Julie ma kata, a kat ma Julie – recenzja książki „Moja najdroższa” Gabriela Tallenta

9 lipca 2018

Gabriel Tallent „Moja najdroższa”, tłum. Dariusz Żukowski, wyd. Agora
Ocena: 9 / 10

Martin Alveston i Julie, jego czternastoletnia córka nazywana Turtle, mieszkali w starym, obdrapanym, rozpadającym się domu na wzgórzu. Domu z wilgotną, cuchnącą pleśnią piwnicą zapchaną dwudziestolitrowymi wiadrami z liofilizowaną żywnością pozwalającą na przeżycie co najmniej trzech lat. Martin czytał Hume’a i Marka Aureliusza, Turtle, kiedy miała sześć lat, bez większych problemów strzelała z Rugera. Na ścianie jej pokoiku, zamiast plakatów idoli, wisiały trzy karabiny – zawsze perfekcyjnie wyczyszczone, gotowe do użycia. Rychłego użycia, dodać należy, bo przecież – jak twierdził jej ojciec – świat jest na skraju apokalipsy. A jakiż ów świat dopiero będzie, kiedy na dobre wejdzie weń jego ukochana córka. Należało więc przygotować najdroższą na to, co ją może spotkać w dorosłym życiu, i uświadomić, że najistotniejsze będą wówczas: bezwzględność, odwaga i pełne skupienie na celu.
No cóż, być może nie są to priorytetowe wartości, które tatusiowie zazwyczaj przekazują swoim córkom, ale nikt nie powiedział, że Martin był tatusiem banalnym. Bardzo się bał o swoją kruszynę, bo świat, na który ją przygotowywał, zupełnie nie był tym światem, którego by pragnął.
Nocami wykorzystywał ją seksualnie.
Za dnia katował do nieprzytomności.
O tak, Martin bał się o Turtle, kochał ją ponad życie i nie chciał, by spotkało ją cokolwiek złego. I ona również bardzo go kochała.

„Moja najdroższa” to debiut powieściowy Gabriela Tallenta, wychowanego w lesbijskiej rodzinie, u której podstaw był feminizm i uwielbienie książek. Nie jest więc zaskoczeniem, że w książce tej znajdziemy mnóstwo odwołań do literatury pięknej, nie dziwi także fakt, że „Moja najdroższa” to dzieło o piekle i sile kobiet. Porusza ona równie nośny, co wyeksploatowany temat przemocy w rodzinie, znakomicie broniąc się jednak portretami psychologicznymi bohaterów i wiarygodnym oddaniem spirali współuzależnienia, w której bezradnie tkwią. Być może ich motywy ukazane są dość topornie, w pewnym momencie zbyt otwarcie są wyłożone kawa na ławę. Na tyle jednak wplatają się w całość, że, wybrzmiewając bardzo mocno, potęgują wrażenia, jakie towarzyszą podczas lektury. A wrażenia te z pewnością dalekie są od sielskości czy komfortu. „Moja najdroższa” wwierca się w czytelnika, porusza, nie pozostawia obojętnym, a jednocześnie trzyma na dystans szorstkim, nieociosanym, prostym stylem. Dokładnie taka – prosta i szorstka – jest Turtle, momentami bardziej przypominająca opierające się na instynktach zwierzę niż delikatną, kruchą istotę. Podoba mi się ten zabieg – Tallentowi udało uciec się od taniej ckliwości i nachalnego melodramatyzmu. Autor odnalazł inną drogę do ukazania bezmiaru koszmaru, jakiemu poddawana była Turtle. Jak wspomniałem, Martinowi daleko jest do stereotypu prymitywnego Rednecka z Południa (nie tylko dlatego, że akcja dzieje się na północnym wybrzeżu Kalifornii). Owszem, obowiązkowo nosi flanelową, kraciastą koszulę opinającą muskularne ciało i ma pobrudzone smarem jeansy. Owszem, tej aparycji towarzyszy uwielbienie broni i fiksacja na punkcie dewizy „mój dom moją twierdzą”. Ale przy tym wszystkim Martin Alveston jest człowiekiem wielce oczytanym, diablo inteligentnym, błyskotliwym, a kiedy trzeba, również czarującym i elokwentnym. Obraz Turtle również dalece odbiega od wyświechtanego stereotypu katowanego biedactwa pokornie znoszącego razy oprawcy. Jest arogancka, mizoginiczna, wulgarna, wycofana i nadpobudliwa. U boku nosi colta, pachnie olejem maszynowym i bezgranicznie kocha ojca. Wszak on i dom na wzgórzu to jedyne, co ma, to jedyne, gdzie czuje się „u siebie”. Ona zaś, nie mająca prawa uwierzyć, że istnieje świat poza Martinem i domem, jest jedynym, co ma Martin. Ma – posiada jak rzecz, przedmiot wielorazowego użytku, który można zepsuć, a potem naprawić i znów będzie działał. Jak przedmiot, którego, absolutnie, nikomu nie wolno oddać.

Tallent doskonale ukazał wspomniane współuzależnienie i coraz bardziej toksyczną miłość pomiędzy ojcem a córką. Turtle kocha, bo wie – notorycznie wszak to słyszy – że ojciec ze wszystkiego dla niej zrezygnował i w pełni się jej poświęca. I owszem, może nie jest idealny, ale kocha ją bardziej, niż ktokolwiek na świecie był kochany. A przynajmniej tak ją zapewnia, zazwyczaj pomiędzy jednym a drugim ciosem. Przepełniona jest miłością – do niego – i nienawiścią – wobec siebie. I tak bardzo, tak bardzo czuje się winna, tak bardzo wątpi w siebie i siebie nienawidzi, że nie ma już wystarczających pokładów nienawiści, by jeszcze móc nienawidzić jego. To on ją konstytuuje, stwarza każdego dnia, to on nadaje nazwę różnym częściom jej osoby, które pozostają dla niej bezimienne i niezbadane. Nadaje nazwę, kala je, ona zaś coraz bardziej się nimi brzydzi. Wierzy mu, bo jest twardy, ale i dobry. Zresztą musi być twardy, bo ona nie daje ze sobą rady, jest beznadziejna, zła, do niczego się nie nadaje. I może czasem jest nie dość ostrożny, czasem może za mocno uderzy, zbyt brutalnie w nią wejdzie, ale to się przecież zdarza. I tylko chwilami, kiedy jego długo nie ma, Turtle marzy o dziewczynie, którą mogłaby być. Jednocześnie jednak pragnie, by Martin czym prędzej wrócił i sprawił, by te marzenia jak najszybciej zniknęły. By wrócił i po raz setny powiedział: „Wiesz, ile dla mnie znaczysz, kruszynko? Ratujesz mi życie każdego ranka, gdy wstajesz z łóżka. Słyszę twoje ciche kroki na schodach i myślę: to moja dziewczynka, to dla niej żyję”. A chwilę później, by wraz z nim wróciło ich wspólne, kameralne, rozpisane na dwa głosy piekło.

W tym intymnym dwugłosie „Moja najdroższa” wybrzmiewa najlepiej, to właśnie tu odnajdziemy te najmocniejsze fragmenty stanowiące o sile tej książki. Znakomicie również Tallent oddaje potęgę natury, lasu stającego się dla Turtle labiryntem, w którym jednak bez najmniejszego problemu rozpoznaje drogę. Najsłabiej, niestety, wypada finał, zbyt rozbuchany, zanadto hollywoodzki, bombastyczny. Interesująco przedstawiono sam portret społeczeństwa, które wyznaje zasadę „prywatność ponad wszystko”, a dom sąsiada to miejsce, gdzie nie można ingerować. Zwłaszcza, jeśli wszelkie oznaki wskazuje na to, że w owym domu dzieje się coś bardzo złego. Społeczeństwo to od najmłodszych lat wychowywane jest w kulcie siły i pogardzie wobec słabszych – dzieci prześladują w szkole najmniej odporną psychicznie dziewczynkę, bo tak trzeba, bo instynkt stadny podpowiada, że odstające jednostki można, i powinno się, eliminować. Dom nie stanowi u Tallenta azylu i ostoi, ale nie stanowi ich również szkoła oraz wszelkie instytucje powołane do tego, by ów azyl zapewnić. Ukryte za kurtyną pięknych słów i wzniosłych idei, usprawiedliwienie wszelkich porażek upatrując w cięciach budżetowych, są równie puste, co bezużyteczne. Łatwiej bowiem odwracać wzrok przy każdej nadarzającej się okazji. A jeśli wyciągać dłoń, to na tyle asekuracyjnie, by przypadkiem nikt jej nie chwycił. No, może w przypływie empatii i altruizmu da się wykrzesać z siebie „Wszystko OK?”, pełne obaw, że – nie daj Boże – usłyszy się odpowiedź, że nie jest OK i będzie trzeba brnąć w kolejne pozory. Turtle więc pozostanie ze swoim piekłem sama. I sama będzie musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chce zacząć żyć na własnych warunkach i zasadach. Czy będzie ją stać na podmiotowość i czy znajdzie ku temu siłę.

Choć „Moja najdroższa” napisana jest dość surowym, prostym stylem, autor niejednokrotnie skupia się na szczególe, drobiazgowo opisując czynności wykonywane przez bohaterów, zwłaszcza przez Turtle. Porzuciwszy łatwy zabieg bazowania na empatii czytelnika poprzez budowanie taniego współczucia wobec miłej, sympatycznej ofiary, Tallent zaprasza nas do świata dziewczyny, która zrazu nie jest ani miła, ani szczególnie sympatyczna. Towarzyszymy jej w wędrówkach po lesie, razem z nią drobiazgowo, kompulsywnie, obsesyjnie wręcz rozkładamy i czyścimy dzień w dzień broń, co dla Turtle stanowi wręcz doznanie medytacyjne, wsobne. Razem z nią wreszcie przeżywamy to piekło, jakie funduje jej przesiąknięty miłością ojciec. I może dlatego książka ta robi tak duże wrażenie, wybijając się ponad dziesiątki wyciskaczy łez o kochanych dzieciach i potwornych rodzicach czy wujkach. Robi wrażenie, bo autor nie chce wywołać w nas współczucia wobec ofiary, a po prostu zaprasza do jej uniwersum, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tallent w jednym z wywiadów powiedział, że przyzwyczailiśmy się do trupów kobiet, bo nasza kultura lepiej toleruje martwe dziewczyny niż te, które przeżyły przemoc czy traumę. Mocne to słowa, ale, jak się wydaje, ze wszech miar celne – rzadko umiemy sobie radzić z cudzą traumą, najwyżej brnąc w kolejne niezręczności i puste słowa. A przy tym wszystkim, stygmatyzując ofiarę, w swej bezradności wpuszczając w izolację, osamotnienie, poczucie winy, wstyd, a w skrajnych przypadkach – we współwinę i współodpowiedzialność. Ba! Niejednokrotnie trwanie owej ofiary w piekle budzi irytację biernych obserwatorów – co trudnego jest w tym, by po prostu trzasnąć drzwiami i się od oprawcy wyprowadzić?! Tallent pragnął dobitnie ów problem pokazać, dowieść, że owszem, cierpienia w literaturze jest aż nadto, ale w życiu codziennym o nim zupełnie zapominamy. Chciał zerwać kurtynę niedomówień, byśmy poczuli kłębiący się za nią ból. I dopiero potem byśmy, pogrążeni w tym bólu, zaczęli współczuć. Autor podkreślał, że swoją książką chciał włożyć palec w jątrzącą się naszą wspólną ranę. Udało mu się to znakomicie.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , ,

Kategoria: recenzje