Śmierć jak pięciocentówka – recenzja książki „Miedziaki” Colsona Whiteheada

15 listopada 2019

Colson Whitehead „Miedziaki”, tłum. Robert Sudół, wyd. Albatros
Ocena: 8 / 10

Elwood był chłopakiem, który pewnego dnia uwierzył Martinowi Lutherowi Kingowi, że ma swoje prawa i wcale nie jest gorszy od białych. O ile to drugie było prawdą, tak o niesłuszności pierwszego miał się rychło przekonać. Prawa bowiem może i miał – wszak żył w postępowej Ameryce – ale niekoniecznie równe białym. Zapobiegawcza babcia, która Elwooda wychowywała, za wszelką cenę próbowała odciągnąć go od włóczenia się z kolegami, trzymając z dala od kłopotów. Przyznać trzeba, że udawało jej się to wybornie. Do czasu. Kiedy wszak czarnoskóry chłopak wsiada „na stopa” do samochodu, na który kierowcę – również Afroamerykanina – raczej nie do końca byłoby stać, to nie może się dobrze skończyć.

Whiteheadowski Miedziak, ośrodek, do którego Elwood trafił za swą naiwną wiarę, wcale nie przypominał obskurnego, złowrogiego poprawczaka. Wręcz był największą, utrzymaną w nienagannym porządku posiadłością, jaką chłopak widział. Wkrótce zapewniono go, że to w zasadzie szkoła, której wychowankowie mają się nauczyć, jak żyć wśród przyzwoitych ludzi. Szkoła, w której idealnie zachowany był balans pomiędzy resocjalizacją a edukacją. Pozostawało więc nadal robić to, co nasz bohater czynił zawsze – postępować właściwie. Bo przecież nawet jeśli tu ugrzązł, to z pewnością nie na długo i należy zrobić z tego pobytu najlepszy użytek. Zresztą Miedziak miał ponoć bardzo precyzyjny, klarowny regulamin. Problem był taki, że mało kto go widział, choć kadra bez przerwy się nań powoływała. Z początku Elwood pewnie nawet myślał, że nazwa ośrodka pochodzi przede wszystkim od nazwiska pana Nickela, jednego z reformatorów Miedziaka. Nic bardziej mylnego – po prostu wychowankowie byli dla opiekunów tyle warci, co miedziak, pięciocentówka. Elwood miał się o tym bardzo szybko przekonać.

Jak mówił jeden z bohaterów „Miedziaków”, w ośrodku nie było niczego, co by zmieniało ludzi, wychodząc naprzeciw wzniosłym celom statutowym. Zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz poprawczaka człowiek był taki sam. Różnica polegała tylko na tym, że w Miedziaku nikt nie musiał niczego udawać. Tutaj bowiem znikały wszystkie maski i hamulce – u opiekunów, ale też u wychowanków, którzy przybywali do ośrodka poranieni przez życie i zaliczali kolejne sińce i rany. Ci, którzy nie skończyli w bezimiennych grobach, wracali do świata, który ich nie chciał, by ponownie zejść na manowce, brnąć w jeszcze poważniejsze błędy i trafiać do jeszcze bardziej ponurych instytucji. Wracali okaleczeni i kulawi, zanim ich wyścig na dobre się nie rozpoczął, i nigdy nie było im dane poznać, jak jest być normalnym, godnie żyjącym człowiekiem.

Colson Whitehead.

Autor „Kolei podziemnej” ukazuje Amerykę, która już otrząsnęła się po drugiej wojnie światowej – minęła wszak dekada od jej zakończenia. Amerykę, która jeszcze nie zrzuciła z siebie brzemienia praw Jima Crowa – od ich ustanowienia minęło ledwie dekad sześć. Kraj pełen czarnych weteranów, sfrustrowanych, gdy okazało się, że czym innym jest pozwolić komuś, by zabijał w naszym imieniu, a czym innym pozwolić mu, by mieszkał obok nas. Kraj rutynowych upokorzeń, w którym segregacja rasowa ma się doskonale – nawet w domach poprawczych; a może zwłaszcza w nich. U Whiteheada, tak w Stanach Zjednoczonych, jak i Miedziaku – będącym swoistym odbiciem amerykańskich fobii i uprzedzeń, skomasowanych w miejscu zasiedlonym przez ponad 600 uczniów i ich katów – panuje przekonanie, że przemoc i niedola stanowią jedyną, dostatecznie silną dźwignię, by wprawiać świat w ruch. Nic innego nie jest tak efektywne, więc i w Ameryce, i w Miedziaku przemoc ma się doskonale. Trwanie zredukowane jest tu do zdolności do cierpienia. Zdolności, która jest powietrzem, pożywieniem i snem, celem i racją bytu.

Whitehead w „Miedziakach” kreuje postać chłopaka, który wciąż słyszał w głowie imperatywy wyższego rzędu. Chłopaka, który ośmielił się zaufać Kingowi, gdy ten mówił, że czarni również mają własną dumę. Że się liczą. Że są wartościowymi ludźmi kroczącymi po ścieżkach życia z godnością i poczuciem bycia kimś. Doskonale się zresztą w tym odnajdywał, będąc po prostu dobrym człowiekiem. Niestety, zbyt łatwowiernym. Uwierzył na przykład, że może bezkarnie protestować przeciw segregacji rasowej. Że równe prawa winny obowiązywać wszystkich. Co gorsza, uwierzył również, że kiedy demonstruje, to czyni to też w obronie praw tych, którzy próbują go zakrzyczeć. Tak, Elwood był zarówno zbyt łatwowierny, jak i stanowczo za bardzo chciał, żeby oceniano go przez pryzmat tego, jaki jest, a nie tego, jaki ma kolor skóry. A za to w Ameryce płaciło się najwyższą cenę. Zresztą, jeśli autentyczna jest przypisywana obecnemu prezydentowi sentencja: „Mam czarnych księgowych (…), czarnych facetów liczących moje pieniądze. Nienawidzę tego. Chcę, by moje pieniądze liczyli wyłącznie niscy faceci, którzy cały dzień noszą jarmułki. To są ludzie, którzy powinni liczyć moje pieniądze. Nikt inny… Poza tym muszę powiedzieć ci coś jeszcze. Myślę, że ten facet jest leniwy. I to prawdopodobnie nie jego wina, bo lenistwo to cecha czarnych. Naprawdę. Tak myślę. Nie mogą tego kontrolować”, to przesadnie wiele się tam nie zmieniło. Można bowiem zmienić prawo, a kolejne kodeksy umaić wzniosłymi deklaracjami, natomiast ludzi i ich uprzedzeń zmienić już tak szybko nie sposób. Zwłaszcza w kraju, w którym przekazuje się z pokolenia na pokolenie jakże cenną wiedzę, jak trzymać niewolników pod butem. Michał Paweł Markowski napisał w jednym z esejów, że Ameryka jest krajem wyspiarskim, w którym rasy, klasy i płcie, choć niby wymieszane i niby równouprawnione, istnieją z dala od siebie, jak wyspy, między którymi nie pływa żaden prom. I, dodać warto, nikt właściwie nie ma ochoty, by zacząć budować między nimi mosty, bo przecież jest dobrze tak, jak jest.

Jak wspomniałem, w Miedziaku skupiają się losy wykluczonych, zepchniętych na margines Amerykanów, zaś doświadczenia Elwooda służą Whiteheadowi do pokazania systemowych, rasistowskich metod uskutecznianych w całych społecznościach. Metod łamania kręgosłupów i niszczenia nadziei. Elwood staje się w pewnym momencie nie tyle ofiarą personelu Miedziaka, co ofiarą amerykańskiego grzechu, który trwa i trwać będzie, bo Stany Zjednoczone nie mają najmniejszej ochoty na zrezygnowanie ze swojego, tak pieczołowicie pielęgnowanego, dziedzictwa. Czyni to z „Miedziaków” powieść uniwersalną, głęboko zakorzenioną tu i teraz. Powieść, którą bardzo łatwo było utopić albo w nadmiernej ckliwości, albo w niepotrzebnej brutalizacji. Tymczasem Whiteheadowi udało się znakomicie uniknąć tych pułapek, dzięki przyjęciu postawy chłodnego obserwatora. Jego styl jest właściwie zimny, pozbawiony emocji, bardzo przejrzysty, wręcz sprawozdawczy. Być może właśnie dlatego książka ta robi tak duże wrażenie. I być może właśnie dlatego, rzeczone indywidualne zmagania bohatera tak łatwo można umieścić w zgoła szerszej perspektywie.

Chciałoby się napisać, że poprawczak opisywany przez Whiteheada jest wytworem wyobraźni. Że to jest jakaś chora fantazja człowieka, który podobnie jak w „Kolei podziemnej”, postanowił posłużyć się metaforą. Niestety, opisane przezeń miejsce miało swój odpowiednik w rzeczywistości. „Miedziaki” są fikcją, ale zainspirowaną sprawą Dozier School of Boys w Marianne na Florydzie. Przez ponad 100 lat wychowankowie byli tam bici i gwałceni. Jedną z popularniejszych tortur, stosowaną również w latach 80. XX wieku, było podwieszanie dzieciaków za skute ręce pod sufitem i katowanie. Był tam dom tortur – zwany „Białym Domem” – i pokój gwałtów, gdzie molestowano nawet dziewięciolatków. Ci, którzy przetrwali, mówili o zabójstwach i dziesiątkach prowizorycznych grobów na terenie poprawczaka. Dopiero w 2009 roku zlecono śledztwo, które doprowadziło do ekshumacji blisko 100 ciał. Do dziś na terenie Dozier School of Boys odnajdywane są zwłoki zamordowanych – w 2019 roku za pomocą georadaru odkryto kolejne dwadzieścia siedem ciał. Nie wiadomo, ilu jeszcze wychowanków poprawczaka spoczywa w wykonanych naprędce dołach, czekając na odnalezienie i, godny tym razem, pochówek. By chociaż w ten sposób otrzymać namiastkę tej godności, której za życia nie dostąpili, bo jakiś biały człowiek uznał, że ich życie jest tyle warte, co miedziak.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , , ,

Kategoria: recenzje