Pechowy Fugazi – recenzja komiksu „Fugazi Music Club” Marcina Podolca

19 stycznia 2014

Fugazi Music ClubMarcin Podolec „Fugazi Music Club”, wyd. Kultura Gniewu
Ocena: 4,5 / 10

Każdy kraj ma taki Dziki Zachód, jaki mu historia przyniesie. U nas przypadł on na okres transformacji ustrojowej przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Panująca podówczas frywolka sprzyjała nielegalnym interesom i rozrastającemu się w tempie geometrycznym światkowi przestępczemu. Dawała jednak również sposobność kreatywnym ludziom i pasjonatom o artystycznych inklinacjach do realizowania przedsięwzięć, jakie w innych okolicznościach nie miałyby szansy powodzenia. Jednym z koronnych tego przykładów był warszawski klub Fugazi, o którym Marcin Podolec napisał i narysował swój ostatni komiks.

W roku 1990 ambitny młodzieniec Waldemar Czapski założył w osiedlowym domu kultury klubokawiarnię. Było to miejsce sympatyczne, acz dość osobliwe, bo jeszcze nie do końca o ukształtowanej wizji. Z jednej strony owo pierwsze Fugazi miało uchodzić za miejsce prób, koncertów i spotkań rockowej braci z Warszawy, z drugiej jednak w ofercie klubu znajdowały się jedynie cola i pączki z nadzieniem, produkty o raczej odległej od rock’n’rolla proweniencji. Kiedy więc odgórną decyzją postanowiono przekształcić dom kultury na biuro osiedlowej administracji, Czapski miał do wyboru albo dać sobie spokój z „klubowym” biznesem, albo… wynająć na miesiąc lokal po dawnym kinie znajdujący się w okolicy zamieszkania urzędniczki odpowiedzialnej za całe zamieszanie i zrobić jej na złość, niejako pod oknem, najgłośniejszy i najdłuższy koncert w stolicy. Imprezowa zemsta trwała trzy tygodnie, a tymczasowy najem przerodził się w długoterminową umowę i znaczny remont sali, do czego w niemałym, bo finansowym stopniu przysłużyli się trzej tajemniczy inwestorzy niechętnie ujawniający źródło swoich dochodów. Tak narodziło się drugie, to właściwe, legendarne Fugazi.

Klub funkcjonował zaledwie jedenaście miesięcy, ale w tym czasie urósł do rangi krajowego fenomenu. Czapski i jego trzej koledzy, którzy wspólnie tworzyli zarząd Fugazi, dokonali niemożliwego jak na grupkę zwykłych dwudziestolatków – stworzyli jedno z najważniejszych miejsc na koncertowej mapie Polski. Przekonać się o tym mogli chociażby ci wszyscy (w tym niżej podpisany), którzy w roku 1992 kupowali dowodzone przez dwóch wąsatych Wiesławów czasopismo „Tylko Rock”, gdzie nazwa klubu regularnie pojawiała się w rubryce z koncertami. Swym entuzjazmem ekipa Fugazi potrafiła zarazić również innych – w remont, a także działalność i promocję zaangażowała się bez mała setka rock’n’rollowych załogantów i innych ochotników (dziś nazywalibyśmy ich wolontariuszami), dla których lokal nierzadko stawał się drugim domem.

Fugazi Music Club - rysunek1

Brak ustawodawczych restrykcji sprawił, że w stolicy kraju powstał klub, o jakim dzisiejsi bywalcy mogliby jedynie pomarzyć – Fugazi urzędowało 24 godziny na dobę, ludzie spali tam za darmo w śpiworach lub trumnie, słuchali muzyki, upijali się, brali śluby, a pewnie nawet i uprawiali wiele innych, nieujawnionych w komiksie, choć równie atrakcyjnych czynności. Panująca w kraju samowolka, znajdująca wierne odbicie w klubowej egzystencji, miała też swoje ciemniejsze strony pod postacią skinheadów terroryzujących publiczność czy powszechnej i niepokojącej samego szefa Monaru dilerki. Dla przyszłości klubu znamienne okazało się jednak żywe zainteresowanie lokalnych haraczowników, których przyciągnął jeden z inwestorów. Konfrontacja z gangsterami uzmysłowiła Czapskiemu i kompanii, że jedynym rozsądnym wyjściem wobec otrzymanej propozycji będzie zwinięcie interesu i zaszycie się w głuszy z dala od grożących kłopotów.

Komiks Marcina Podolca pokrótce relacjonuje historię powstania i upadku Fugazi. Nie po raz pierwszy w swej twórczości autor występuje tutaj w dwóch rolach – jako scenarzysta i rysownik. Z uwagi jednak na to, że scenariusz „Fugazi Music Club” powstał w oparciu o wspomnienia Waldemara Czapskiego, postaramy się obie te funkcje omówić oddzielnie.

23-letni Podolec ma coś wspólnego z bohaterem swego komiksu i założycielem Fugazi. Obaj osiągnęli zdumiewająco wiele, jak na tak młody wiek. Począwszy od 2010 roku mieszkający w Łodzi rysownik niezmordowanie publikuje jeden nowy tytuł rocznie, wciąż nadbudowując pozycję jednego z najbardziej obiecujących polskich twórców komiksowych. Jego kreska ewoluuje – zachowując jednocześnie charakterystyczny, dość odrealniony styl, staje się coraz lżejsza, a cieniowanie umowne. Czy Podolec zmierza na orbitę zajmowaną przez Cyrila Pedrosę i Nicolasa de Crécy’ego? Całkiem możliwe. Obranie takiego kierunku sugerują plansze zapowiadanego na ten rok „Podglądu”, który ma stanowić komiksową odpowiedź na „Krótki film o miłości” Kieślowskiego i „Powiększenie” Antonioniego.

Fugazi Music Club - rysunek2

O ile zapoznanie się z warstwą graficzną „Fugazi Music Club” może przynieść pozytywne wrażenia estetyczne, to scenariusz dzieła prosi się zwyczajnie o wymianę. Jeśli ktoś, ot chociażby taki krytyk, jak Leszek Bugajski, będzie poszukiwał dowodów na ubogość treściową sztuki komiksowej, w omawianym tomie Marcina Podola znajdzie wzorcowy przykład na potwierdzenie swej tezy. O większości barwnych postaci, które współtworzyły klub (a było ich wiele!), dowiemy się tu jedynie tyle, że istnieli i współtworzyli, o zespołach występujących na scenie przeczytamy tylko tyle, że zgodziły się i wystąpiły (a byli wśród nich najwięksi ówcześni imprezowicze, tymczasem w komiksie homeopatycznie zaglądamy za kulisy koncertów, ani razu nie „wchodzimy” do garderoby) i wreszcie – o żądnych haraczu „ochroniarzach” z Pruszkowa lub Wołomina dowiadujemy się w sumie tyle, że żądali haraczu. Niewiele więcej ponad podstawowe fakty i anegdoty, o jakich przeczytamy na Wikipedii oraz w kilku wywiadach dostępnych w sieci. Fabuła komiksu Podolca więcej rodzi pytań aniżeli odpowiedzi, a są to pytania z gatunku zasadniczych, co w przypadku publikacji biograficznych jest grzechem najcięższym z możliwych. Trudno ocenić, kto tu jest bardziej winny – Waldemar Czapki, który być może był niechętny do szczerej spowiedzi przed młodym rysownikiem czy Marcin Podolec, który obiektu swojego zainteresowania nie śmiał lub nie potrafił przepytać wystarczająco skrupulatnie i wyciągnąć z tego crème de la crème. Da się przecież bogatą fabularnie powieść wspomnieniową zmieścić w zbliżonym objętościowo formacie, co udowodnił chociażby Howard Cruse w „Stuck Rubber Baby”.

Paradoksalnie, w obliczu takiej, a nie innej treści, największą zaletą komiksu Marcina Podola staje się jego apendyks. Ostatnie z górą trzydzieści stron tomu wypełniają archiwalne zdjęcia, znakomicie oddające ducha epoki i samego klubu. Oglądając rzeczoną galerię, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie ma coś szczęścia Waldemar Czapski i jego Fugazi. Nie miał w latach dziewięćdziesiątych, gdy klub trzeba było zamykać, i podobnie rzecz przedstawia się dzisiaj. Komiks Podolca to w sumie pamiątka, która ucieszy głównie samego zainteresowanego, jego bliskich współpracowników z Lesznej i najbardziej zagorzałych bywalców. Zeszłoroczne próby reaktywacji Fugazi pod postacią rekordowo długiego festiwalu zakończyły się niepowodzeniem. Pozostaje więc życzyć bohaterowi i nam, aby zapowiadany dokument filmowy odmienił złą passę. Tym bardziej, że takich pasjonatów jak Czapski dzisiaj szczególnie potrzeba. Może nawet jeszcze bardziej niż kiedyś.

Artur Maszota

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje