Zatrzymani w kadrze – recenzja książki „Wierzyliśmy jak nikt” Rebekki Makkai

22 kwietnia 2020

Rebecca Makkai „Wierzyliśmy jak nikt”, tłum. Sebastian Musielak, wyd. Wydawnictwo Poznańskie
Ocena: 8,5 / 10

Jest 1984 rok. Właśnie zmarł Nico. Trudno w to uwierzyć, trudno się z tym pogodzić. W wielkim domu na stypie zebrało się mnóstwo przyjaciół, opłakujących bezsensowną stratę. Yale ze swoim partnerem Charliem. Niepoważny lekkoduch Teddy. Julian – aktor z lokiem na czole. Oczywiście Fiona, siostra Nica. Richard, ambitny fotografik – to on to wszystko u siebie zorganizował. A Terrence, który opiekował się Nikiem do końca… sam jest już bardzo chory. On będzie następny. A po nim jeszcze wielu kolejnych.

Jest 2015 rok. Fiona to już kobieta w średnim wieku. Przyjechała właśnie do Paryża, żeby szukać śladów zaginionej córki, Claire. Córki, z którą nigdy nie miała zbyt dobrych układów. Może dlatego, że nigdy nie otrząsnęła się ze wspomnień, że mentalnie pozostała w późnych latach osiemdziesiątych, otoczona korowodem duchów – przyjaciół, których zabrała obca, groźna, przerażająca choroba: AIDS.

Niewiele wiemy o realiach zakażenia HIV przed 1970 rokiem. Jednak już na początku lat osiemdziesiątych wirus był obecny na pięciu kontynentach, a liczba zakażonych sięgała setek tysięcy. W 1981 roku w Los Angeles stwierdzono przypadki rzadkiej odmiany zapalenia płuc u pięciu młodych gejów, a u innej grupy mężczyzn w Kalifornii i Nowym Jorku rozwinął się agresywny nowotwór nazwany mięsakiem Kaposiego. Pod koniec roku zespół upośledzenia odporności odnotowano u 270 homoseksualistów w całych Stanach Zjednoczonych. W czerwcu 1982 roku po raz pierwszy pojawiła się teoria, że wirus przenosi się za sprawą kontaktów seksualnych, a powodowaną przez niego chorobę nazwano GRID – „gay related immune deficiency”. Jednak już w styczniu 1983 nowe przypadki zachorowań wśród kobiet udowodniły, że heteroseksualne kontakty płciowe również mogą być zagrożeniem. Upowszechniła się też nazwa AIDS. Wykluczono natomiast możliwość zarażenia się wirusem przez wodę, powietrze, jedzenie czy sprzęty domowego użytku. W 1985 roku głośny stał się przypadek Ryana White’a – cierpiącego na hemofilię nastolatka z Indiany – który zaraził się na skutek transfuzji i został usunięty ze szkoły. Chłopak zmarł pięć lat później. Niemal w każdym regionie na świecie odnotowano przynajmniej jeden przypadek AIDS, liczba chorych przekroczyła 20 tysięcy. W 1986 dotychczasową nazwę wirusa HTLV-III/LAV zastąpiono skrótem HIV. W marcu 1987 został dopuszczony do użytku pierwszy lek do zwalczania zakażenia, AZT (azydotymidyna). Dwa lata później liczba chorych na AIDS wynosiła już 100 tysięcy, a wedle szacunków WHO na świecie mogło być już nawet 10 milionów zakażonych wirusem HIV.

„Wierzyliśmy jak nikt” odnosi się do tego właśnie kilkuletniego okresu, skupiając się na gejowskiej społeczności w Chicago. To wszystko, co wiemy dzisiaj o HIV i AIDS, nie było wówczas ani jasne, ani powszechnie znane. Ludzie często kojarzyli wirusa jako „chorobę gejów”, co zwiększyło niechęć i ostracyzm społeczny wobec homoseksualistów. Lęk i niepewność towarzyszyły wszystkim.

Rebecca Makkai przedstawia różne oblicza panującej w Stanach Zjednoczonych paniki i rozmaite postawy, które przyjmowali ludzie. Niektórzy angażowali się w kampanie społeczne na rzecz propagowania bezpiecznego seksu i upowszechniania prezerwatyw. Inni udawali, że problemu nie ma, że to jedno wielkie oszustwo i manipulacja. Byli tacy, którzy za wszelką cenę unikali poddania się testowi, bojąc się, że oznaczać to będzie dla nich wyrok, a także tacy, którzy trzymali się kurczowo nadziei, że już za chwilę pojawi się szczepionka i skuteczny lek, i wreszcie ci, którzy zatajali zakażenie i prowadzili swobodne życie seksualne, narażając swoich partnerów.

Wszystkie te postawy główny bohater, Yale, obserwuje u przyjaciół. Sam wydaje się być bezpieczny: żyje od lat w monogamicznym związku, chociaż ciągłe ataki zazdrości partnera są dla niego czasem męczące. Pracuje jako kierownik rozwoju w galerii sztuki i właśnie na horyzoncie pojawiła się niebywała gratka: pewna starsza pani pragnie udostępnić swoją prywatną kolekcję, gdzie znajdują się nieznane szkice Modiglianiego czy Tsuguharu Fujity – marzenie każdego wielbiciela sztuki. Jednak w rzeczywistości Yale żyje na wulkanie. W jego życiu nic nie jest pewne i nic nie jest stałe. Śmierć Nika, która nim wstrząsnęła, to tylko początek. Yale’owi przyjdzie się przekonać, jak mało w istocie wie: o sobie samym, o swoim życiu, o najbliższych mu ludziach, a nawet o miłości. Próbuje postąpić właściwie, ale potyka się i błądzi. Tragedia polega na tym, że żyje w czasach, kiedy taki błąd, nawet najmniejszy, może mieć dramatyczne konsekwencje. Trudno wszystko przewidzieć, nad wszystkim zapanować, zmiennych jest zbyt wiele. Przecież nie można zamknąć się w próżni. Trzeba jakoś – lepiej czy gorzej – ale żyć. A jeżeli okaże się, że jest zbyt mało czasu, by doświadczyć czegoś samemu, na przykład miłości życia, to przynajmniej opowieść starszej kobiety o wielkim, trwającym kilkadziesiąt lat uczuciu do tragicznie zmarłego malarza pozwala uwierzyć, że taka miłość w ogóle istnieje. Pewnie, że to emocje zastępcze – jak spontaniczny pocałunek podczas demonstracji, na oczach tłumu, w obiektywie kamer. To wprawdzie element manifestu, pokazu dla prasy, a nie wyraz autentycznego uczucia, ale chociaż Yale ma świadomość, że bierze udział w przedstawieniu – zadowala się nim, bo nawet zastępcze emocje są lepsze niż żadne. Emocje same w sobie są zbyt cenne, by z nich rezygnować.

Fiona, druga główna bohaterka książki, której towarzyszymy w 2015 roku, wciąż nosi w sobie głęboką traumę, widmo ciągłych pożegnań. Najpoważniejsze z nich ciąży jak cień na dniu, w którym urodziła córkę, i wbrew staraniom samej Fiony mocno wpłynęło na kształtowanie się jej relacji z Claire. Przynajmniej z punktu widzenia dziewczyny. Tak jak wiele lat wcześniej Yale, Fiona konfrontuje się z utratą pewników. Coś, co czuła, co rozumiała w określony sposób, na czym w sumie budowała całą tożsamość, okazuje się mieć luki. Przebiegło zupełnie inaczej, niż sądziła. To będzie wyrwa w tamie, w otaczającym Fionę murze – ale też droga do oczyszczenia i wybaczenia, przede wszystkim samej sobie. Może dzięki temu bohaterka nauczy się nie wymagać zbyt wiele na poczekaniu. Może przestanie się tak spieszyć, dręczona obawą, że wszystko trzeba chwytać i trzymać siłą, bo w ciągu jednej chwili wymyka się z rąk. Nauczy się cenić wspomnienia jak pogodne kadry zatrzymane w czasie, a nie zapowiedzi tragedii. Nawet jeśli na tysiąc porażek przypada zaledwie jeden triumf, jeden cud, to jednak mimo wszystko warto wierzyć, prawda? Dla Fiony to odkrycie jest prezentem od losu, daje jej siłę, by dalej pracować na odbudowanie rodziny, którą straciła.

To znakomita książka. Szczera, przejmująca, chwytająca za serce, wczepiająca się mocno w pamięć, jedna z tych, które powracają falami długo po zakończeniu lektury. Choć może bez klasycznego szczęśliwego zakończenia, bez fajerwerków na koniec, i w gruncie rzeczy bardzo zwyczajna, bo tacy też są jej bohaterowie. Daje wgląd w intymne tragedie, ale bez wrażenia podglądactwa, raczej za sprawą wrastania w grupę przyjaciół, z którymi można się identyfikować. Ich słabości i potknięcia czasem drażnią, jednak zdecydowanie częściej budzą sympatię. Narracja jest tak potoczysta i strukturalnie przemyślana, że tych sześciuset stron praktycznie się nie odczuwa. Wręcz przeciwnie, miło byłoby jeszcze na chwilę w tym towarzystwie zostać. Razem z Fioną zapatrzyć się w obraz z dawnych lat i tak jak ona – zatęsknić do wszystkiego, co przyszło nam kiedyś stracić.

Karolina Chymkowska

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje