokalnej kuchni – książka kucharska bez przepisów, za to pełna żartobliwych tekstów o kulinarnych zwyczajach Ukraińców, opisująca ich relację z gotowaniem, jedzeniem, rodziną i sobą nawzajem. Wszystko, co cudzoziemiec powinien wiedzieć o Ukrainie, zanim tutaj przyjedzie. Mam nadzieję, że doczeka się niebawem tłumaczenia na angielski, bo jej format sprawia, że jest taką sympatyczną książką lotniskową. (śmiech)

A tymczasem właśnie ukazuje się twoja druga powieść.

Tak, od jakiegoś czasu można ją kupić w przedsprzedaży, a oficjalna premiera ma miejsce 14 marca. Powieść jest swoistą komedią w obliczu tragedii. Jej bohaterami są ukraińscy uchodźcy wojenni, którzy trafiają do domu pewnego młodego człowieka w Hiszpanii. Oto nagle duża rodzina musi koegzystować w obcym kraju na przekór wszystkiemu.

Jest szansa, że zostanie wydana w Polsce?

Trochę za wcześnie, by o tym mówić, ale liczę, że po targach książki w Londynie pojawią się jakieś konkretne propozycje.

Pozwól, że zapytam cię o twoją pracę badawczą, bo w niej zajmujesz się problemem rozpowszechniania fałszywych narracji w internecie. Czy twoim zdaniem kampania dezinformacji, jaka towarzyszy wojnie w Ukrainie, wpływa na sposób, w jaki się komunikujemy?

Paradoksalnie inwazja na Ukrainę sprawiła, że łatwiej jest rozpoznawać fałszywe narracje. To nie jest już wojna hybrydowa, lecz otwarty konflikt, i to bodaj najbardziej jednoznaczny od wielu dekad. Sytuacja jest czarno-biała – wyraźnie widzimy, kto jest agresorem, a kto obrońcą. Porównaj to do hybrydowej inwazji z roku 2013. Rosja wspierała po cichu separatystów, promując jednocześnie narrację, że mamy do czynienia z niepodległościowym zrywem. Upowszechnianie nieprawdy było w takiej optyce o wiele łatwiejsze. Teraz państwowa maszyna propagandowa nie może już stosować podobnych zabiegów, a jej skuteczność spada także wraz z pogłębianiem się problemów ekonomicznych Rosji. Punkt ciężkości został więc przeniesiony z propagandy na szeroką skalę na komentarze i posty w mediach społecznościowych. W ukraińskim internecie pojawia się sporo takich treści, mających zasiać zamęt. Może się wydawać, że są dziełem prawdziwych ludzi, podczas gdy w rzeczywistości publikują je boty. Czytamy więc, że armia jest zdemoralizowana, że politycy są skorumpowani, a wojna jest im na rękę itd. Dezinformacja jest mniej jawna, a przez to bardziej podstępna. To trudny temat, ale liczę na to, że dalsze straty Rosji uniemożliwią jej utrzymywanie tej maszyny na tych samych obrotach.

Wiem, że chciałabyś nauczyć się polskiego, żeby przeczytać miejscowe wydanie „Nim dojrzeją…”. Na zakończenie powiedz proszę, czy poczyniłaś już jakieś postępy?

Zadeklarowałam to w wywiadzie udzielonym jakiś tydzień temu, więc nie mogę na razie pochwalić się żadnymi. (śmiech) Niemniej próbowałam czytać polskie wydanie książki oraz pojedyncze recenzje. To trochę kłopotliwe, kiedy rozumiem sporo z obcego języka, ale sama nie umiem w nim nic powiedzieć. Ilekroć byłam w Polsce, posługiwałam się ukraińskim, a ludzie odpowiadali po polsku i jakoś się dogadywaliśmy. (śmiech) Zdecydowanie jednak chcę nauczyć się polskiego! Tym bardziej że są pewne plany odnośnie wizyty promocyjnej w twoim kraju. Może uda się w maju. Pewnie nie opanuję języka na tyle, by móc ocenić jakość tłumaczenia „Nim dojrzeją maliny”, ale przynajmniej zdołam porozmawiać z czytelnikami.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. archiwum Eugenii Kuzniecowej


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady