Przymus nie zrodzi nic zdrowego – recenzja nominowanej do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy książki „Bestiariusz nowohucki” Elżbiety Łapczyńskiej

13 lipca 2021

Elżbieta Łapczyńska „Bestiariusz nowohucki”, wyd. Biuro Literackie
Ocena: 6,5 / 10

Pierwsze lata powojenne – na zgliszczach rodzi się Nowa Huta, potężne miasto, kombinat, znak nadchodzących lepszych czasów, perła socjalizmu wpisana w ideę planu sześcioletniego, manifest siły, pracy i zwycięstwa robotniczego wysiłku. Huta potrzebuje nowych ludzi, zlepionych z fragmentów, wykutych z cierpienia, zdolnych do całkowitego odrzucenia tożsamości w imię wzniesienia współczesnej świątyni, górującej dumnie nad światem, wydzierającej ziemi bogactwa bez pytania o pozwolenie. Dumnej, chociaż zbudowanej na szczątkach, gruzach i trupach. Sporo obiecuje, czasami nawet obietnice spełnia, ale żąda nieustannie, zaborczo, łapczywie – pochłaniając człowieka do cna, pozbawiając go imienia, pragnień i twarzy.

Niezwykłość i ekscentryczność osadzona w ramach legend i podań z jednej, a socrealistyczna oprawa z drugiej strony składają się w „Bestiariuszu nowohuckim” na opowieść równie magiczną i efemeryczną, co cielesną, konkretną i dyszącą wysiłkiem. Wysiłek to wszechobecny, opisany tak plastycznie, że czytelnik jest osaczony przez gorąco i dławiony pyłem, ciężar przyciska go do ziemi, niemal czuje metal przywierający do spoconych dłoni, a na twarzy powiew żaru. Wrażenia są bardzo fizyczne, tak namacalne, że wręcz intymne, a jednocześnie odstręczające. Marzysz, by uciec jak najdalej, a jednak brniesz, stopniowo oswajając się z rysunkiem tego labiryntu i odnajdując w nim wewnętrzną logikę.

Każdy z twórców kombinatu jest też jego ofiarą, nieustannie składaną na ołtarzu wyjątkowo wymagającego i krwiożerczego boga. Ofiarą niezbędną, wyczekiwaną i pożądaną, a jednak zmuszoną postrzegać się w kategorii nieistotnego trybiku. Ten świat jest brudny i gęsty od nagromadzonych emocji, stłoczonych na małej powierzchni bez ujścia. Każdy z bohaterów niesie ze sobą mit, jest niczym wykuty z pradawnej legendy, chociaż symbolizuje zupełnie współczesne oblicze cierpienia i trwania.

Ruta i Rita są dwiema kobietami, a jednak jedną osobą – ich tożsamość jest płynna, zatraca granice, przyjmuje formę w zależności od naczynia, które akurat zajmuje, i co więcej, nie ma to większego znaczenia. Liczy się obecność, udział, ręce, nogi i wysiłek, do tego wystarczy jednak numer, pierwsza litera imienia, może skrót nazwiska – nie trzeba żadnych historii. Wszyscy dźwigają aż nadto własnych na swoich barkach. Nawet cenny członek szlachetnego Bractwa może zostać człowiekiem bez twarzy i dalej żyć w całkowitej bezosobowości. Grupa kobiet, pozornie wyklętych, odrzuconych, wyplutych poza nawias własnej społeczności, jako kolektyw ma potężną władzę, ale też jako kolektyw mozolnie dochodzi do granic własnej wytrzymałości tylko po to, by je przekraczać. Żywią się arszenikiem, by zrzucić z siebie ciężar cielesności i stać się naoliwioną maszyną, jednością z mechanizmem, który obsługują dzień po dniu jako elementy olbrzymiej układanki.

W świecie „Bestiariusza nowohuckiego” nie ma niewinności, nie ma nadziei, nie ma nawet prawdziwej miłości, co najwyżej próby, by coś na chwilę uchwycić i poczuć, najczęściej poprzez zmysłowość czy okrucieństwo. Każdy z wykutych „nowych ludzi” ma skazy, jest niepełnym, chociaż przecież tak niesamowicie efektywnym konstruktem. Jeden z bohaterów praktycznie nie mówi, ponieważ pragnie zajmować jak najmniej miejsca, być w swojej egzystencji jak najmniej widoczny. Jako Mistrz Śmierci faktycznie niesie w sobie śmierć, stając się żywym katalogiem imion tych, którzy odeszli. Tylko on przywraca im odrobinę życia dzięki temu, że pamięta. Dla miasta, masy i maszyny nie ma to bowiem żadnego znaczenia.

Jakoś to jednak – w ten kaleki, niepewny, wewnętrznie odrętwiały sposób – funkcjonuje. Niemniej ludzie zapatrzeni w rytm swojej pracy, wyznaczający odcinki doby kolejnymi zmianami przy taśmie tracą z oczu peryferie postrzegania. I tak do ich świata zakrada się rak w postaci autentycznego wampira, wytrawnego oszusta, nazywającego się (zdecydowanie na wyrost) doktorem, który karmi się absolutnie bezwstydnie wszystkim, co jeszcze ludzkiego w Hucie pozostało. Jego działanie rozlewa się na całą społeczność jak manifest przywódcy kultu, wrasta w nią tak, że doktor staje się niewidzialny i bezimienny, a dzięki temu bezpieczny w swoich działaniach.

Do czasu jednak. Jak długo Natura (Ziemia, Absolut, Bóg, Wielka Niewiadoma) może znosić bezosobowe żerowanie na sobie? Kiedy w końcu się podniesie, zbuntuje, pokaże, kto tak naprawdę ma władzę, i pochłonie wszystkie swoje dzieci, aby po raz kolejny zacząć z czystą kartą? To pytanie wychodzi daleko poza opowieść o powstaniu Nowej Huty, wchodząc na grunt uniwersalizmu, odnosząc się do cykliczności prowadzącej nieuchronnie najpierw do klęski, a potem do oczyszczenia, cykliczności napędzanej konsumpcjonizmem i wszechwładzą materii. Nic nie zapuszcza dobrych i zdrowych korzeni tam, gdzie rządzi przymus, a nieustanna pogoń za efektywnością i wydolnością odbiera wolność wyboru i samostanowienia. A doktorów Szpilmanów, wampirów tego świata, nie brakuje w żadnej epoce i w każdej potrafią znaleźć najlepszą receptę na siebie.

Nowa Huta powstaje i Nowa Huta się zapada, wieszcząc nowy początek. Tylko jak długo jeszcze ten cykl będzie przynosił odrodzenie, zanim wreszcie doprowadzi do końca, po którym niczego więcej nie będzie…?

Karolina Chymkowska

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: recenzje