Western w stylu dickensowskim – recenzja książki „Na południe od Brazos” Larry’ego McMurtry’ego

26 lipca 2018

Larry McMurtry „Na południe od Brazos”, tłum. Michał Kłobukowski, wyd. Vesper
Ocena: 9,5 / 10

Larry McMurtry polskiemu uczestnikowi kultury kojarzy się zapewne raczej z historiami wielkiego ekranu. Adaptacja jego powieści zatytułowanej „Czułe słówka” to już klasyka kina, ale pisarz sprawdził się także jako scenarzysta. Współpraca z Dianą Ossaną przy adaptacji opowiadania E. Annie Proulx zatytułowanego „Tajemnica Brokeback Mountain” przyniosła mu Oscara w kategorii najlepszy scenariusz adaptowany, a także Złotego Globa. Ale McMurtry to przede wszystkim pisarz, i to nie byle jaki. Wiele z jego kilkudziesięciu powieści uhonorowanych zostało licznymi nagrodami na terenie Stanów Zjednoczonych, w tym tą najważniejszą: Nagrodą Pulitzera w 1986 roku. To ostatnie wyróżnienie autor otrzymał za wydaną rok wcześniej powieść „Na południe od Brazos”, która nakładem wydawnictwa Vesper wróciła do polskich księgarń po ponad ćwierćwieczu od ostatniego (i jedynego) wydania w naszym kraju.

McMurtry jest Teksańczykiem z krwi i kości. Tam się urodził i tam mieszka przez całe swoje życie. Również jego twórczość pozostaje ściśle związana z tym regionem. W tym świetle ciekawym pozostaje fakt, że na gatunkowy western, który wyszedł spod jego pióra, czytelnicy musieli czekać ponad 20 lat od wydania pierwszej powieści. Na południe od Brazos nie jest jednak typowym przedstawicielem swojego gatunku. W głównej osi historii nie ma żadnego niepokornego kowboja, samotnie wymierzającego sprawiedliwość. Nie ma też nieustraszonego szeryfa, który silną ręką trzyma okolicznych rzezimieszków na smyczy, aż do momentu, kiedy pojawia się nowe zagrożenie. Są za to krowy, tysiące krów. I towarzyszący im kowboje, odpowiadający za to, by spęd bydła, wokół którego toczy się główna historia, skończył się sukcesem. Całe przedsięwzięcie kierowane jest przez dawnych bohaterów walk pogranicznych. Pod wpływem rady dawnego kompana postanawiają oni przepędzić zdobyte stado przez cały Dziki Zachód: z Teksasu aż do Montany. Niektórzy na tę wieść reagują zwykłym zdziwieniem, inni wybałuszają oczy z niedowierzania, twierdząc, że to szalony pomysł. Ale czemu się dziwić, skoro ani Augustus McCrae, ani Woodrow Call nigdy nie należeli do osobników przewidywalnych.

Akcja powieści toczy się niespiesznie, najpierw na prowadzonym przez emerytowanych bohaterów niewielkim gospodarstwie, później w trakcie przygotowań do wielkiej wyprawy, aż po mozolne pokonywanie kilometrów przez kowbojów i ich stado. Teksańczykom przez długi czas dokuczają niemiłosierne upały, więc opieszałość towarzysząca ich działaniom przenika jakby organicznie do sposobu prowadzenia narracji przez autora. Jednak wraz z rozwojem wydarzeń z głównego nurtu tej ponadosiemsetstronicowej powieści wyrastają kolejne odnogi, pojawiają nowi bohaterowie, a wraz z nimi nowe problemy, wyzwania i realia. Ten sposób podania historii kojarzy się nieco z wielkimi powieściami klasycznymi, takimi jak „Dawid Copperfield” Dickensa czy „Anna Karenina” Tołstoja. Tam także wydarzenia toczą się w swoim tempie, a czytelnik cierpliwie czeka na ich rozwój, bo przecież ważne jest, żeby razem z bohaterami doświadczać ich małych czy dużych smutków i radości, zdarzeń przełomowych, ale i tych zupełnie błahych. Szczególnie że wraz z historią dostajemy coś więcej.

McMurtry bowiem, dokładnie tak jak autorzy XIX-wiecznych powieści, bardzo szeroko zarysowuje realia czasów, w których dzieje się akcja książki. Pokazuje Dziki Zachód w całym jego skomplikowaniu: życie w miasteczkach i na odosobnionych farmach, opisuje zagrożenie ze strony Indian, ale i zwykłych rzezimieszków, ukazuje rolę wojskowych w utrzymywaniu porządku (albo i wręcz odwrotnie), przybliża nawet różnorodność przyrodniczą tamtej części Ameryki, wraz z problemem ginących gatunków. Ale autor przede wszystkim skupia się na wewnętrznych demonach, które noszą w sobie bohaterowie. Jest to o tyle ciekawe, że karty powieści zamieszkują postaci burzące trochę wizję modelowych bohaterów westernów. Znajdziemy tu nieporadnego szeryfa, nieprzystępne kobiety lekkich obyczajów, kowbojów, którzy nie potrafią strzelać, bohaterów walk, którzy nie radzą sobie z relacjami międzyludzkimi. I tutaj wyliczanka wcale się nie kończy, bo McMurtry zadbał o prawdziwą różnorodność swoich postaci.

Na uwagę zasługuje także sam sposób wydania powieści. Trafia ona do rąk czytelnika w twardej oprawie, z klasyczną, stonowaną okładką. Ma się wrażenie, że graficznie i technicznie zadbano o każdy szczegół (może oprócz jednego – wagi książki: tym, którzy mają zwyczaj czytać w podróży, tomiszcze to przysporzy nie lada problemu). Powieść uzupełniona jest o obszerne posłowie autorstwa Michała Stanka, a także o fotosy z miniserialu nakręconego na podstawie historii. Pozostaje jeszcze jedna, choć chyba najbardziej kluczowa sprawa. Vesper zdecydował bowiem wydać powieść w klasycznym tłumaczeniu Michała Kłobukowskiego z 1991 roku – m.in. to właśnie ten przekład przyniósł mu główną nagrodę Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich (drugą z tłumaczonych powieści, które złożyły się na przyznane wyróżnienie, był „Wielkomilud” Roalda Dahla).

Jednak nie dla walorów estetycznych powieść McMurtry’ego warta jest przeczytania. „Na południe od Brazos” nie musi stroić się w piórka, by przykuć uwagę czytelnika. Bo jej mocą jest sama historia: wcale nie bohaterska, nie zawadiacka, nie westernowa, ale z pewnością ponadczasowa.

Katarzyna Figiel

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje