Tam, gdzie przeszłość nie umiera – recenzja książki „Głębokie Południe” Paula Theroux

12 października 2017

Paul Theroux „Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji”, tłum. Michał Szczubiałka, wyd. Czarne
Ocena: 8 / 10

Faulkner pisał, że na Południu przeszłość nigdy nie umiera – ba! Nie jest nawet przeszłością. Kościół jest tu sterem wspólnoty i ośrodkiem społecznym, zaś nabożeństwo – nie tylko czasem doznań religijnych, ale i wydarzeniem kulturalnym. Tuż obok targów broni. 16 procent Amerykanów, czyli około 50 milionów, żyje poniżej progu ubóstwa; na Południu dotyka to aż 1/5 mieszkańców. Paul Theroux postanowił udać się właśnie tam, gdzie, jak sam pisze, życie podszyte jest warstwą upiornej ciemności pulsującej w wielu sytuacjach, ale na tyle utajonej, że potrzeba niemało czasu, by ją dostrzec; i jeszcze więcej, by ją zrozumieć.

Podróżnicze książki autora „Wybrzeża Moskitów” i ponad trzydziestu innych powieści oraz kilkunastu reportaży wydawane były dotychczas przez oficynę Czarne w serii „Orient Express”. Theroux, który podróżował od Kairu do Kapsztadu, od Massachusetts do południowego skrawka Argentyny, opisywał w nich takie rejony, jak m.in. wyspy Oceanii, Indie, Chiny, Japonię czy Syberię. Pewnego dnia jednak, gnany „czystą rozkoszą jazdy własnym samochodem, wolnością płynąca z braku sprecyzowanych planów”, wyruszył w wymarzoną podróż po południowych stanach USA. Był tam trzykrotnie, czego pokłosiem jest reportaż wydany tym razem w serii „Amerykańska”.

Paul Theroux.

Po lekturze zarówno tej książki, jak i pozostałych prac Theroux możemy być pewni jednego: to nie kolejny celebryta z walizką, który po dwutygodniowym pobycie za granicą, dumnie twierdzi, że zna dany kraj od podszewki, po czym pisze o nim kilka dzieł i kręci program telewizyjny. Nie, autor jest jednym z tych, którzy bacznie się przyglądają, skupiają na szczególe, niuansie i są bardzo dalecy od generalizowania. Nie pozwala im na to pokora. To jeden z tych, którzy od wykrzykników dużo bardziej wolą kropki, a już szczególnie gustują w pytajnikach. Widać, że Theroux wziął sobie do serca prośbę włożoną w usta Kanadyjczyka, jednego z bohaterów Faulknerowskiego „Absalomie, Absalomie”: „Opowiedz mi o Południu. Jak tam jest? Co oni tam robią? Dlaczego oni tam żyją?” Noblista właściwie w całej swojej twórczości próbował na te pytania odpowiedzieć; Theroux uczynił zaś z nich podstawę „Głębokiego Południa”. Publikacja ta nie jest jednak tylko reportażem czy pracą podróżniczą o wyprawie do świata, gdzie występuje największe w historii rozwarstwienie dochodów. Jeśli bowiem w książkach podróżniczych sensem, ideą przewodnią i treścią ma być opis podróży, dążenie i mozół pokonywania przestrzeni, tak w „Głębokim Południu” jest nim raczej cel. Cel i spotkanie z drugim człowiekiem. Jeśli zaś podróż, to przede wszystkim przez literaturę. Rozważania o stylizacji opowieści o przemierzaniu Ameryki są dla Theroux między innymi pretekstem do uroczej, niepozbawionej ironii wzmianki o Thoreau. W „Głębokim Południu” znajdziemy też rozliczne nawiązania do Henry’ego Jamesa, Charlesa Dickensa, Johna Steinbecka, Henry’ego Millera i innych starających się opisać Amerykę, tę prawdziwą, która od dawna kusi i wciąż się opisom wymyka.

Owemu wymykaniu właśnie poświęcona jest znaczna część tej znakomitej książki. Jak sam autor stwierdza, Amerykanie to ludzie bardziej skryci, podejrzliwi i obcy niż inni, których spotykał podczas swych licznych wypraw. Co bardziej znamienne, według niego to tutaj właśnie, na Południu, gdzie beztroska, bogactwo i piękne stadniny sąsiadują z głodem i brudem, ludzie są ubożsi i bezradniejsi niż w wielu ubogich rejonach Afryki i Azji. Tkwiący na głębokiej prowincji, w wymierających miasteczkach i rozbitych społecznościach mają tylko prywatność – ostatnie dobro, którego strzegą z całych sił. Pomimo tego Theroux postanowił zmierzyć się z nimi i poszukać klucza do ludzi Południa, omijając pogodne, skrzące się blichtrem miejsca i podążać szlakiem ustroni i zapadłych miasteczek. Prawdy szukał więc w ruderach, gdzie gnieżdżą się ludzie pozbawieni opieki i wypchnięci na margines. Gnieżdżą, tęsknie patrząc w przeszłość, bo przynajmniej jest ona relatywnie spójna i nie rozczarowuje tak bardzo jak teraźniejszość oraz nie drenuje z marzeń i nadziei tak jak przyszłość. Być może dlatego właśnie to tu, na Południu, historia ma większe znaczenie niż gdzie indziej? Nawet jeśli wiąże się z niewolnictwem i rasizmem, których to tematów autor również nie unika.

Theroux stawia się w komfortowej sytuacji – rozmówcy nienależący do bibliofilów zaczytanych w nowościach wydawniczych pozwalają mu po prostu być starszym panem z Północy, bez żadnej historii, reputacji i w zasadzie niemającym nic do powiedzenia. Panem, który za to lubi i umie słuchać. Czy może być coś lepszego dla reportera? I, z drugiej strony, czy może być coś lepszego dla tego, który pragnie podzielić się swoją historią? Dla tego, który po raz pierwszy od lat nie musi grać, bo naprzeciw niego siada praktycznie przezroczysty człowiek, który się nie mądrzy, a po prostu słucha. Być może to jest właśnie tajemnica dobrych reporterów, którzy pragną pisać o napotkanych ludziach, a nie o sobie. Theroux pisze o jeszcze jednej dogodności. W przeciwieństwie do wypraw do Chin czy Afryki, zawsze może odłożyć dany punkt podróży na później, zawsze może tam wrócić. „Głębokie Południe” jest więc również zapisem krążenia, czasem bardzo leniwego snucia się, dryfowania, ucieczek w dygresje i ciągłych powrotów – zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.

W książce tej dominuje żal i poczucie klęski. Klęski, która paradoksalnie zbliża ludzi złaknionych wspólnoty i tego, by coś znaczyć, by czymkolwiek się wyróżniać, mieć jakikolwiek powód do dumy. Nieważne, czy to będzie drużyna futbolowa czy kult broni – najistotniejsze jest, by znaleźć to, co ich ukonstytuuje i nada wartość stojącą u podstaw tożsamości społecznej. Miejscem, gdzie można ową tożsamość wzmocnić i kultywować, są z pewnością na Południu targi broni, które Theroux kilkakrotnie odwiedza. Fragmenty traktujące o tych doniosłych dla mieszkańców wydarzeniach przywodzą na myśl jeden z najlepszych tekstów Davida Fostera Wallace’a, traktujący o Targach Stanu Illinois. Zarówno we wspomnianym eseju, jak i w „Głębokim Południu”, pod pozorem zajmowania się sprawami błahymi, autorzy pisali de facto o pryncypiach i, znów, o prawdzie skrywanej przez tych, których napotkali na swojej drodze.

Theroux ujmuje również prostym, konkretnym stylem, pozbawionym ornamentów i zbędnej liryki. Liryki, w której pułapkę tak łatwo przecież jest wpaść, pisząc o miasteczkach-widmach, ofiarach ewolucji urbanistycznej. Autor sprawnie unika zatem tej taniej nostalgii i melancholii, tak bardzo dziś nadużywanych.

Południu Stanów Zjednoczonych daleko jest do konwencjonalnego celu turystycznego. Jak pisze Theroux, stoi ono w miejscu, choć udaje, że płynie. Jego złożoność jest nie do ogarnięcia i przybyszom nie pozostaje nic, prócz zaglądania przez szybę. Powraca tu zasygnalizowany już temat pokory, tego niezwykle ważnego przymiotu każdego, kto chce pisać o ludziach. A już zwłaszcza o ludziach, którym wciąż wmawia się, że są gorsi. Wmawia tak długo, że w końcu zaczynają w to wierzyć. A im bardziej wierzą, tym bardziej nienawidzą tych, którzy ich w tę figurę biedy wepchnęli. O ludziach udręczonych nieuchronnym wspominaniem klęski, goryczy i upokorzenia, nakręcanych przez bezsilną złość, urazę i przeświadczenie, że stali się zabawką możnych. Theroux opisuje Południe zamieszkałe przez klasę wieśniaków – biedną, lekceważoną, bezsilną i sfrustrowaną. Klasę, którą wspomniani możni albo traktują z pogardą, albo nie chcą w ogóle zauważać. Gdy zaś uświadomią sobie, że każdy z tych niegodnych nawet ich splunięcia to jeden głos w wyborach, jest już stanowczo za późno; to chyba jednak lekcja, której wielcy tego świata nigdy się nie nauczą – co da się zauważyć nie tylko w Stanach Zjednoczonych.

Autor mocno podkreśla, i daje tego dowód w swojej książce, że współczesne Głębokie Południe nie istnieje w tamtejszych dziełach literackich, nawet tak wybitnych jak te, o których tak często wspomina. Nie, Południe istnieje w tamtejszych ludziach, wbrew pozorom bardzo rozmownych i gościnnych. Trzeba tylko dać im szansę przekonać się do przybysza i pozwolić opowiedzieć swoją historię. Czasem po raz pierwszy w życiu. Owi ludzie Południa doczekali się w końcu Paula Theorux, który przemierzywszy praktycznie cały świat, postanowił znaleźć człowieka już nie tylko na czerwonych drogach w afrykańskim buszu, ale na równie czerwonych drogach amerykańskiej krainy, gdzie ludzie żyją tak samo, z dnia na dzień, uwikłani w tu-i-teraz, nie mając nadziei na jakąkolwiek zmianę.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Fotografie autorstwa Steve’a McCurry’ego pochodzą z anglojęzycznego wydania książki „Głębokie Południe” Paula Theroux. Polskie wydanie nie zawiera tych zdjęć.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: recenzje