Upokorzenie na kredyt – recenzja książki „Ulga” Natalii Fiedorczuk

14 czerwca 2018

Natalia Fiedorczuk „Ulga”, wyd. Wielka Litera
Ocena: 7 / 10

Karolina, mieszkając w Niemczech, doskonale wie, że nigdy nie będzie „stąd”, nigdy nie będzie miała „naszej” szkoły, „naszego” mieszkania, „naszej” ulubionej restauracji czy ławki w parku. Bo aby było „my”, muszą być co najmniej dwie osoby. Karolina zaś zanurzona jest w świecie niknących zależności, pękających więzów i efemerycznych relacji. Relacji równie słabych, co dualistycznych – tutaj każdy to zarazem obcy, jak i swój. Ona zaś doskonale wie, że jest nikim – blisko czterdziestoletnią Polką w Berlinie, który nigdy nie był i nigdy nie będzie jej miejscem. Definiowana przez jedno dziecko, jedno małżeństwo i trzy obumarłe płody. Tylko to ją konstytuuje, tylko to wiąże nie tyle z przeszłością, co z czymkolwiek i kiedykolwiek – teraźniejszość jest zbyt rozmyta, a przyszłość nie istnieje. Przeszłość zaś, jak garb, Karolinę przytłacza, ciąży, deformuje. Na ten garb zrazu składała się matka, zniedołężniała babka i brak deklaracji ówczesnego chłopaka, któremu pasowało to, co było. Jej – nie. Karolina uciekła wówczas do Niemiec po raz pierwszy, na półroczne stypendium. Od tego czasu przyklejało się do niej coraz więcej traum, bolączek, strat i fobii trawiących całe jej pokolenie. To, które, jak to pisał Czerwiński, zaczęło się gdzieś przy roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym i zawisło między dwiema epokami jak pijaczek na barierce. Nie było ich jeszcze w komunizmie, a w kapitalizmie już ich nie będzie. Wtedy było dla nich o wiele za wcześnie, teraz jest dla nich o wiele za późno.

„Ulgę” Natalii Fiedorczuk zaludniają ludzie poszukujący jakiejkolwiek nadziei, kotwicy, której mogliby się uchwycić i przeczekać. Ludzie niezdający sobie sprawy, lub nie chcący jej sobie zdawać, że całego swojego pokolenia, spętanego chorymi oczekiwaniami i ubezwłasnowolnionego kredytami, przeczekać nie sposób. Kredytami na wczasy za granicą (bo przecież nie wypada leżeć plackiem nad Bałtykiem) i kredytami na mieszkanie, bo przecież to nieprzyzwoite tak się cisnąć na wynajmie. Kredytami na wielką płytę, panele i mebelki z Ikei, erzac komfortu i luksusu, którymi przez chwilę można stłamsić strach, że to życie nie idzie tak, jak należy. Tak, jak oczekują wszyscy dookoła, tak, jak głosi uświęcona, własnościowa tradycja: własne mieszkanie, własny partner, własne dziecko. Trzy święte Graale współczesnego człowieka, paradygmaty szczęśliwości i sukcesu – podstawowe funkcje celu godnego życia. W przypadku mężczyzny dochodzi do tego jeszcze praca. Dobrze płatna, by móc się spełniać, dążąc do samorozwoju. Na przykład taka, jaką ma Jacek, król życia, korporacyjny rekin otoczony wianuszkiem kochanek. W domu, w betonowej klatce, tkwi żona Alicja – jest dobrze, bo stabilnie. Czasem tylko mąż urządza piekło, naruszając mir ciasnej przestrzeni wypełnionej strachem i meblami made in Sweden, ale to też jest do przeżycia. Bo jak człowiek przyzwyczai się do tego, że dostanie łomot od naćpanego, pijanego furiata, staje się to jakąś formą stabilności, a co jak co, ale stabilność jest wielce pożądaną składową wspomnianej uświęconej tradycji. Zresztą narzekać również nie wolno, wszakże żona winna być, jak pisał pierwszy z papieży, poddana swojemu mężowi tak, „jak Sara była posłuszna Abrahamowi, nazywając go panem”.

W „Samotności centrów handlowych” Fiedorczuk pokazała, że macierzyństwo to nie są roześmiane bobaski z reklam. Że jest czymś więcej niż zestawem złotych myśli werbalizowanych przez Pierwszą Matkę III RP, Żonę Roberta, pomiędzy przysiadem a bezglutenowym koktajlem z jarmużu i jagód goji. Autorka zwróciła tu szczególną uwagę na problem depresji poporodowej, pokazała, że macierzyństwo bywa również topione we wiadrze dobrych rad, stanowiąc pretekst do porównywania i rewizji zadawnionych krzywd i konfliktów. Że bezradność, wściekłość, izolacja, wyobcowanie i smutek bywają ściśle wpisane w ten stan, który według społecznych oczekiwań, ma być przecież jedną wielką sielanką. Jakiekolwiek odstępstwa od powszechnej euforii to fanaberie, które nie przystają młodej matce. W „Uldze” jest bardzo podobnie, z tym że autorka przygląda się nie tyle małżeństwu, co symbolom, przymiotom definiujących współczesny sukces. Znów bierze na tapetę idylliczny obrazek – rodzina 2+1, domek z ogródkiem, dobra praca – i zdziera go, ukazując potworną rzeczywistość. A przy tym znów stawia kobietę w samym centrum tego Pandemonium. Stawia i zastanawia się, co można poświęcić, by sprostać oczekiwaniom – zarówno własnym, jak i tych, którzy przecież tego sukcesu nam serdecznie życzą, nie przyjmując do wiadomości, że ktoś może mieć inne priorytety. Podobnie jak w „Samotności centrów handlowych”, tak i tutaj owa pogoń za życiem rodem ze szklanego ekranu wiąże się ze złością, bezradnością i depresją, do których dochodzi dodatkowo zimna, zwierzęca pogarda. Pogarda stanowiąca wentyl wszelkich bolączek wynikających z frustracji powszedniością. Pogarda kotłująca się pod maskami, jakie wdziewamy, wychodząc z domu, by jawić się jako dobry szef czy pomocny kolega z sąsiedniego biurka. Jakoś wszak trzeba na ten nieszczęsny kredyt zarobić, poza tym ucieczka w pracę jest o tyle dobra, że chociaż tam można być kimś.

Zresztą wszyscy bohaterowie Fiedorczuk wciąż uciekają, nie znajdując sił, by walczyć. Uciekają, żeby choć na chwilę poczuć tytułową ulgę. Uciekają w seks, w narkotyki, w alkohol, w antydepresanty, w innych ludzi, czy wreszcie w znany – więc bezpieczny – mechanizm zaprzeczenia. We wszystko to, co ma przynieść ukojenie, a przynosi głównie kolejny żal, zawód i dramat, że po raz kolejny nic nie wyszło. Jedna z bohaterek w religijnej wspólnocie będzie szukała podobieństw do swojej gehenny, będzie szukała ulgi uniesienia, kolektywnego, oczyszczającego płaczu i zachwytu nad transcendencją. Bo rzeczywistość przynosi wszystko, tylko nie powód do zachwytu. Inni uciekają w złość, furię i przemoc wobec żon, dzieci, rzadziej siebie. Przemoc przynajmniej ulgę przynosi, choćby na chwilę. Wreszcie, uciekają do wewnątrz, w głąb, gdzieś w sam środek strachu obleczonego skórą i tłuszczem. Uciekają od niepokoju, obaw o jutro, o byt, o pracę, uciekają od bezradności i apatii, od dni pulsujących przerażeniem. Od upokorzenia i cierpienia, od których uciec nie sposób. Szukają ukojenia i odpowiedzi na nigdy niezwerbalizowane pytania, zazwyczaj otrzymując strzępy, ułudę i puste frazesy.

„Ulga” napisana jest stylem ostrym, czasem przeszarżowanym, momentami naszkicowana stanowczo zbyt grubą kreską. Fabuła niebezpiecznie zbliża się do kiczu „Małego życia”, ale, podobnie jak w „Samotności centrów handlowych”, nie przekracza granicy, za którą jest już tylko tragifarsa. Nic by się jednak zapewne nie stało, gdyby autorka darowała swoim bohaterkom kilka nieszczęść i traum – rozumiem ten zabieg (po raz wtóry mamy zbiorowego bohatera umieszczonego w ciele jednej z protagonistek), ale jest on bardzo ryzykowny. Ryzykowny, zwłaszcza gdy „Ulga” zamienia się w opowieść o dzieciach będących pionkami w relacji matka-córka, matka-mąż. Pionkami, które można dość swobodnie przesuwać i bez większego żalu można je również zbić. Bo przecież pionek jest na planszy mało istotny. „Ulga” idealnie sprawdza się jako opowieść o przemocy i upokorzeniu, które trzeba znosić, „bo kredyt”, oraz o pokoleniach traum i o życiach, które zwijają się gwałtownie, w energicznej desperacji. O tych, które w małżeństwie i rodzinie codziennie konają, grzebiąc swoje pragnienia, dzielą się ciałem i krwią z tymi, którzy i tak tego nie docenią. Umierają wieczorem, by rano zmartwychwstać i znów konać, dzielić się, tracić siebie.

Tak, Karolina, mieszkając w Niemczech, doskonale wie, że nigdy nie będzie „stąd”. Zresztą zawsze była obca, w swoim ciele, w swoim domu, w swoim kraju. Obca jak tysiące jej podobnych, milczących, szukających ulgi, zagubionych w labiryncie oczekiwań, które duszą się w małych, prywatnych więzieniach, tępo patrząc w najnowszą plazmę zawieszoną na ścianie i wmawiając sobie, że to jest prawdziwe życie. I to jest prawdziwy luksus. I że tak naprawdę zawsze o tym marzyły. Nawet jeśli okupione jest to niekończącym się ciągiem awantur, upokorzeń i przemocy.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje