Metoda na płoda – recenzja filmu „Ninjababy” Yngvild Sve Flikke

19 sierpnia 2022

Ninjababy, reż. Yngvild Sve Flikke, scen. Yngvild Sve Flikke, Johan Fasting, dys. Aurora Films
Ocena: 7 / 10

Jeśli istnieje coś takiego, jak komedia ciążowa, to jest to jeden z tych filmowych podgatunków, które pozostają najbardziej zaimpregnowane na oryginalność. Norweskie „Ninjababy”, adaptacja popularnej powieści graficznej, ma w sobie jednak wystarczająco dużo wdzięku, humoru i refleksji, aby przyciągnąć uwagę na dłużej, niż trwa jego seans.

„Masz większe cycki, wzdęcia i dziennie pijesz trzy litry tropikalnego nektaru” – słyszy Rakel (Kristine Kujath Thorp) od swojej współlokatorki Ingrid (Tora Christine Dietrichson). Sama zdążyła już zauważyć, że przybrała na wadze i ma problemy z wypróżnianiem, ale absolutnie nie brała pod uwagę, że są to symptomy ciąży. W końcu ostatnim, czego młoda aspirująca rysowniczka potrzebuje w swoim chaotycznym życiu, jest dziecko.

A jednak. Jakimś cudem Rakel ignorowała rozwijającego się w niej gościa przez pół roku (!). Pozostaje pytanie: co teraz? Za późno na aborcję. Pewnym rozwiązaniem jest oddanie dziecka do adopcji, ale przecież może ono źle trafić (np. do rodziny „pedofilów-nazistów”, jak frasuje się dziewczyna). Pozostaje przygotowanie się do roli matki, a wcześniej – ustalenie kto jest ojcem. O ile z pierwszym „podejrzanym”, misiowatym instruktorem aikido i fanem gier planszowych Mosem (Nader Khademi), Rakel nawiązuje bardzo dobry kontakt, tak prosta arytmetyka wskazuje na to, że sprawcą ciąży jest niefrasobliwy stoner zwany Jezutasem (Arthur Berning).

Wspomniałem już, że kiedy opowiada się o ciąży – czy to planowanej czy przypadkowej – trudno jest wymyślić coś nowatorskiego. „Ninjababy”, oparte na powieści graficznej „Fallteknikk” Ingi Sætre, ma jednak niekłamany urok i sporą dawkę sardonicznego humoru. Ten ostatni to w dużej mierze zasługa samego płodu, którego animowane alter ego podejmuje dialog z nieprzygotowaną do nowej roli matką.

Można by lekceważąco nazwać „Ninjababy” europejską, bardziej doinwestowaną intelektualnie wersją „Wpadki” Judda Apatowa, gdyby nie fakt, że w finale, zamiast cukierkowej pocztówki z bombelkiem, czeka nas zaproszenie na przymusowy trening dorosłości. Równie otrzeźwiający, co zwyczajnie nienachalny.

Sebastian Rerak

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: film, recenzje