Tylko tyle lub aż tyle – recenzja książki „Uniesienie” Stephena Kinga

13 grudnia 2018

Stephen King „Uniesienie”, tłum. Danuta Górska, wyd. Albatros
Ocena: 7 / 10

W latach 80. Castle Rock zajmowało ważne miejsce w wyobraźni Stephena Kinga i jego czytelników. W którymś jednak momencie wizyty w tym fikcyjnym miasteczku musiały najwyraźniej zmęczyć autora, bo sprowadził na nie zagładę pod postacią Lelanda Gaunta, demonicznego sklepikarza, który z maestrią godną największego z kusicieli zwrócił miejscowych przeciwko sobie. Przez długi czas docierały do nas skąpe wieści o Castle Rock. King wprawdzie od czasu do czasu umieszczał gdzieniegdzie małą wzmiankę na jego temat, ale wracać na stare śmieci nie zamierzał. Fakt, że po niemal ćwierćwieczu zmienił zdanie, zawdzięczamy innym. Dopytywali, proponowali – zasiewali ziarnka, z których ostatecznie wyrosło „Uniesienie”.

Pierwszy był Richard Chizmar, wieloletni fan i przyjaciel Kinga. Nakłonił pisarza do wyciągnięcia z szuflady rozgrzebanego opowiadania, którego nigdy nie udało się napisać, i zaproponował, żeby wspólnie je dokończyć. Tak powstała skromna objętościowo książeczka „Pudełko z guzikami Gwendy”. A że jej akcja rozgrywała się w Castle Rock – aczkolwiek w przeszłości, na długie lata przed małą apokalipsą ze „Sklepiku z marzeniami” – można powiedzieć, że ziarenko się przyjęło i wykiełkowało.

W podobnym czasie dwóch innych zapaleńców na punkcie prozy Kinga zaczęło myśleć nad autorskim serialem, który miałby się rozgrywać współcześnie w Castle Rock, ale opowiadać oryginalne historie, jedynie nawiązując do pomysłów z książek. Jak przystało na człowieka o praktycznym podejściu do rozmnażania majątku, Steve zgodził się na tę produkcję, ale najwyraźniej nie dawało mu spokoju, że inni rozpychają się łokciami w świecie z jego wyobraźni, a co gorsza – robią to, co sam powinien już dawno zrobić. Tym bardziej że wszystko, co stworzył w latach 80. – z „Tym” i „Cmętażem zwierząt” na czele – przeżywa ostatnio prawdziwy renesans. Tak oto zrodził się pomysł „Uniesienia”, a my znaleźliśmy się w Castle Rock Anno Domini 2018.

W trakcie lektury książki szybko przekonujemy się, że od czasu zniszczeń, które powstały za sprawą manipulacji Lelanda Gaunta, miasteczko zdążyło podnieść się z gruzów i obecnie funkcjonuje całkiem dobrze, szczególnie w sezonie wakacyjnym. Podobnie rzecz się ma z projektantem stron internetowych Scottem Careyem, choć ten akurat powodów do narzekania nie musiałby szukać. Od jakiegoś czasu mężczyzna bowiem traci na wadze. Ze stuprocentową pewnością dolegliwość nie jest spowodowana długim przesiadywaniem przed komputerem, stresem po przebyciu bolesnego rozwodu, nowotworem ani innym dającym się racjonalnie wytłumaczyć czynnikiem, ponieważ spadek ciężaru ciała cechują osobliwe właściwości: nie widać żadnych zmian fizycznych, a wskazówka wagi pokazuje taką samą (choć z każdym dniem mniejszą) wartość bez względu na to, czy Scott wchodzi na nią jedynie w majtkach, czy też założy pełen wyjściowy ekwipunek, a kieszenie wypcha po brzegi ciężkimi monetami. Billy Halleck z „Chudszego” powiedziałby, że to pewnie sprawka jakiegoś wiekowego Cygana, ale nie. Żadni Cyganie nie kręcili się w pobliżu Castle Rock. Co więcej, problem nie burzy spokoju Scotta, a wręcz przeciwnie, przybywa mu energii, apetytu i chęci do życia. Jedyne, co spędza bohaterowi sen z powiek, to jego sąsiadki, para lesbijek, które kilka miesięcy wcześniej otworzyły w miasteczku wykwintną restaurację. Nie żeby Scott miał coś przeciwko parom jednopłciowym. Można by wręcz rzecz, że zależy mu na dobrosąsiedzkich stosunkach. Tyle że jedna z pań, wraz ze swymi dwoma czworonożnymi pupilami, skutecznie mu to utrudnia. Mężczyzna jednak nie daje się obrazić. Odkąd zaczął tracić na wadze zupełnie inaczej patrzy na otoczenie. Dostrzega więc nie tylko przyczyny zachowania kobiety, ale też leżące u jego źródeł nastawienie mieszkańców miasteczka. Zrobi więc wszystko, aby przebić się przez kokon niechęci.

Ktoś mógłby powiedzieć: hola, hola, gość nabawił się jakiegoś ustrojstwa i w najlepszym wypadku powinien robić w portki ze strachu, próbując wszystkiego, od lewoskrętnej witaminy po urynoterapię, a on zamiast tego zamartwia się losem dwóch pań mających go w głębokim poważaniu? Otóż tak. Przynajmniej zdaniem Kinga. Zdaje się, że to symboliczne oświadczenie autora, który tym sposobem chce powiedzieć czytelnikom, dlaczego po dojściu Donalda Trumpa do władzy poczuł się zobligowany do głośniejszego wyrażania w swej twórczości komentarzy politycznych. Bo jest przeświadczony, że rzeczywistość jest dużo bardziej przerażająca niż sprawy nadprzyrodzone, które do tej pory zajmowały poczesne miejsce na kartach jego książek. Osoby cierpiące na przesyt polityką w życiu codziennym mogą jednak sięgać po „Uniesienie” bez obaw. To przede wszystkim pokrzepiająca na duchu przypowieść o potędze dobroci, znaczeniu wspólnoty i kruchości uprzedzeń, a jednocześnie przejmujący opis pogodzenia się z własną śmiertelnością.

Przyzwyczajonych do wielkogabarytowych książek Kinga należy ostrzec, że autor serwuje bardzo krótką, acz wyrównaną lekturę. Można by zamarudzić, że kiedyś za te same pieniądze otrzymalibyśmy zestaw kilku nowel podobnej długości zebranych w jednym tomie. King najwyraźniej jednak polubił format, który zastosował już w „Pudełku z guzikami Gwendy” – z rozstrzeloną czcionką i ilustracjami. To z jednej strony dobre zagranie biznesowe, ale z drugiej też prawdopodobnie wyraz sentymentu do ulubionych powieści grozy z dzieciństwa. Wydawane w tanich, kieszonkowych edycjach rzadko przekraczały dwieście stron i można było pochłonąć je na jednym posiedzeniu. Zresztą obie nowe książki o Castle Rock pomysłami otwarcie nawiązują do dzieł jednego z najważniejszych twórców tego nurtu, Richarda Mathesona. Chodzi zatem o zajmującą rozrywkę, bez przegadania i plątaniny wątków pobocznych, a do tego z niegłupim przesłaniem. W zależności od oczekiwań – tylko tyle lub aż tyle.

Artur Maszota

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje