Medea z Bois Sauvage – recenzja książki „Zbieranie kości” Jesmyn Ward

16 marca 2020

Jesmyn Ward „Zbieranie kości”, tłum. Jędrzej Polak, wyd. Wydawnictwo Poznańskie
Ocena: 9 / 10

23 sierpnia 2005 roku na Bahamach uformował się jeden z najbardziej morderczych huraganów, jakie nawiedziły Amerykę. Otrzymał nazwę Katrina. Przeszedł przez południową Florydę, następnie Zatokę Meksykańską i uderzył w Południe Stanów Zjednoczonych. Wśród miejsc zdewastowanych przez Kartinę było DeLisle, jednostka osadnicza w stanie Missisipi. Mieszkała tam Jesmyn Ward, kobieta, która trzynaście lat później została umieszczona przez tygodnik „Time” na liście stu najbardziej wpływowych osób na świecie. Kiedy dom jej babci został zalany podczas przejścia Katriny, pewna biała rodzina, u której próbowała się schronić wraz z najbliższymi, odmówiła im dachu nad głową.

Jesmyn Ward urodziła się w Berkeley, zaś w wieku trzech lat przeniosła się wraz z rodziną do DeLisle w stanie Missisipi. W szkole, jako wstydliwy, cichy mól książkowy, była gnębiona do czasu, aż prawnik, u którego jej matka sprzątała, zaproponował, że sfinansuje Jesmyn prywatną edukację. Niestety, również w nowej szkole była poniżana – tym razem przez bogatych, białych uczniów przekonanych o swojej wyższości. Nie poddała się jednak i jako pierwsza spośród swoich krewnych ukończyła studia na Uniwersytecie Stanforda. Zdobyła również tytuł magistra sztuk pięknych na Uniwersytecie w Michigan. Pierwszą książkę napisała w 2005 roku. Nie mogąc jej wydać przez trzy lata, rozważała zmianę zawodu, w końcu jednak powieść „Where the line bleeds” ukazała się na półkach księgarskich. Dwa lata później na rynku pojawiła się jej druga książka, „Salvage the bones”, która właśnie doczekała się polskiego przekładu pod tytułem „Zbieranie kości”. W 2011 roku dostała za nią pierwszą nagrodę National Book Award. Drugą otrzymała sześć lat później za „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”. W ten sposób Jesmyn Ward została pierwszą kobietą dwukrotnie uhonorowaną tą prestiżową nagrodą.

W „Zbieraniu kości” Ward powróciła do tragicznych wydarzeń z 2005 roku. Mówiła, że jej książka jest wynikiem gniewu na tych, którzy obwiniali ocalałych za to, że albo nie uciekli przed Kateriną, albo powrócili do swych zrujnowanych domów. Kiedy zaczynała pisać „Zbieranie kości”, z początku wahała się, uznając, że to bez sensu, wszak Faulkner tak wspaniale oddał wszelkie traumy i bolączki Południa, iż w zasadzie ona nic już nie ma do dodania. Szczęśliwie przełamała się – chęć przywrócenia ocaleńcom pamięci i właściwego miejsca w publicznej świadomości była silniejsza. Jak tłumaczyła, tytuł zawiera drugie dno: „salvage” fonetycznie zbliżone jest do „savage” – ratunek współgra tu z dzikością. Ci, którzy ocaleli, wrócili do miejsc, które niegdyś były ich miejscami zamieszkania, a obecnie stanowiły kłębowisko zerwanego asfaltu, zgliszcz i ruin. Bez elektryczności, bieżącej wody, bez jakiejkolwiek pomocy. Ward napisała, że nagle pojawiła się wielka szczelina w czasie między przeszłością a teraźniejszością. Pozostała im jedynie determinacja do walki o swoje rodziny, o jutro – nawet nie tyle lepsze, co jakiekolwiek. Determinacja, w której była pierwotna dzikość. Jest w „Zbieraniu kości” świetna scena, gdy bosi i półnadzy ocaleńcy chodzą wokół zwalonych drzew i połamanych trampolin, powtarzając w kółko jedno słowo: „przeżyliśmy, przeżyliśmy, przeżyliśmy, przeżyliśmy”. W innej scenie ludzie stoją na czymś, co kiedyś było skrzyżowaniem bez znaków, ze wszystkim, co mają w plastikowych torebkach u stóp, czekając, żeby ktoś ich zabrał. Nie nadjeżdża nikt.

Autorka książki Jesmyn Ward.

Główną bohaterką tej powieści jest czternastoletnia Esch, przygotowująca się, wraz ojcem i braćmi, do uderzenia huraganu. Jednocześnie zmaga się z dojrzałością, która przyszła stanowczo zbyt szybko. Ward ukazała w swej książce proste, ubogie życie dziewczynki, tkwiącej gdzieś w cieniu ojca alkoholika. Uznała, że jeśli bierze na siebie odpowiedzialność za pisanie o swoim domu, potrzebuje do tego narracyjnej bezwzględności. Taka też jest jej proza, mocna, stanowiąca kolaż wyimków z trudnej codzienności, dzień po dniu przybliżając bohaterów do uderzenia huraganu. Miłość i śmierć, pożądanie i smutek noszą tu znamiona pierwotnych atawizmów, zredukowanych do popędów i namiętności. Styl Ward to również zmysłowość, idealnie ów brutalizm kontrująca. W efekcie „Zbieranie kości” jest zarazem poetyckie, intensywne, jak i naturalistyczne, ma w sobie wręcz coś z Faulknerowskiej prozy. Esch zachwyca się mitologią grecką i mitem o Jazonie, toteż w książce Ward znajdziemy wiele odniesień do tej historii. Autorka znakomicie połączyła opowieść o problemach, z jakimi borykali się czarni mieszkańcy Południa, z klasycznym greckim tekstem, w efekcie tworząc dzieło ze wszech miar uniwersalne. Uniwersalne i wymykające się prostym podziałom kulturowym.

Na szczęście Ward udało się uniknąć pułapki nadmiernego dramatyzowania – co ostatnimi czasy jest, niestety, powszechne – jak i taniej ckliwości. Nie oszczędza swoich bohaterów, ale jak sama pyta, dlaczego miałaby to robić? Z uwagą przygląda się prywatnym pasjom, namiętnościom i desperacjom, które w pewnym momencie przekształcają się w iście grecką tragedię. Esch śmierć zna aż za dobrze, nie ma jednak nikogo, kto by pokazał jej, czym jest miłość. Sama musi się więc jej uczyć, próbując przełożyć ją na taki język, jaki zna – albo wszechobecną brutalność, albo mityczny symbolizm historii o Medei.

Niebywale udało się Ward uchwycić więź brata Esch z psem, Chiną, nie zapominając jednak o surowości i tym, że za każdym czułym gestem może kryć się okrucieństwo. Dni zbliżające bohaterów do kataklizmu są więc zanurzone zarówno w czułości, jak i świadomości bliskości śmierci. Gdy zrobi się za bardzo sielsko, autorka przynosi nam krew. Gdy jest za dużo brudu – daje ukojenie. Widać tutaj znakomitą zdolność panowania nad balansem emocji, a zarazem umiejętność unikania schematów. Łatwo byłoby wszak żonglować figurą chłopczycy wychowującej się z braćmi albo wykreować postać nieszczęsnej, ciemiężonej dziewczynki, jakich w literaturze znajdziemy aż nadto. Esch tymczasem jest tak samo zdeprawowana jak świat, w którym żyje – innego bowiem nie zna – ale zarazem w swej twardości jest też, paradoksalnie, krucha i sensualna. Mówi w pewnym momencie: „Medea to ktoś, z kim mogę się utożsamić. Kiedy czytam o jej miłości do Jazona, coś chwyta mnie za gardło (…) Jest czarodziejką, potrafi zaprząc przyrodę do czarów. Lecz mimo to ugina się przed Jazonem jak młoda sosna na wietrze – ukochany zgina ją wpół. Znam ją”. Innym razem wspomina, że po śmierci mamy ona i jej rodzeństwo nigdy tak naprawdę nie przestało płakać; po prostu płakało ciszej, nauczywszy się płakać tak, by z oczu nie leciały łzy. Bo przecież płacz jest dla słabych, a oni muszą być silni. Esch tkwi w środku przemocy, doskonale potrafi się nią posługiwać, będąc jednocześnie rozkwitającą dziewczynką świadomą swojej seksualności, aczkolwiek niespecjalnie potrafiącą ją opanować. O chłopakach, z którymi uprawiała seks, mówi: „zawsze było łatwiej dać im to, czego chcieli, niż odmówić i kazać im ujrzeć mnie taką, jaka jestem”.

„Zbieranie kości” to również hołd dla natury. W fikcyjnym Bois Sauvage i jego okolicach ludzie współistnieją z przyrodą, dostosowawszy się do rządzących nią prawideł. Dostosowawszy, bo przecież te kilka wydeptanych podwórek, domków o cienkich ścianach i mieszkalnych przyczep nie może współzawodniczyć z lasami. Ward hipnotyzująco wprost ukazuje ogrom lasu, zestawiając go z zaśmieconą i jałową Glinianką, gdzie wszystko umiera lub walczy, by przeżyć; ukazuje rdzawy dom rodzinny, położony w czarnym sercu Bois Sauvage, od którego biegną białe arterie; ukazuje też rozległe przestrzenie, przez które ma przejść huragan. Sam opis kataklizmu jest odrębną opowieścią, przesyconą grozą i dynamizmem, tak bardzo trzymanym w ryzach w poprzednich rozdziałach. Ta dłoń, zaciskająca się na głównych bohaterach, nie pozwalając im oddychać, w końcu się rozwiera – Katrina, przy swojej dewastującej sile, jest swoistym oczyszczeniem, jest katharsis. Wreszcie, jest Medeą, matką, która wyrżnęła jedne dzieci, a drugim pozwoliła przeżyć, pozostawiwszy ich gołych, zdumionych i wygłodniałych słońca. Od nich tylko zależało, co z tym darowanym życiem uczynią. Z pewnością mieli to szczęście, że przypomnieć ich historię postanowiła tak znakomita autorka, jak Jesmyn Ward, kobieta niepoprzestająca ani na suchym kronikarstwie, ani na łatwym sentymentalizmie. Z owej historii uczyniła bowiem poruszającą, ponadczasową opowieść o dzikości, dojrzałości, odpowiedzialności i poszukiwaniu ciepła. Powieść, która zostaje z czytelnikiem jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniego zdania.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje