Kolumbijska Mary Sue ? recenzja książki „Cari Mora” Thomasa Harrisa

27 czerwca 2019

Thomas Harris „Cari Mora”, tłum. Jan Kraśko, wyd. Agora
Ocena: 5 / 10

Cokolwiek by się nie działo ? Thomas Harris zapisał się w historii literatury (i przy okazji filmu) mocnym akcentem. Nic tego nie zmieni. Stworzona przez niego postać Hannibala Lectera, genialnie zinterpretowana w ekranowej adaptacji przez Anthony?ego Hopkinsa, jest i pozostanie jednym z najciekawszych czarnych charakterów wszech czasów. O atrakcyjności tego bohatera zadecydowało kilka czynników: złożona natura zła ? analizowanego z kilku perspektyw i przez pryzmat kilku obserwatorów, odwaga podejmowania kontrowersji, połączenie geniuszu z głęboką amoralnością, ale przede wszystkim intrygująca niejednoznaczność. Lecter nie jest jednowymiarowy, ma w sobie wiele płaszczyzn otwierających się na rozmaite interpretacje. Chociaż pod względem literackim został znakomicie dopracowany, brak w nim (celowo) kropki nad i. Przynajmniej w pierwszych trzech odsłonach.

Wydana w 2006 książka „Hannibal. Po drugiej stronie maski” prezentowała już jednak wyraźny spadek formy. Powód wydaje się oczywisty ? była zbyt dosłowna. Zabrakło wspomnianej wyżej niejednoznaczności. Zupełnie jakby Harris za bardzo wziął sobie do serca reguły sequela (chociaż technicznie jest to prequel), tak zgrabnie wyłożone w kontynuacji filmowego „Krzyku” ? ma być mocniej, jak najbardziej krwawo, tajemnice z przeszłości wychodzą na wierzch i znajdują rozwiązanie? Ostatecznie doprowadziło to do przesady zahaczającej o groteskę, czyniąc z Lectera kogoś, kto miał być bardziej ludzki, łatwiejszy do zrozumienia, a stał się po prostu papierowym monstrum z horroru.

Niemniej jednak Thomas Harris pozostał marką, pisarzem, który zasługuje na kredyt zaufania. A apetyt czytelników tylko rósł w obliczu trzynastoletniego milczenia. I to milczenia w sensie zupełnie dosłownym, gdyż Harris słynie ze skromności i niechęci do publicznych wystąpień. Przy okazji promocji najnowszej książki udzielił pierwszego od 1976 roku wywiadu. Wreszcie usłyszeliśmy coś bliższego o jego procesie twórczym ? bywa, że pisanie nie przychodzi mu łatwo, bohaterowie, których wyobraża sobie jako ludzi żyjących, nie chcą z nim współpracować. Dostaliśmy również kilka okruchów informacji o jego życiu prywatnym. Lubi gotować, a jego największa pasja to pomaganie zwierzętom. Od 20 lat udziela się jako wolontariusz w tym samym ośrodku, do którego skierował swoją bohaterkę, Cari Morę ? Pelican Harbor Seabird Station. Do niedawna pracownicy nie mieli nawet pojęcia, z kim mają do czynienia.

W chwili publikacji „Po drugiej stronie maski” zarówno sam pisarz, jak i jego wydawca doskonale zdawali sobie sprawę, że doszli do ściany, że z postaci Lectera nie da się już więcej wydobyć, a czytelnicy powoli zaczynają się męczyć nadmiernym eksploatowaniem tematu. Harris stanął więc przed niełatwym wyzwaniem ponownego samookreślenia. Wielki sukces zawsze ma swoją ciemną stronę. Taka postać jak Lecter przywiera do autora. Trudno się jej pozbyć, przytłacza, ogranicza i zobowiązuje.

Od czasów literackiego debiutu Harris nie napisał ani jednej książki, której bohaterem byłby ktoś inny niż Hannibal. W końcu jednak podjął to ryzyko, po długiej przerwie wypuszczając na rynek „Cari Morę”. Oczekiwania więc były spore. Zawód, niestety, również taki jest.

Tytułowa bohaterka to uciekinierka z Kolumbii, którą życie doświadczyło bardzo ciężko. Stworzyła sobie namiastkę stabilizacji, chroniąc się w Stanach, ale i tak stale ogląda się przez ramię. Jej być albo nie być zależy przecież od widzimisię urzędników emigracyjnych. Co będzie, jeśli cofną jej pozwolenie na pobyt? W międzyczasie Cari zarabia na życie, imając się najrozmaitszych prac. Między innymi podejmuje się opieki nad imponującą rezydencją w Miami, należącą niegdyś do Pabla Escobara. W ten sposób zostaje wplątana w rywalizację dwóch niebezpiecznych grup przestępczych, nie mówiąc już o tym, że wzbudza zainteresowanie wyjątkowo odstręczającego typa o imieniu Hans-Peter. Znowu trzeba walczyć o życie, o przetrwanie, uruchamiając wszystkie środki z własnego arsenału. A Cari ma ich w zanadrzu niemało. Już jako dziecko spotkała się z najpaskudniejszym obliczem ludzkiej natury, więc sporo o nim wie, jednak te doświadczenia zaowocowały zarówno siłą i odwagą, jak i skrytą głęboko kruchością.

Brzmi dobrze? Oczywiście. Ale co z tego, jeśli realizacja pozostawia tak wiele do życzenia? Przede wszystkim sama postać Cari Mory nie spełnia tego, co obiecuje. Z założenia powinna być intrygującą protagonistką z silną osobowością, z demonami kotłującymi się pod powierzchnią. Kto wie, może i nieprzewidywalną, nawet dla siebie. Z jednej strony ? wstrząsające doświadczenia, z drugiej ? potrzeba bezpieczeństwa, z jeszcze innej ? walka o swoje, obrona własnego terytorium i nauka życia zupełnie od nowa, wtapianie się w nowe miejsce, budowa bezpiecznego domu na gruzach.

I tego właśnie Cari nie jest w stanie udźwignąć. Jest płaska, mało wiarygodna, dziwnie apatyczna. Owszem, w pewien sposób jej kibicujemy, głównie z uwagi na nieciekawe towarzystwo, na które zostaje skazana. Dzieje się tak jednak nie tyle z sympatii do postaci, ile z wyboru mniejszego zła. Poza tym jest irytująco idealna, wyrzeźbiona wedle schematu klasycznej Mary Sue. Takiej z bagażem, ale jednak ciągle Mary Sue. Jeśli już zdolnej, to wybitnie zdolnej. Jeśli pięknej, to powalająco pięknej? Najciekawsze są fragmenty poświęcone wojskowej przeszłości Cari ? najlepiej napisane, mówią o niej najwięcej.

Podobny syndrom dotyka zresztą wszystkich głównych postaci, a szczególnie wyraziście zaznacza się w przypadku Hansa-Petera Schneidera. Zdeprawowany do ostatniej komórki, okrutny, sadystyczny i czerpiący z tego niekłamaną przyjemność, najwięcej rozrywki znajduje w wymyślaniu nowych form zadawania bólu, szczególnie jeśli oznacza to niszczenie piękna i niewinności. Powinien być przerażający, tymczasem jest raczej żałosny w swojej naciąganej jednowymiarowości. Zdumiewające potknięcie w przypadku pisarza, który był w stanie wykreować bohatera tak nasyconego półtonami, jak Hannibal Lecter. Schneider to popłuczyny, takie „jak mały Jasio wyobraża sobie psychopatę”.

Harris wpadł w tę samą pułapkę, której nie uniknął przy okazji „Po drugiej stronie maski”. Postawił na dosłowność. Kiedy jakiś element jest niedopowiedziany w dialogu czy przebiegu akcji, narrator skrzętnie podsuwa dokładne wyjaśnienie, co postać myśli, uważa, zamierza i dlaczego tak się dzieje. Nie ma miejsca na grę z inteligencją czytelnika, jest tylko toporne wykładanie fabuły niczym towaru na sklepowe półki, bez zaangażowania i w sumie bez większej przyjemności. W połowie książki miałam dziwne wrażenie, że autor jest nią równie rozczarowany jak ja.

„Cari Mora” to w zasadzie? telenowela. Ubrana w sensacyjny kostium z elementami thrillera, nie ma w niej jednak niczego, co mogłoby trwale zapaść w pamięć. Postaci tworzą bezładny i bezimienny tłum, jednostki są przygnębiająco mało charakterystyczne, główni bohaterowie bezbarwni, a poszczególne wątki fabularne niezbyt wciągające. Tu i tam przewija się jakiś błysk talentu, przypominając na chwilę, za co można cenić Harrisa, a potem znów mielizna.

Czy to oznacza, że Harris naprawdę nie ma już nic do powiedzenia, że przekazał wszystko, co jako pisarz mógł wyrazić? Tak daleko bym się jeszcze nie posunęła, myślę, że wciąż zasługuje na szansę. Tym razem jednak efekt sprawia wrażenie, jakby autor dał się zmusić do zrobienia czegoś, czego wszyscy po nim oczekiwali ? chociaż tak naprawdę nie miał na to najmniejszej ochoty.

Karolina Chymkowska

Tematy: , , , , ,

Kategoria: recenzje