Suplement do masakry – recenzja komiksu „Rzeźnia numer pięć” Ryana Northa i Alberta Monteysa

13 września 2022

Ryan North, Albert Monteys „Rzeźnia numer pięć”, tłum. Jacek Żuławnik, wyd. Egmont
Ocena: 7,5 / 10

Komiksowa adaptacja „Rzeźni numer pięć” to przedsięwzięcie równie ambitne, co ryzykowne. Wspólny projekt Ryana Northa i Alberta Monteysa udanie oddaje ducha prozy Kurta Vonneguta, choć to zdecydowanie bardziej suplement do pierwowzoru niż jego zamiennik.

Vonnegutowi wyrządzono poniekąd wielką krzywdę, przypinając jego najpoczytniejszej powieści łatkę utworu antywojennego. Oczywiście Amerykanin nie po to opisał bombardowanie Drezna, której to wielkiej masakry był świadkiem, aby sławić militaryzm i przemysłowe katrupienie bliźnich; niemniej był też doskonale świadom, że jego sprzeciw wobec wojny jest zwyczajnie bezcelowy. A poza tym „Rzeźnia…” to dzieło zbyt złożone i wielowarstwowe, aby odczytać je li tylko jako protest.

Nielinearna, metafikcyjna powieść jest świetnym materiałem do wiwisekcji na zajęciach z literatury postmodernistycznej, za to utrapieniem dla śmiałków gotowych przełożyć ją na język innego medium. Pięćdziesiąt lat temu przekonał się o tym George Roy Hill, kręcąc umiarkowanie udaną adaptację kinową. Gdzie nie podołał film, w znacznej mierze spętany hollywoodzką konwencją, większe szanse powodzenia powinien mieć komiks. Zwłaszcza w rękach takich twórców, jak scenarzysta Ryan North, którego autorskie dzieła trudno oskarżyć o sztampę, oraz hiszpański rysownik Albert Monteys, mistrzowsko operujący satyryczną kreską.

W komiksowej „Rzeźni…” mamy więc zachowany szkielet fabularny powieści (nawet jeżeli przypomina on ten z okładki debiutanckiej płyty Dead Cross), ale całość wzbogacona jest metakomiksowymi dodatkami – tabelą z chronologią życia głównego bohatera Billy’ego Pilgrima, storyboardem filmu, który ten ogląda w telewizji, czy rozmaitymi dokumentami. Ba, mamy nawet komiks w komiksie! Trzeba też przyznać, że ilustracje Monteysa świetnie współgrają z gorzką ironią i beznamiętną brutalnością oryginału.

Jednocześnie jednak bez znajomości powieści komiks może wydać się niekompletny, a nawet chaotyczny. Dla wielbicieli Vonneguta okaże się smakowitą przekąską, niewtajemniczonych powinien zachęcić do sięgnięcia po dorobek Amerykanina. Tak czy owak, kawał dobrej roboty. Nie wiem, jaki stosunek do komiksu miał sam Wielki Kurt (a krążąca tu i ówdzie plotka, jakoby miał napisać dla Marvela scenariusz historii pt. „Niech pana Bóg błogosławi, Panie Galactus”, to sprytny żart), ale sądzę, że wystawiłby temu tomowi certyfikat jakości.

Sebastian Rerak


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: recenzje