Między opowieścią a rzeczywistością – recenzja książki „Była sobie rzeka” Diane Setterfield

18 marca 2020

Diane Setterfield „Była sobie rzeka”, tłum. Izabela Matuszewska, wyd. Albatros
Ocena: 8,5 / 10

Na listach bestsellerów królują dzisiaj kryminały, erotyczne romanse, domestic thrillery czy biografie lub poradniki celebrytów – słowem literatura gatunkowa. A co z powieścią, po prostu klasyczną powieścią? Taką, którą grubo ponad sto lat temu zaczytywali się w erze wiktoriańskiej wielbiciele Charlesa Dickensa czy sióstr Brontë?

Dobra wiadomość – taka literatura wciąż istnieje. Pod jej dzisiejszą odmianę można podciągnąć choćby „Małe życie” Yanagihary lub „Middle Sex” Eugenidesa operujące współczesnym językiem i współczesnymi chwytami fabularnymi i będące powieściami pełną gębą. Czasami jednak to nie wystarcza, czasami w odbiorcy budzi się tęsknota za czymś, co dawno temu było czymś stałym, a dziś wydaje się wielce odległym. Czymś co zniewoli pięknem języka, uwiedzie rytmem narracji i przedstawioną historią, a w efekcie porwie w wir czytelniczego zapamiętania. Kolejna dobra wiadomość – na takie tęsknoty odpowiada zanurzona w wiktoriańskich klimatach „Była sobie rzeka”.

Książka Diane Setterfield zdążyła już zdobyć nagrody w dziedzinie powieści historycznej, ale przypisanie jej do tego właśnie gatunku wydaje się zbytnim uproszczeniem, bo przecież obecne w niej ewidentnie fantastyczne elementy wyraźnie z taką klasyfikacją kolidują. Może zatem powieść historyczna z elementami fantasy? Tworząca, jak podpowiada blurb z okładki, „misternie tkany gobelin, splatający folklor, naukę, magię i mit”? Opisując w ten sposób walory książki „Była sobie rzeka”, jesteśmy już bliżej jej sedna, ale to wciąż za mało. Dopiero nadmieniając o hołdzie dla tradycji ustnej opowieści przybliżamy się najbardziej do istoty tego dzieła.

Bo właśnie od wizyty w miejscu, w którym kultywuje się tę formę przekazu, zaczyna się „Była sobie rzeka”. W Radcot, na brzegu Tamizy mieści się gospoda Pod Łabędziem, gdzie przy kuflu piwa stali bywalcy snują przeróżne historie. W ich ustach, a szczególnie w tych należących do Joego Blissa, męża Margot będącej właścicielką przybytku, nabierają one kształtu rozpalającego wyobraźnię słuchaczy oraz ulegają wielokrotnym przekształceniom w poszukiwaniu historii idealnej. Nie chodzi zatem o to, aby w stu procentach odpowiadały prawdzie (jeśli oczywiście traktują o prawdziwych wydarzeniach), ale aby trąciły w słuchaczach odpowiednią strunę, urzekły, skłoniły do refleksji i kazały poszukiwać kolejnych historii bądź jeszcze innej prawdy od tej przedstawianej przez aktualnie mówiącego. To opowieści żyjące własnym życiem, dzięki którym granica między światem realnym a światem wyobraźni zaczyna się zacierać. Jednak żaden z opowiadających w noc zimowego przesilenia nie jest w stanie przewidzieć, że najbardziej niezwykła historia jest dopiero przed nimi, a na dodatek będzie się ona rodziła i zmieniała na ich oczach.

Rozpoczyna się od przejścia przez progi gospody pokiereszowanego mężczyzny z martwą dziewczynką w ramionach. Nieznajomy, który na wiele godzin traci świadomość, najprawdopodobniej w jakimś desperackim akcie odwagi musiał wyłowić ją z rzeki. Dziecko później cudownie ożywa i staje się zwiastunem wydarzeń łączących w niezwykły sposób losy grupki ludzi, w tym dwie rodziny mogące rościć sobie prawa do ocalonej. Ale im dalej w las – czy może zgodnie tytułem, w rzekę – tym bardziej sytuacja dziewczynki i powiązanych z nią osób się komplikuje, obfitując w dramaty, emocje i niezwykłe zwroty akcji, których nie powstydziłyby się najpopularniejsze, współczesne thrillery.

Jaka jest jednak różnica między gatunkową, współczesną literaturą a tym, co udało się osiągnąć Diane Setterfield w „Była sobie rzeka”? Na pewno będzie to elegancki (choć nienadmiernie stylizowany) język, który nadaje wyjątkowej klarowności książkowej narracji. Jednak równie istotna jest niemożność gatunkowego zaszufladkowania powieści. Tu nie chodzi o to, że autorka miesza gatunki, ale o to, że dzięki odwołaniu się do tradycji oralnej nie musi poddawać się gatunkowym zasadom i pozwala swobodnie płynąć swojej opowieści. I jeśli w dzisiejszych thrillerach o zaginionych kobietach wszystko powinno być dopowiedziane, ponieważ czytelnik nie wytrzymałby związanego z niewiedzą napięcia, tak siłą „Była sobie rzeka” staje się ostatecznie niedopowiedzenie, w końcowym efekcie nabierające kształtów poruszającej alegorii.

Na pierwszy rzut oka to nie jest jakaś wymyślna alegoria, bo wszystko opiera się tu na tytułowej rzece i jej rwącym, bądź – w zależności od zewnętrznych okoliczności – spokojnym nurcie. Pędząca woda staje się zatem alegorią życia, które w równym stopniu daje i odbiera, skazując bohaterów na cierpienie lub obdarzając małymi chwilami szczęścia. To jest oczywisty odbiór, ale w powieści Diane Setterfield mieści się znacznie więcej ścieżek interpretacji.

Autorka, dołączając elementy fantastyczne będące w stanie decydować o kolejach ludzkiego losu, uprawia charakterystyczny dla literatury wiktoriańskiej model pozytywizmu fantastycznego. W równym stopniu jest spadkobierczynią tradycji Dickensa, co innych mistrzów ówczesnej literatury na czele z klasykiem opowieści niesamowitych, Sheridanem Le Fanu – specjalistą od ubierania w fikcję odpychającej i małostkowej codzienności. Bo przecież mimo nieodpartego uroku – „Była sobie rzeka” kreśli również obraz społeczności, wewnątrz której dzieją się rzeczy niegodziwe, warte jedynie potępienia, a zwykli ludzie, opowiadając o tych niegodziwościach, zwyczajnie próbują oszukać samych siebie i tym samym zmienić obraz nieprzyjaznej rzeczywistości, nadając jej znamiona akceptowalnej fikcji.

A fikcja jest po prostu człowiekowi potrzebna, często do zwykłego przetrwania w realnym świecie. Budując poruszające portrety doświadczonych życiem bohaterów, autorka w fascynujący i przemyślany sposób tworzy granicę między tym, co uznajemy za tradycję, a tym, co zwiastuje nadchodzące nowe. Tradycyjna, ustna sztuka snucia opowieści wśród tej społeczności odpowiada dzisiejszemu obrazowi sieci informacyjnej, jednak ta dawniejsza mniejszy nacisk kładła na wszechobecne dziś manipulacje faktami, a większy na kształtowanie ludzkiej wyobraźni, co bardzo pomagało w budowaniu mechanizmów obronnych w walce z często ponurą, monotonną codziennością. Jednak w tej wiktoriańskiej rzeczywistości też nadchodzi nowe – poglądy Charlesa Darwina, technika, która dzięki cudowi fotografii potrafi uchwycić rzeczywistą chwilę, czy nowoczesne nauki na czele z psychologią, mające pomóc człowiekowi żyć lepiej, żyć w prawdzie. Czy tak jest? Czy tak się stało? Czy krążące między ludźmi opowieści są tak samo istotne dzisiaj, jak były kiedyś? Na to pytanie musimy odpowiedzieć sobie sami, najlepiej zatrzymując się na dłuższą chwilę na przeciągniętym nad literacką rzeką moście, który zbudowała między przeszłością a dniem dzisiejszym Diane Setterfield.

Tomasz Miecznikowski

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje