Tajemnica ma oblicze golden retrievera

29 października 2011

Dean Koontz „Mroczne popołudnie”
Ocena: 6,5 / 10

Amy Redwing ratuje psy, które kocha z całego serca. Brian McCarthy jest architektem i kocha Amy. Oboje tworzą szczęśliwą parę, ale poza gorącymi uczuciami łączy ich coś jeszcze ? tajemnice z przeszłości, które nawzajem przed sobą ukrywają.

Harrow to bogacz, któremu przyjemność sprawia zabijanie i patrzenie jak cierpią inni. Moongirl czuje tylko wtedy, gdy podpala domy, zabija albo zadaje ból. Oboje są psychopatami. Harrow kocha Moongirl, która kocha jedynie samą siebie i cudzy ból.

Billy Pilgrim ma niezliczoną ilość fałszywych nazwisk i jest płatnym zabójcą kierującym się filozofią egzystencjalizmu – życie nie ma sensu, jest jedynie absurdalnym żartem. Billy morduje wszystkich, którzy mogliby skojarzyć jego mocodawcę z Amy, a przy okazji kilku przypadkowych ludzi, dla przyjemności.

Losy tej piątki splatają się ze sobą, a na końcu ścieżki, którą prowadzi ich przeznaczenie, czyha śmierć.

To tyle, jeśli chodzi o streszczenie fabuły „Mrocznego Popołudnia” Deana Koontza, żeby nie zdradzić kluczowych dla powieści wątków.

Koontz to właściwie osobny rozdział w historii literatury masowej. Jest jednym z najbardziej poczytnych amerykańskich autorów, porównywanym często do Stephena Kinga, z imponującą liczbą tytułów i jeszcze bardziej imponującą liczbą sprzedanych egzemplarzy.

Zaczynał od pisania utworów z gatunku SF, by ewoluować w kierunku autora thrillerów. Specjalizuje się w tzw. suspense thriller, ale śmiało można powiedzieć, że jego powieści przekraczają granice gatunków ? łączą w sobie elementy horroru, SF a nawet satyry. Właśnie owa transgatunkowość przyniosła mu popularność i sławę.

Nie inaczej jest w przypadku „Mrocznego popołudnia”. Teoretycznie powieść jest thrillerem psychologicznym, ale Koontz swoim zwyczajem wplata w historię pewnej tajemnicy (a właściwie to dwóch tajemnic) elementy nadnaturalne, które uosabia Nickie, zagadkowy golden retriever uratowany przez Amy z rąk brutalnego właściciela. I jak to u Koonzta bywa ? to, co przekracza zdolność pojmowania przez rozum, ma kolosalny wpływ na losy bohaterów.

„Mrocznym popołudniem” autor żadnej rewolucji nie czyni. Powieść nie dorównuje poziomem „Złemu miejscu”, „Smoczym łzom” czy „Opiekunom” (innej powieści, w której jednym z bohaterów był golden retriever), ale uszyta jest sprawnie. Mamy tu wszystko, czym pisarz zaskarbił się sobie uznanie. Zagadka goni zagadkę, a zwroty akcji co chwila mylą tropy prowadzące do rozwiązania.

Nie należy też zbytnio sugerować się łatką thrillera psychologicznego. Nie uświadczymy tu pogłębionych portretów postaci, z których słyną choćby skandynawscy mistrzowie gatunku. Koontz serwuje nam psychologię typu pop, powierzchowną i podwórkową, do tego wymieszaną z wiarą, której bliżej do przesądu i zabobonu niż przeżycia religijnego prowadzącego do iluminacji.

Ale tu przecież nie o psychologię czy wyznanie wiary chodzi, lecz o tajemnicę i wartko płynącą akcję. A tego w „Mrocznym popołudniu” nie brakuje. Powieść to typowy „page turner”, jak zwą to sąsiedzi zza oceanu. Czytając, wciąż ma się ochotę przewrócić następną stronę, żeby zobaczyć, co wydarzy się dalej.

Wiadomo, czytelnicy sięgający po tego typu powieść to odbiorcy kultury masowej, literatury popularnej i do takich jest skierowana. Narzekanie na przewidywalność (mniej więcej w 2/3 historii idzie się domyśleć, co kogo z kim łączy) czy spłyconą psychikę postaci nie ma sensu. Takie są prawa bestsellera.

Jeśli już można się do czegoś przyczepić, to do polskiego tłumaczenia. Rodzimi translatorzy znani są ze swojej fantazji w przekładaniu obcojęzycznych tytułów (chyba nigdy nie wyrzucę z głowy polskiej wersji „Reality bites”, czyli Rzeczywistość gryzie lub kąsa, przetłumaczonego jako „Orbitowanie bez cukru”). Tutaj też jej nie zabrakło. Wierne tłumaczenie tytułu to „Najmroczniejszy wieczór w roku” i nie za bardzo rozumiem, co polska wersja ma wspólnego z oryginałem.

I to można by jednak wybaczyć (w końcu licentia poetica, czyż nie?), gdyby nie inne ?karygodne grzechy?. Nadużywanie zaimków wskazujących, kalki językowe typowe dla języka angielskiego (zwłaszcza w szyku zdania) czy zbytnia wierność w tłumaczeniu didaskaliów towarzyszących dialogom sprawiają, że narracja traci swój naturalny rytm i co jakiś czas zgrzyta w irytujący sposób. Nie wiadomo, do kogo kierować należy te zarzuty. Do tłumaczki, czy redaktor polskiego wydania, która przecież odpowiada za ostateczny kształt tekstu?

Na szczęście ? poza kilkoma przypadkami, które wołają o pomstę do nieba ? z czasem przestaje się te błędy zauważać. Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych wydaniach niedociągnięcia zostaną poprawione i czytelnicy dostaną tłumaczenie na miarę oryginału. W końcu na to zasługują.

Krzysztof Stelmarczyk

Gdzie kupić:
Kup książkę w księgarni Selkar
Kup książkę w księgarni Lideria

Tematy: , , , , ,

Kategoria: recenzje