Potrzeba mówienia – recenzja książki „Żywopłoty” Marii Karpińskiej

5 marca 2020

Maria Karpińska „Żywopłoty”, wyd. W.A.B.
Ocena: 8 / 10

Pierwszy poznawał ją poprzez Inspirację; drugi oswajał ją, kreując apokaliptyczne wizje końca; trzeci udawał, że jej nie ma, reanimując rośliny; czwarty co wieczór mierzył się z nią w ogrodzie zimowym sąsiadów; piąty podglądał ją codziennie podczas wykańczania okiennego glifu; szósty opowiadał o niej na policji; siódmy uważał, że połączyła życiorys dwóch nieznanych sobie mężczyzn; ósmy oczekiwał jej i przygotowywał się na jej przyjście, lecz ta, kiedy nadeszła, zabrała ze sobą nie to życie, którego się spodziewał. Co łączy bezimiennych bohaterów debiutanckiego zbioru opowiadań Marii Karpińskiej?

„Żywopłoty” to historia lub historie, przez które przeprowadzi nas jeden lub wielu narratorów (zawsze chodzi o bezimiennego mężczyznę). Począwszy od narratora prologu, który zdradza czytelnikowi, już w pierwszym zdaniu, że „może napisać wszystko”. Przez co należałoby traktować siedem kolejnych historii jako jego potrzebę snucia opowieści. Można również do każdej z nich (łącznie z prologiem) podchodzić indywidualnie – jak do odrębnego opowiadania następującego jedno po drugim. Jakikolwiek sposób wybierzemy, bohaterowie i ich historie będą łączyć się ze sobą; tworzyć spójny obraz rzeczywistości, i to rzeczywistości dobrze nam znanej.

Karpińska bierze na warsztat ludzkie ułomności i słabości. Konstruuje historie z dobrze znanych nam elementów codzienności. Historie, które mogą dotyczyć każdego z nas i jednocześnie nikogo. Narratorzy przebywają w bliżej nieokreślonych miejscach na mapie. Ich położenie określa otaczająca ich przestrzeń i percepcja – mieszkanie, rusztowanie, łąka, organizowanie spotkania, podglądanie ludzi w ich domach, wymyślanie końca świata. Rzeczywistość wyłaniająca się z „Żywopłotów” jest na wskroś nienadzwyczajna, a zarazem surrealistyczna, wręcz oniryczna. Narrator, czasem wszechwiedzący, przedstawia czytelnikowi to, co pozornie może zdawać się niewidoczne. I to coś stanowi o jego wyjątkowości.

Autorka książki, Maria Karpińska (fot. Jędrzej Sokołowski).

Debiutancki zbiór opowiadań Karpińskiej zrodził się z potrzeby mówienia; potrzeby mówienia zarówno autorki, jak i narratorów. Język nie odgrywa tutaj roli „upiększacza”, jego zadaniem nie jest uwodzenie czytelnika. Słowa, parafrazując narratora prologu, mają się wylewać niczym lawa z literackiego wulkanu. I tak też robią – wylewają się, skupiając na sobie coraz to większą uwagę czytelnika. A przy tym wszystkim książka posiada przemyślaną, spójną konstrukcję, zbudowaną na klamrze, która jest niejako mrugnięciem oka w kierunku odbiorcy. W prologu dowiadujemy się, cytując klasyka, że narrator ma w dupie małe miasteczka, żeby w ostatnim opowiadaniu pożegnać się z nami w takim właśnie miasteczku. Zresztą, nie tylko to łączy ze sobą te dwie historie, punktów wspólnych jest więcej.

„Zlituj się pan, ja mam żonę, dzieci, a pan mnie cały czas o tej, kurwa, śmierci?” – mówi jeden z bohaterów książki, wykopując grób dla psa. I faktycznie, śmierć, bo to o niej mowa na początku tego tekstu, zdaje się być obecna we wszystkich ośmiu tekstach znajdujących się w „Żywopłotach”. Każda jest inna, czasem mniej lub bardziej istotna, ale zawsze obecna. Nie dziwi fakt jej obecności, bo czy można pisać o wymiarach człowieczeństwa, jego potyczkach i upływie czasu, nie wspominając o śmierci?

Paulina Janota

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje