Wewnętrzny zew – recenzja książki „Biała ciemność” Davida Granna

26 maja 2021

David Grann „Biała ciemność”, tłum. Dominika Cieśla-Szymańska, wyd. W.A.B.
Ocena: 7 / 10

Jeśli istnieje gen ryzyka, dziedziczony po przodkach wewnętrzny zew, który każe opuścić domowe pielesze, tak jak robili to ojcowie czy dziadkowie, i ruszyć przed siebie na niebezpieczną wyprawę, to Henry Worsley obciążony był nim w dwójnasób. Jego ojciec był bohaterem II wojny światowej i cenionym dowódcą wojskowym odznaczonym za męstwo najwyższymi honorami, a dalszy krewny kapitanem statku podczas ekspedycji Ernesta Shackletona na Antarktydę. Henry poszedł w ślady jednego i drugiego – najpierw został wojskowym, a później polarnikiem.

Historii o polarnikach publikuje się ostatnio bez liku – chyba jedynie alpiniści biorą nad nimi, nomen omen, górę. Dlaczego więc David Grann, autor bestsellerowych i ekranizowanych reportaży (Martin Scorsese pracuje właśnie z Leonardem DiCaprio nad sfilmowaniem „Czasu krwawego księżyca”) sięgnął po tak wyeksploatowany, zdawałoby się, temat? Podpowiedź znajdziemy we wcześniejszej książce dziennikarza, „Zaginionym miastu Z”. Pisze tam, że większość jego tekstów łączy wątek obsesji. „Są o zwyczajnych ludziach, których coś skłoniło do niezwykłych czynów, na jakie większość z nas nigdy by się nie odważyła. Którzy łapią jakiegoś bakcyla, a on rozwija się tak długo, aż ich pożera”. Te dwa zdania tłumaczą wszystko – stanowiąc w zasadzie esencję „Białej ciemności”. Dobrze bowiem ilustrują biografię Henry’ego Worsleya. Słowem uzupełnienia można jedynie dodać, że i sam Grann – choć, jak otwarcie przyznaje, jest łysiejącym okularnikiem z brzuszkiem, który zawsze wybierze windę, a nie schody – odnajduje w sobie w mniejszej skali podobny, dziedziczony ponoć po dziadku zew, który odzywa się podczas zbierania materiałów do reportaży.

W przypadku Henry’ego Worsleya zasługi przodków sprowadzają się głównie do przekazania puli genów – krewnego polarnika nigdy nie poznał, a ojca generała darzył szacunkiem, ale widział nieczęsto. Przełomem albo też aktywatorem tej drzemiącej głęboko w nim obsesji okazała się jedna z wizyt w bibliotece, gdy wpadła mu w ręce książka Ernesta Shackletona o wyprawie na Antarktydę. Henry’ego nie zainteresował jedynie cel podróży legendarnego polarnika, ale również sposób sprawowania przez niego przywództwa. Wzorując się na swoim mentorze, dowodził później żołnierzami podczas kariery w jednostkach specjalnych. Aż w końcu postanowił pójść o krok dalej i wyruszyć tropem nieudanej misji z 1914 roku, o której tyle czytał przez wszystkie lata.

Henry Worsley

Ktoś mógłby powiedzieć: a cóż w tym wielkiego? Dzisiaj mamy GPS, telefony satelitarne, bieliznę termiczną, liofilizowane jedzenie i wiele innych wygód, o których Shackleton mógł jedynie pomarzyć. Gdy wyruszano na Antarktydę na początku XX wieku, był to teren dziewiczy. Biografka Shackletona pisze w „Niezłomnym”, że ówcześni „śmiałkowie odkrywali ją jako pierwsi” i „mogli rzeczywiście stwierdzić, że udali się do miejsca, gdzie dotąd żaden inny człowiek stopy nie postawił”. Teraz Antarktydę nawiedza latem od 30 do 45 tysięcy turystów. Gdzie tu więc sensacja? Henry Worsley wprawdzie skorzystał ze współczesnych udogodnień, ale wyruszył w skromnym, trzyosobowym zespole. Czekało go i towarzyszy 9 tygodni w niezwykle trudnych warunkach jesienno-zimowych, z dala od szlaków turystycznych i wszelkiej zewnętrznej pomocy. Wyprawa ta stanowiła jednak jedynie preludium do największego wyzwania, na jakie Shackleton, Amundsen i inni eksploratorzy sprzed wieku, będąc przy zdrowych zmysłach, nie mogliby sobie pozwolić – przejścia lodowej pustyni samemu i wypróbowania talentów przywódczych do zarządzania najmniejszą, ale najbardziej wymagającą i narażoną na ryzyka drużyną w takich okolicznościach – własnym ciałem i umysłem.

Przystępując do lektury, należy mieć świadomość, że „Biała ciemność” nie jest pełnometrażową książką. To bardzo obszerny (w oryginale około 21 tysięcy słów), ale jednak prasowy reportaż, który ukazał się po raz pierwszy w magazynie „New Yorker” (ponoć autor oddał prawie trzy razy dłuższy tekst, niż zamówiono). Z uwagi na fakt, że napisał go nie kto inny, a David Grann, uznano zapewne, że szkoda by było, żeby tak dobry materiał znikł z półek wraz z pojawieniem się w kioskach kolejnych numerów periodyku (tudzież utknął gdzieś w przepastnych archiwach wydania internetowego), dlatego zdecydowano się na dodanie garści fotografii i wydanie go w formie książkowej. To o tyle istotne, że osoby oczekujące dbałości o szczegóły i dogłębności, z których autor dał się poznać w „Czasie krwawego księżyca” i „Zaginionym mieście Z”, tu ich nie uświadczą. Jest zwięźle, przejrzyście i celnie. Tak żeby zmieścić się na łamach tygodnika (po prawdzie, trzeba było rozbić tekst na dwa numery).

Grann pisze o ograniczeniach ludzkiej woli w obliczu przeszkód, których nie sposób pokonać, o ambicji mogącej sprowadzić na zatracenie i próbach pogodzenia jej z rozsądkiem. Worsley kierował się zasadą Shackletona: „Lepszy żywy osioł niż martwy lew”. Jak jednak ustalić moment krytyczny, w którym należy się poddać? O tym nie powiedzą wszystkie Mateusze Grzesiaki świata. Można to jedynie wypróbować na własnej skórze, a właśnie ekspedycje polarne, jak twierdzi Grann, stanowią „pewnego rodzaju laboratorium do testowania ludzkich zachowań”. W „Białej ciemności” nasza ciekawość w tym zakresie zostaje zaspokojona. Jednocześnie autor pozostawia pewne biały plamy na czytelniczej mapie dla tych, którzy poczują w sobie zew, by na przykład dowiedzieć się więcej o wyprawie Shackletona. W tym już pomocna może się okazać przywołana wyżej książka „Niezłomny” autorstwa Caroline Alexander.

Artur Maszota

Fragm. „Zaginionego miasta Z” Davida Granna w tłum. Dominiki Cieśli-Szymańskiej, wyd. W.A.B., fragm. „Niezłomnego” Caroline Alexander w tłum. Adriana Tomczyka, Wydawnictwo Poznańskie.

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje