Pejzaż odzyskanych wspomnień – recenzja książki „Światła wojny” Michaela Ondaatjego

15 lipca 2019

Michael Ondaatje „Światła wojny”, tłum. Andrzej Szulc, wyd. Albatros
Ocena: 7 / 10

W świadomości polskich czytelników kanadyjski pisarz Michael Ondaatje funkcjonuje przede wszystkim jako autor nagrodzonego Bookerem „Angielskiego pacjenta”. Jego pozostałe wydane na naszym rynku powieści – „W lwiej skórze”, „Oczy Buddy” i „Przy dziecięcym stole” – zdobyły już mniejszą popularność. To twórca kameralnych historii, a takie rzadko kiedy przebijają się na pierwszy plan. Podobnie będzie zapewne i ze „Światłami wojny”, chociaż to rzecz warta uwagi.

Nawet „Angielski pacjent” nie byłby zapewne aż tak dobrze kojarzony, gdyby nie obsypana nagrodami ekranizacja Anthony’ego Minghelli z Ralphem Fiennesem i Juliette Binoche w głównych rolach, która zdobyła zresztą Oskara za najlepszy film. Dla mnie osobiście film książce nie dorównuje, ale to uwaga na marginesie.

W biografii pisarza można znaleźć echa zagubienia i braku poczucia przynależności, których doświadczają bohaterowie „Świateł wojny”. Urodził się w 1943 roku na Sri Lance, wówczas jeszcze zwanej Cejlonem, a rozstanie jego rodziców miało miejsce w czasie, gdy był wciąż małym chłopcem. Potem przez kilka lat mieszkał z kolejnymi krewnymi i dopiero w 1953 roku dołączył do matki w Anglii. Dotarł tam statkiem, podróżując samotnie przez trzy tygodnie – a miał zaledwie jedenaście lat. Wielokrotnie zmieniał szkoły, ponieważ w 1962 roku emigrował ponownie, osiadłszy wreszcie na stałe w Kanadzie. Anglia nie przypadła mu do gustu, niemniej wraz z upływem lat nabrał nieco dystansu i nauczył się ją akceptować. W wywiadzie dla „Guardiana” stwierdził, że gdyby tam pozostał, nigdy nie mógłby stać się pisarzem, a już w szczególności poetą. Za dużo obciążeń w postaci wielkich nazwisk. Bo jak poeta – to od razu Keats albo Szekspir…

Jednak większość akcji „Świateł wojny” rozgrywa się właśnie w Londynie, tuż po wojnie, w 1945 roku. Ondaatje, jak sam mówi, lubi zgłębiać to, co kryje się „pod powierzchnią” miasta. Wydobywać na wierzch ukryte podkłady. Było już Toronto, był Nowy Orlean, więc przyszła pora na kolejne miejsce, które nieźle znał. Podczas pracy nad książką odwiedził Anglię kilkukrotnie. Starał się spojrzeć na nią z innej perspektywy, tak, jak mógłby ją widzieć jego bohater.

Czternastoletni Nathaniel i jego siostra, Rachel, niespodziewanie zostają sami – rodzice wyjeżdżają, najpierw ojciec, potem matka, zostawiając ich pod opieką tajemniczego lokatora nazywanego Ćmą. Wokół Ćmy nie brakuje zresztą innych osobowości, równie barwnych jak on sam. Wielu z nich porusza się na granicy i poza granicą prawa. Jako nastolatek zajęty swoimi sprawami Nathaniel nie zajmuje się próbami analizowania i zrozumienia wszystkiego, co ma wokół niego miejsce. Po latach jednak odgrzebuje wspomnienia, stara się złożyć całość z porwanych fragmentów, znaleźć jakąś łączącą nić, by odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie – kim naprawdę była jego matka i co kierowało jej postępowaniem? A tym samym również odkryć, kim w istocie jest i skąd pochodzi on sam.

Tożsamość to jeden z najważniejszych elementów tej książki. Nathaniel ma wyraźne problemy z samookreśleniem – świeci odbitym światłem, przejmując rysy i role osób z bliskiego otoczenia, które podziwia lub które dają mu podstawowe poczucie bezpieczeństwa. Trochę sam się w tym gubi, ponieważ w gruncie rzeczy tych osób wcale dobrze nie zna. Może improwizować, zgadywać. I tak właśnie robi, wypełnia białe plamy. Podobny mechanizm zaskakuje także później, gdy już jako dorosły człowiek pracowicie rozplątuje kłębek wspomnień, refleksji i wrażeń. Niektóre nici prowadzą donikąd, wątek wybrzmiewa i niespodziewanie się urywa, ponieważ Nathaniel nie umie odnaleźć dalszego ciągu. Zamiast tego pojawia się kolejny szkic, kolejny fresk. Ludzie-symbole, jednocześnie bliscy i obcy, bardziej bohaterowie opowiadania niż żyjące jednostki.

Nathaniel w sposób dosłowny i metaforyczny dorastał na zgliszczach. Potrzebował kierunku, ale zabrakło rodziców, którzy by go wskazali. Nie wie, dlaczego tak się stało, nie potrafi znaleźć przyczyny. Innym bliskich zabrała wojna, ale to jest przynajmniej uchwytne. On zaś zwyczajnie nie wie dlaczego. Jego podróż i odbudowywanie wspomnień to potrzeba samookreślenia, w której pobrzmiewa głęboka samotność i żal – przede wszystkim do matki. Ma on inną formę niż uraza, którą żywi jego siostra Rachel, zdecydowana żyć po swojemu, w oderwaniu od korzeni, daleka od chęci wybaczenia. On natomiast pragnie zrozumieć. Może nawet nie usprawiedliwić, ale właśnie zrozumieć. Dopisuje do obrazu swojej matki emocje i motywacje. W końcu zaczyna wierzyć, że są prawdziwe, że tak to właśnie musiało się rozegrać.

Dosyć charakterystyczna jest scena pod koniec powieści, gdy Nathanielowi wpada w ręce książka napisana przez pamiętaną z dzieciństwa partnerkę Krogulca, Olive Lawrence. Nie może się doczekać lektury, a gdy dowiaduje się, że na jej podstawie powstał serial dokumentalny – biegnie kupić sobie telewizor (wcześniej najwyraźniej nie miał potrzeby posiadania go). I odkrywa, że nie umie zestawić tej Olive z własnymi wspomnieniami, bo w głowie pozostały mu przede wszystkim wrażenia, nie konkrety. Osobowość Olive. Poczucie, że była po jego stronie. I chociaż ona sama jak najbardziej funkcjonuje w teraźniejszości, dla niego pozostanie wyłącznie duchem z dawnych lat. Nie umiałby prawdopodobnie odnaleźć dla niej miejsca w swoim dorosłym życiu, podobnie jak dla Ćmy, Krogulca i innych. Oni wszyscy „istnieli teraz wyłącznie w tej rozpadlinie dzieciństwa”. Nawet Agnes – to zauroczenie z dawnych lat i pewnie jedyna osoba mogąca stać się kimś rzeczywistym, częścią życia Nathaniela na dłużej – jest tylko fragmentem wzorca, nicią historii, za którą bohater nie ma odwagi podążyć. Wypełnia więc pustkę hipotezami i półprawdami, tak jak wszystko inne. I powstaje coś realnego, chociaż niekoniecznie prawdziwego.

Jest w tej książce coś onirycznego, klimat tajemnicy i niedopowiedzenia. Czytając ją, czujemy się trochę tak, jakbyśmy spacerowali we mgle – otulającej i przyjaznej, ale jednak odbierającej ostrość widzenia. Fabuła w gruncie rzeczy schodzi na dalszy plan, to kolaż złożony z mniej lub bardziej do siebie pasujących kawałków. Niektóre wydają się niemal wyjęte z zupełnie innej bajki, może wcale tak naprawdę nie istniały? Ważniejsza jest natomiast refleksja, która się z ich powodu rodzi, poszukiwania, stawianie pytań. Prawda okazuje się względna, zarówno dla nas, jak i dla samego Nathaniela. Tak, jak radził mu Krogulec: „Improwizuj. Kłamstwo jest wtedy bardziej wiarygodne”.

Karolina Chymkowska

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje