Wiek niewinności Kalifornii – recenzja książki „Na wschód od Edenu” Johna Steinbecka

1 stycznia 2012

John Steinbeck „Na wschód od Edenu”, Wyd. Prószyński i S-ka
Ocena: 10 / 10

„Na wschód od Edenu”, czyli obowiązkowa pozycja w menu wysmakowanego książkożercy, otwiera nowe polskie wydanie dzieł Johna Steinbecka, Amerykanina, którego twórczość weszła do kanonu prozy XX wieku i literatury światowej.

Ta uznawana za arcydzieło i najlepszą w dorobku pisarza powieść obrosła kultem za sprawą filmu Eli Kazana z Jamesem Deanem w roli Caleba. Jak to często bywa, dziś film jest bardziej rozpoznawalny od swego literackiego pierwowzoru, a Steinbeck zdaje się jakby pokrywać kurzem.

Nie wiedzieć czemu, bo kto jak kto, ale ten syn niemieckich i irlandzkich emigrantów potrafił opisać ludzką naturę bez zbędnego moralizowania, zmusić do myślenia autentycznie głęboką ideą zakodowaną w warstwie symbolicznej tekstu, czy wreszcie uwieść czytelnika językiem opisów do tego stopnia, że czuje się ciepły powiew lekkiego kalifornijskiego wiatru.

Wydana w 1952 roku „Na wschód od Edenu” uważana jest za jedną z najlepszych, o ile nie za najlepszą powieść Steinbecka. I chociaż krytycy zjechali ją tuż po premierze, za „zbyt przyciężkawą symbolikę biblijną”, książka z miejsca stała się bestsellerem.

Ta dwupokoleniowa historia rozgrywa się głównie w kalifornijskiej Salinas Halley w pierwszych latach XX wieku, ale czasowo obejmuje znacznie szerszy okres. Jej początki sięgają wojny secesyjnej, a zamyka się u końca I wojny światowej.

Adam Trask, w młodości żołnierz, potem włóczęga skazany na łańcuchy i wreszcie zbieg, osiedla się w Kalifornii z zamiarem rozpoczęcia nowego życia. Los uśmiechnął się do niego i za pozostawione przez ojca w spadku pieniądze mógł nabyć najlepsze w Dolinie Salinas ranczo. Towarzyszy mu brzemienna żona Cathy, piękna i budząca niepokój kobieta skrywająca tajemnicę z przeszłości. Na świat przychodzi dwóch chłopców, Aaron i Caleb. Mamy początek dwudziestego wieku, a Kalifornię można śmiało nazwać rajem na ziemi. To może oznaczać tylko jedno. Szykuje się tragedia i to na grecką miarę.

Nie oszukujmy się. Zanim dotrzemy do najlepszych miejsc w powieści, trzeba będzie przebrnąć przez setkę stron służącą do umiejscowienia akcji w czasie i przestrzeni, wypełnioną retrospekcjami z przeszłości bohaterów. To jednak nie powód by się zrażać. Dobra tragedia powinna być osadzona na solidnych fundamentach, inaczej nie zatrzęsie całym światem.

Steinbeck buduje je, niczym pierwszorzędny murarz, który umila czas barwnymi opowieściami. Chyba jedynie Faulkner mógłby stanąć z nim w szranki w kunszcie konstruowania wielostronnych opisów, które nie nużą czytelnika brakiem dialogów. Steinbeck pisze z melodyką, jakby stworzoną dla języka angielskiego, jednak nawet w polskim tłumaczeniu zachowuje ona swoją śpiewność. Nie bez kozery jest mistrzem. Jeśli ktoś tak potrafi opowiadać o przyrodzie, to pomyślcie, co jest w stanie zrobić, kiedy przychodzi do opowiadania o ludziach.

A jest o czym opowiadać. Żona Traska, wkrótce po urodzeniu bliźniaków, rani go strzałem w ramię i ucieka, by rozpocząć karierę prostytutki. Chłopcy pozostają pod opieką ojca, który popada w depresję, toteż oboje rodziców musi im zastępować kantoński kucharz, Lee. Aaron od początku jest oczkiem w głowie ojca. Caleb, u którego daje się zauważyć cechy matki, jest traktowany bardziej surowo. Chłopcy powoli dorastają w przekonaniu, że ich matka nie żyje. Tryby tragedii już ruszyły, tylko bohaterowie tego jeszcze nie wiedzą.

Steinbeck ma zadziwiającą łatwość w portretowaniu ludzi takimi, jacy są, bez uproszczeń, zbędnych moralnych dywagacji czy etycznych uprzedzeń, ale także wyjątkowy zmysł do budowania fabuł i plątania losów stworzonych przez siebie postaci. Gdyby z „Na wschód do Edenu” zrobić serial, dostalibyśmy trzymającego do ostatniej chwili w napięciu tasiemca rozpisanego na kilkaset odcinków, do których scenariusz wymyślił wirtuoz języka, posiadacz czarnego pasa w akcji i dialogu.

Ale Steinbeck to przecież nie tylko literacki kunszt, a przede wszystkim głęboka refleksja nad kondycją ludzkiej natury i okazja do wglądu w amerykańską duszę. Na szczęście dla świata, pisarz ma rzadki talent do jednoczesnego bycia uniwersalnym i narodowym. A wcale nie łatwo jest powiedzieć coś o swoim kraju i ludziach w nim żyjących, a zarazem odwołać się do wyobraźni masowej, niejako mówić, spójrzcie, nie różnimy się wcale tak bardzo.

Motywem dominującym w „Na wschód od Edenu” jest wina i odkupienie oraz relacje ojcowsko-synowskie i braterskie. Adam nie miał lekkiego dzieciństwa, jego relacje z ojcem były najprościej mówiąc skomplikowane i nigdy nie udało mu się ich naprostować. Jeszcze gorzej wyglądały stosunki z bratem, który – choć młodszy – był silniejszy i brutalnie się z nim obchodził. Gwałtowny koniec małżeństwa pozostawia go złamanego, z przygniatającym poczuciem winy: wobec własnego ojca (za swoją ucieczkę z domu i nieobecność na pogrzebie) i wobec synów (za niemożliwość zapewnienia im normalnej rodziny). Jednocześnie toczy go robak tłumionej frustracji, poczucia krzywdy ze strony kobiety, której oddał swoje serce, a która staje się dla niego złem ucieleśnionym. Taki człowiek wychowuje synów.

Plac zabaw dla Frueda i spółki, ale Steinbeck kieruje nas w nieco inną stronę. „Na wschód od Edenu” to powieść z kluczem. Nie jest on może szczególnie wyszukany czy oryginalny, bo to klucz religijny, a dokładniej biblijny, ale Steinbeck potrafi wykorzystać tkwiącą w nim moc opowieści tak starych, jak stary jest przekaz ustny.

Pierwszą podpowiedź dostajemy już w tytule. Zaczerpnięty został on z Księgi Wyjścia. To w krainie na wschód od raju miał zamieszkać Kain, po wygnaniu przez Boga. Biblijne odwołania i skojarzenia możnaby mnożyć. Jeden z głównych bohaterów powieści nosi imię pierwszego człowieka. Pierwsze litery imion jego synów to A i C (Abel i Cain). Z raju człowiek został wypędzony za sprawą kobiety. Nasza przeszłość choćby głęboko skrywana, potrafi być niczym grzech pierworodny, który przekazujemy swoim dzieciom.

„Na wschód od Edenu” jest tak przesiąknięta biblijną symboliką, że z powodzeniem można bawić się w porównywanie obu tekstów i otrzymać zaskakujące wyniki. Kto na przykład znajdzie walkę Dawida z Goliatem?

Mimo tych starotestamentowych powiązań, trudno nazwać Steinbecka pisarzem religijnym. Kiedy spogląda w niebo, widzi gwiazdy, kiedy przygląda się światu, widzi człowieka. Nie wdaje się w dywagacje natury teologicznej czy ewangelizację, ale też nie zaprzecza. Po prostu zna siłę nośną mitów i archetypów zakorzenionych w tym, co Jung nazywał podświadomością zbiorową. Świetnie wie, że potrafimy odnieść się do nich wszyscy, niezależnie od miejsca pochodzenia i wychowania. A do tego potrafi je z budzącą zawiść zdolnością przekuć na ponadczasową literaturę.

Dzięki temu tworzy swój własny mit, nowoczesny, choć brzmi to jak oksymoron. Bo tym w sumie jest „Na wschód od Edenu”, jednym z mitów Ameryki. I to jednym z najlepszych.

Siła mitu kreowanego przez Steinbecka tkwi w nadziei. Właściwie to można by go postawić na przeciwległym biegunie beznadziei Faulknera, jakby fakt, że wychował się w słonecznej Kalifornii, a nie na bagnistym południu, sprawiał, że widział więcej światła w mroku ludzkiej duszy. I choćby dla tej nadziei, którą prawdziwie wielka literatura potrafi obudzić, warto sięgnąć po ten biblijny mit w kalifornijskim wydaniu.

Krzysztof Stelmarczyk

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje