Sarkastyczna fantasy – recenzja komiksu „Coda tom 1” Simona Spurriera i Matiasa Bergary

14 kwietnia 2020

Simon Spurrier, Matias Bergara „Coda tom 1”, tłum. Marceli Szpak, wyd. Non Stop Comics
Ocena: 7,5 / 10

Nowy tytuł w ofercie Non Stop Comics zgrabnie łączy klimaty fantasy i postapo, przy okazji udanie przetwarzając gatunkowe schematy obydwu tych popularnych gatunków.

Gdy na rynku pojawia się kolejna seria komiksowa, czytelnik staje przed dylematem, czy warto się w nią pakować, zwłaszcza jeśli naprawdę niewiele o niej wie. „Coda” ponoć składa się z trzech tomów zbiorczych, więc nie jest to znowu jakaś szczególnie duża inwestycja pieniędzy i czasu poświęconego na lekturę. Co więcej, na okładce znajdziemy rekomendację samego Jeffa Lemire’a głoszącą, że album Simona Spurriera i Matiasa Bergary to „coś naprawdę wyjątkowego”. No ale nie takie już pochwały widzieliśmy na okładkach, a potem okazywało się, że mamy do czynienia z czymś zgoła odmiennym. Na szczęście w tym przypadku blurb Lemire’a okazuje się zawierać sporo racji, choć nie musimy bezsprzecznie wierzyć jego słowom.

W „Codę” nie wchodzi się łatwo, ponieważ brak tutaj klasycznej ekspozycji, w zamian dużo się dzieje, a bohater serii raczy nas dodatkowo długim monologiem wewnętrznym, i to jednym z wielu w całym komiksie. Plansze atakują oczy feerią kolorów, które tworzą z lekka psychodeliczny klimat. Wybuchy, ucieczki, zaczarowany jednorożec (właściwie to pięciorożec) – aby wreszcie zacząć orientować się w fabule, musimy przekartkować co najmniej dwadzieścia stron. Potem jednak sytuacja się klaruje, poznajemy wreszcie podwaliny świata, dowiadujemy się co nieco o misji bohatera, który szuka resztek magii, mających pomóc mu ocalić ukochaną, a w końcówce pierwszego zeszytu dostajemy soczysty i obrazowy cliffhanger. Dalej jest już tylko lepiej, ciekawiej oraz – co najważniejsze – nieprzewidywalnie i z sarkazmem.

Pamiętam, że przed wieloma laty podobne odczucia wzbudzała lektura kultowej serii „W poszukiwaniu Ptaka Czasu”. Do rysunków trzeba było się przyzwyczaić, w fabule – na spokojnie połapać, ale już później wsiąkało się całkowicie w uniwersum wyczarowane przez Loisela i Le Tendre’a. Fabuły obu komiksów niewiele mają wspólnego, ale istnieje między nimi swoiste pokrewieństwo, chęć twórców do przewietrzenia schematów i próba zbudowania wyjątkowego, fantastycznego świata.

Przez ten świat prowadzi nas bezimienny bohater, któremu zazwyczaj przytrafiają się przykre rzeczy, a on zazwyczaj przyjmuje je ze stoicyzmem bądź – kiedy to konieczne – ze straceńczym uporem. Gdy trzeba, potrafi odpowiednio zadziałać i te działania prowadzą najczęściej do atrakcyjnych cliffhangerów w końcówce każdego zeszytu. Bohater „Cody” to trochę połączenie Geralta (ma białe włosy, charakterystycznego rumaka i jest skuteczny) z Jaskrem (jest bardem, dodajmy, że sprytnym bardem, który jednak co rusz pakuje się w kłopoty). Wraz z nim przemierzamy świat po kataklizmie, w którym rządzi przede wszystkim nieopanowany chaos, a pozostałości ras (przypominające wcale nie przypadkiem te z twórczości Tolkiena) walczą o przetrwanie w absurdalnie rozgrywanych potyczkach. Pisanie, że łatwo nie jest, można uznać za eufemizmem. Zwłaszcza, że każde kolejne wydarzenie zdaje się prowadzić do kolejnego kataklizmu.

Brzmi to wszystko poważnie, ale zarówno rysunki jak i fabuła mają w sobie duży ładunek ironii i groteski, dzięki czemu „Coda” udanie ucieka od łatki typowego fantasy. Zwłaszcza w kwestii postępów misji bohatera, która idzie zupełnie na przekór naszym oczekiwaniom wobec tego gatunku. Słowem: brać, czytać i czekać na kontynuację, która zapowiada się nadzwyczaj smakowicie.

Tomasz Miecznikowski

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje