Po burzy wychodzi tęcza – recenzja książki „Dni bez końca” Sebastiana Barry’ego

21 czerwca 2019

Sebastian Barry „Dni bez końca”, tłum. Jędrzej Polak, wyd. W.A.B.
Ocena: 7 / 10

Czy można pisać pięknie o wojnie? Pisać w taki sposób, że czytelnik potrzebuje chwili, aby uświadomić sobie, że przeczytane przez niego zdania opisują okrucieństwo w sposób dosadny i obrazowy? Nie chodzi o brak zrozumienia przeczytanego tekstu. Lecz o to, że jesteśmy zanurzeni w słowach, ich poetyckości i zarazem lekkości tak bardzo, że aby unaocznić sobie, co właśnie przeczytaliśmy, musimy zanurzyć się w tekst raz jeszcze; skupić na historii, a nie na uwodzących nas słowach.

Sebastian Barry, uważany za jednego z najlepszych pisarzy irlandzkich, swą karierę zaczynał od poezji. Kolejnymi etapami literackiej inicjacji były dramatopisarstwo oraz proza, z czego ta ostatnia przyniosła mu największy rozgłos. Wydana w 2016 roku powieść „Dni bez końca” to literacki popis, który doceniono nominacją do Nagrody Bookera.

Najnowsza powieść Barry’ego to historia opowiedziana z kilkunastoletniej perspektywy. Historia, w której główny bohater, Thomas, relacjonuje czytelnikowi swoje dotychczasowe losy, prezentując fakty w kolejności chronologicznej – ucieczka z Irlandii, poznanie życiowego towarzysza Johna Cole’a, zaciągnięcie się do wojska, wyżynanie (dosłownie) Indian, adopcja indiańskiej dziewczyny, wojna secesyjna i powrót do życia po wojnie. Wprowadza czytelnika w świat okrutny, samotny, wyniszczony, zagubiony i jednocześnie pełen miłości. Traumatyczną, zdawać by się mogło, dla wielu ludzi historię prezentuje z rezerwą, tonem pozbawionym emocjonalnego rozdarcia; nie użala się nad sobą, nie terapeutyzuje się ani nie wypiera pewnych wspomnień. Po prostu opowiada czytelnikowi o swoim życiu – takim, jakie było.

Język „Dni bez końca” to język poetycki, pełen opisów oraz kwiecistych i zarazem brutalnie trafnych porównań. Jest estetycznym zderzeniem z żądzą rozlewu krwi. Irlandzki pisarz co jakiś czas wybudza czytelnika z literacko-sensorycznej uczty, konfrontując go z bezduszną rzeczywistością wojny. Powieść ma jednak zachowane tempo i rytm – pomimo nieoczekiwanych zdarzeń (nie, to nie są zwroty akcji) narracja biegnie miarowo.

Młody Thomas McNulty zaciąga się do wojska, bo nie ma innego planu na życie; nie ma pomysłu ani możliwości, aby móc zbudować siebie na nowo w lepszym (jak się okazuje nie do końca) świecie. Wojnę i życie na nowym kontynencie pomaga mu przetrwać miłość. Miłość do Johna Cole’a, uczucie, które ich łączy i spaja. Barry nie wdaje się w miłosne opisy pożycia dwójki mężczyzn (może z jednym, niewielkim wyjątkiem), bardziej skupia się na emocjonalnym aspekcie ich związku – oddaniu, wsparciu i zawierzeniu. Lecz to nie miłość zmienia bieg historii tej powieści. Ani też sprawiedliwość. Co zatem?

Odczuwam pewien dysonans po lekturze „Dni bez końca”. Z jednej strony książka zachwyca swym językiem – ukłony dla tłumacza Jędrzeja Polaka – z drugiej opowieść zdaje się być pozbawiona narracyjnej dramaturgii i nieco idylliczna. Główny bohater poprzez chłód i dystans opowiadanej historii sprawia wrażenie nieobecnego. Relacjonuje wojenną brutalność, jak gdyby w ogóle w niej nie uczestniczył. Czas między jednym wezwaniem do wojska a kolejnym nazwać można sielanką – życie w domowym zaciszu z ukochanym i adoptowaną Indianką. Ich dni upływają na deskach miejskiego teatru, gdzie Thomas wciela się w rolę kobiety. Przeszłość, przyszłość i teraźniejszość najwyraźniej nie ma znaczenia, kiedy u jego boku znajduje się przystojny John Cole. Główny bohater sprawia wrażenie bezrefleksyjnego, zaślepionego miłością; miłością, która zdaje się go unosić ponad brutalnością, moralnością i zniszczeniem. Kiedy czytelnik ma już nadzieję na mniej kolorowe zakończenie, okazuje się, że po burzy na niebie znowu pojawia się tęcza.

Paulina Janota

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje