Percepcja westernu idzie drogą inercji? – recenzja książki „Rącze konie” Cormaca McCarthy’ego

23 lipca 2012

Cormac McCarthy „Rącze konie”, Wyd. Literackie
Ocena: 10 / 10

Patrząc z perspektywy roku 2012, western wydaje się być opowieścią z innego świata, nieprzystającą do cywilizacyjnego galopu. Dzisiaj bliżej nam do wycieczek na Księżyc niż do podróży konnymi powozami po piaszczystych pustkowiach. Jednak wydana przez Wydawnictwo Literackie powieść o uroczym oryginalnym tytule „All the pretty horses” mówi o sprawach tak uniwersalnych, że równie dobrze mogłaby się rozgrywać na Marsie.

Cormac McCarthy świetnie wykorzystał westernową konwencję, by napisać o rzeczach kardynalnych. Sama fabuła jest prosta i bardzo czytelna. Realistyczna i życiowa jak sprawy sąsiadów za oknem albo relacje żony z pracy. „Rącze konie” to nostalgiczna opowieść o tęsknocie za światem innym niż ten otaczający głównego bohatera, szesnastoletniego Johna Grady Cole’a, którego fascynuje nieskomplikowane, starodawne życie na ranczu. Jest rok 1949 i chłopakowi właśnie umiera dziadek. Rodzicom nie zależy na prowadzeniu gospodarstwa, należą już do innego świata. John, po nieudanej próbie przekonania matki, żeby pozwoliła mu prowadzić ranczo, postanawia opuścić dom rodzinny i wyruszyć wraz z kuzynem do Meksyku. Podróż będzie wielką inicjacją dla niedoświadczonych młodzieńców. Zdarzenia wymuszą na nich przyjęcie niełatwych postaw i podejmowanie ciężkich decyzji.

John Cole i jego kuzyn Rawlins spotykają na swojej drodze jeszcze młodszego od nich dzieciaka, który przyłączy się do wędrówki, co mechanicznie narzuci im nowe role. John w jednej chwili z młokosa staje się starszym bratem, ojcem. McCarthy konfrontuje skomplikowane życiowe sytuacje, brutalne i niejasne, z niewinnością i czystością bohaterów. Właśnie brutalność i niejasność to dwie kwestie, które najmocniej ich dotykają. Nie jest to bajka o omnibusach, koneserach kobiet i win, studentach filozofii czy znawcach sztuki przetrwania. Prości młodzieńcy pozostają z wieloma pytaniami bez odpowiedzi, nie potrafią zrozumieć i wytłumaczyć tego, co się im przydarza. Siedzą w nocy przy ognisku, palą papierosy, a surowe okoliczności przyrody potęgują niepewność. Pozostaje im tylko niezłomny hart.

Opowieść płynie sennie, ale bardzo sugestywnie. Ledwie zauważa się, że to fikcja. Książka wciąga niczym cyklon, głęboko, że nie sposób się od niej uwolnić. Słowa wydają się płynąć mimochodem – można odnieść wrażenie, że „Rącze konie” bardziej się ogląda niż czyta. Duża w tym zasługa poetyckiego języka, wyważonego, wyrafinowanego. Cormac tka misternie fakturę niczym reprezentacja Hiszpanii swoją tiki takę na boisku.

Powieść niesie ze sobą proste prawdy, ma mocny i uniwersalny przekaz niczym opowieści biblijne albo ludowe porzekadła.

W jednej ze scen w „Brunecie wieczorową porą” gadające głowy z telewizora pochylały się nad kondycją westernu we współczesnej sztuce. Konkluzją było stwierdzenie któregoś z fachowców, że „konwencja westernu przeżyła samą siebie” i „percepcja westernu idzie drogą inercji”. Filmów o rewolwerowcach prawie już nie grają w kinach, literaci też raczej nie podejmują tematu. Dopóki jednak wznawiane będą takie powieści, jak metafizyczne westerny McCarthy’ego, inercją nie musimy się przejmować.

Kasper Linge

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje