Sukces kryje się w umiarze – recenzja filmu „Diuna” Denisa Villeneuve’a

26 lutego 2022

„Diuna”, reż. Denis Villeneuve, dystr. Galapagos Films
Ocena: 9 / 10

Z ekranizacjami wielkich dzieł literatury fantastycznej zwykle jest jeden podstawowy problem – chodzi o oczekiwany rozmach realizacji. W książkach tego gatunku budowanie światów odmiennych od naszego jest bowiem równie ważne jak wielowątkowa opowieść. Nie inaczej jest z „Diuną” Franka Herberta.

Niemożność dosłownego przeniesienia na ekran wizji Herberta stała się niejako gwoździem do trumny wcześniejszych produkcji, za którymi stali doskonali przecież reżyserzy, jak Alejandro Jodorowsky czy David Lynch. I choć temu drugiemu (w przeciwieństwie do pierwszego) udało się film w ogóle ukończyć, to efekt okazał się mocno fantasmagorycznym zlepkiem scen, usiłujących opowiedzieć o Arrakis wszystko, nie opowiadając prawie nic. Villeneuve stanął więc przed zadaniem pozornie niemożliwym do zrealizowania. Pozornie, bo kluczem do sukcesu okazał się umiar. Sukcesu w tym sensie, że nową ekranizację „Diuny” należy uznać za udaną, choć nie doskonałą. Ale czy w przypadku tak złożonego dzieła literackiego w ogóle można oczekiwać doskonałego efektu?

Problem z jednoznaczną oceną filmu Villeneuve’a wynika z faktu, że na chwilę obecną poznaliśmy dopiero część pierwszą. To swoiste wprowadzenie do świata „Diuny”, rozstawienie pionków na planszy i wykonanie nimi co najwyżej podstawowych, otwierających rozgrywkę ruchów. Nie wiemy, jak będzie dalej. Czy reżyser udźwignie ciężar coraz mocniej zagęszczającej się akcji? Czy zdoła domknąć w sposób należyty wszystkie wątki? Czy nie zaserwuje w końcu zbytnich odstępstw fabularnych od oryginału, wykraczając interpretacyjnie poza ramy adaptacji? To wszystko okaże się wraz z kolejną odsłoną filmowej serii zapowiadaną na 2023 rok.

Fabularnie jest dobrze. Rzecz jasna scenariusz mocno okrawa powieść, ale z jednej strony jest to konieczne w filmowej formule, a z drugiej autorzy utrzymali się blisko szkieletu całej historii. Są najważniejsze postacie i kluczowe wątki z książki. Jest mocno przebijające się, choć na pierwszy rzut oka niewidoczne przesłanie ekologiczne – o planecie broniącej zaciekle swoich zasobów, eksplorowanych bezlitośnie przez żądnych zysku ludzi. To pasuje do Herbertowskiej wizji, ale też – co ważne – wkomponowuje się we współczesny dyskurs na temat ochrony środowiska oraz konieczności przeciwdziałania rabunkowej gospodarce surowcami naturalnymi. Czyni to z „Diuny’ dzieło ponadczasowe, które odczytywane obecnie, po wielu dekadach od powstania, nadal odwołuje się do palących problemów naszej planety. Albo Herbert jest geniuszem, albo ludzie niczego się nie nauczyli do dzisiaj. Mam wrażenie, że obydwie odpowiedzi można uznać za prawdziwe.

Wracając do filmu i jego przesłania, uważny odbiorca dostrzeże też krytykę ekonomicznych dysproporcji. Choćby doskonała scena podlewania palm ilością wody, jaka mogłaby posłużyć do napojenia całych rodzin na pustynnej planecie, obrazuje wciąż niestety wszechobecne marnowanie zasobów, które dla jednych stanowią szansę na przeżycie, natomiast dla innych, małej grupki najwyżej sytuowanych w społecznej hierarchii, są przyczynkiem do rozrywki, estetycznej uciechy, a więc czystym zbytkiem. Choć od lat 60., gdy powstała książka, jako społeczeństwo dokonaliśmy (pozornego) progresu, problem ten jest wciąż aktualny. I udało się to w zgrabny sposób oddać w filmie.

Zarówno powieściowa, jak i filmowa „Diuna” opiera się na pewnych schematach fabularnych – jest wybraniec stający na czele rewolucji, uciśniona społeczność podnosząca głowę, by walczyć o swój świat i wyzwolić się spod tyranii –  jednak całość okazuje się mieć świetną konstrukcję. Może ze współczesnej perspektywy niektóre elementy fabularne zastosowane przez Herberta uznamy za nieco sztampowe – jak wciąż przetwarzany na nowo w popkulturze mit mesjanistyczny – to połączył on je w epicką opowieść, wykraczającą zdecydowanie poza ramy space opery. Film – co oczywiste – aż takiego ogromu unieść nie mógł, by nie popaść w fabularno-wizualny chaos (co niestety wcześniej przydarzyło się już Lynchowi), więc swoiste spłycenie scenariusza zaskakująco dobrze zrobiło całej historii. I nie tyle zmieniło odbiór filmowej adaptacji, co w ogóle go umożliwiło. Wprawdzie można by – znów – polemizować, czy mają sens produkcje kręcone na podstawie tak wielowymiarowych książek, wobec których kino – nawet to z hollywoodzkim rozmachem – pozostaje w dużej mierze ułomne, czy lepiej skupić się na opowieściach prostszych, a za to możliwych do zekranizowania, to jednak nie da się filmowi Villeneuve’a odmówić efektywności i wizualnego kunsztu. W tej kwestii „Diuna” z pewnością okazała się arcydziełem. Reżyserowi udało się oddać potęgę pustynnej planety, jej ogrom, ale i obce, surowe piękno wynikające z samej jej natury. Pierwsza cześć filmu to przede wszystkim wprowadzenie do wykreowanego z rozmachem świata Herberta. Wolne, prawie senne tempo tutaj akurat się sprawdza i staje się niejako wizytówką Villeneuve’a. Już w „Blade Runnerze 2049” reżyser celował w podobny sposób budowania ekranowej opowieści i w perfekcyjny sposób rozwinął go właśnie teraz.

Aktorstwo prezentuje się znakomicie. Demoniczny Baron Harkonnen, w którego wciela się Stellan Skarsgård, naprawdę przyprawia o ciarki, grany przez Jasona Mamoę Duncan Idaho okazuje się bohaterski na miarę oczekiwań, a Timothée Chalamet zdołał z powodzeniem udźwignąć rolę głównego bohatera Paula Atrydy. Zresztą doskonałej reżyserii, świetnemu aktorstwu i starannemu dopasowaniu powieściowych treści do – mimo wszystko ograniczonych – możliwości kina w sukurs idzie także znakomita muzyka, za która odpowiada nie kto inny, jak Hans Zimmer. Czegóż chcieć więcej?

Czy nowa filmowa adaptacja „Diuny” spełnia oczekiwania? Przy założeniu, że nie da się zrobić idealnej ekranizacji, takiej, która przełoży książkowy oryginał „jeden do jednego”, dzieło Villeneuve’a zdecydowanie się broni. Radzi sobie ze skomplikowaną opowieścią w stopniu satysfakcjonującym. Choć oczywiście lektury nie zastąpi, to olśniewa stroną wizualną i pozwala wierzyć, że kontynuacja dotrzyma kroku pierwszej odsłonie.

W moim przypadku pierwszy seans „Diuny” odbył się w kinie. Drugi już w domu, z płyty DVD na średniej klasy kinie domowym. I warto podkreślić, że seans wypadł naprawdę przyzwoicie. To film, na którym należy się skupić, w który należy wejść, by docenić mroczną, stonowaną poetykę. A komfort wynikający z przebywania we własnym wnętrzu działał tu na korzyść, nawet pomimo mniejszego – względem kinowego – ekranu. Co więcej, wersja płytowa zawiera solidny zestaw dodatków, pomocnych szczególnie tym, którzy z uniwersum „Diuny” stykają się po raz pierwszy. Uzupełniają filmową opowieść i poszerzają wiedzę o niezwykłym, złożonym świecie wykreowanym w cyklu Herberta.

„Diuna” w reżyserii Denisa Villeneuve’a okazuje się być nie tylko najlepszym filmem fantastycznym minionego roku, ale też jedną z najlepiej zrealizowanych ekranizacji literatury SF ostatnich lat. Miejmy nadzieję, że kontynuacja dopełni całość, czyniąc z „Diuny” wzorcowy przykład tego, jak można i należy realizować współczesne kino fantastyczne, które będzie takie nie tylko z uwagi na gatunkową przynależność.

Mariusz Wojteczek

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: recenzje