Jak to jest być wolnym? – recenzja książki „Washington Black” Esi Edugyan

16 września 2020

Esi Edugyan „Washington Black”, tłum. Bohdan Maliborski, wyd. Świat Książki
Ocena: 8 / 10

Jedenastoletni George Washington Black nie zna innego życia niż ciężka harówka na plantacji pod okiem okrutnego pana. Ma mętne wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa, a jedynym trwałym elementem jego życia jest Wielka Kit – imponująca kobieta o niezłomnej woli, szamanka swojego ludu, nosząca w sercu pamięć starej religii i wierzeń przodków. Kiedy nadzór nad plantacją obejmuje nowy właściciel, codzienność niewolników staje się jeszcze trudniejsza.

Bicie, poniżanie, nieludzkie traktowanie i odzieranie z jakiejkolwiek godności są na porządku dziennym. Wielka Kit myśli o tym, by uciec – uciec poprzez śmierć, zabierając ze sobą Washa. Wierzy bowiem, że jej duch i duch chłopca odrodzą się na wolnej ziemi. Jednak i to zostaje zniszczone przez okrucieństwo pana. Wash może polegać już tylko na jednym: na dawno minionym dniu, gdy Wielka Kit po raz pierwszy ofiarowała mu pomoc, przygarnęła go do swojej chaty i spojrzała na linie jego dłoni, widząc w nich niezwykłe życie „wielu rzek”. Czy mogła mieć rację? Przecież zdarzało jej się snuć dziwne i wzajemnie sprzeczne opowieści – może i w tym przypadku po prostu sobie żartowała?

Jednak nie. Wielka Kit miała rację. George Washington Black był wyjątkowy i czekało go wyjątkowe życie – wbrew wszystkiemu. Potrzebował tylko przełomu, swoistego punktu granicznego, i ten pojawił się w najbardziej niespodziewanej formie: w osobie Christophera, brata pana plantacji, zwanego familiarnie „Tycim”. Człowieka o rzutkim umyśle i marzyciela-filozofa, który w młodym niewolniku z plantacji znajduje nietypowego asystenta. Podróż życia Washingtona jest burzliwa i pełna przygód, jest w niej i lot balonem, i Amsterdam, i Londyn, i Maroko, i Nowa Szkocja. Miejsca, o których we wczesnych latach dorastania na Barbadosie nie mógłby nawet marzyć. Spotyka w tej podróży nauczycieli, którzy dostrzegają w nim potencjał, i oprawców, dla których zawsze będzie gorszym gatunkiem człowieka. Odkrywa malarstwo i oceanografię, marzenie o utrwalaniu obrazów na kliszy i głęboko ukryte sekrety z przeszłości.

Co jednak najważniejsze, uczy się – i trwa to długo, nie jest to wcale łatwy proces – że wolność może nieść ze sobą zagrożenie. Że trzeba ją oswoić, zrozumieć, zmierzyć się z nią. Że on sam, wychodząc jej naprzeciw, wcale nie przyjął modelu „możesz iść, gdzie chcesz, robić, co uważasz”, jak mu kiedyś opowiadała Kit, bo to dużo bardziej skomplikowane.

Obok piękna wolności jest też i trud, odpowiedzialność, lęk – także przed nieznanym, bo przecież dotąd świat Washa miał wyraźnie wyznaczone ramy, które chłopak znał na pamięć. Były okrutne, nieludzkie – ale je znał. Odnalezienie w sobie wolności jest znacznie bardziej złożonym procesem dla głównego bohatera niż zdobycie jej w sensie dosłownym. Gdzieś w jego wnętrzu kryje się cień dawnego niewolnika, który chce pochylić głowę i przyjąć to, co niesie mu los, bez sprzeciwu. Ten cień pojawia się nawet fizycznie w formie łowcy nagród, przywodzącego wspomnienia z przeszłości. Wolność to również zagrożenie pustką, poczuciem, że przynależy się wszędzie i nigdzie, a obok nie ma nikogo, kto podjąłby za nas decyzję.

Nie jest to łatwa droga. Przede wszystkim nie mając punktu odniesienia, Wash nigdy nie ma też pewności, co kształtuje jego relacje z najważniejszymi w życiu osobami, przede wszystkim z Christopherem. Kim w istocie dla niego był? Kim okazali się dla siebie wzajemnie? Tyci stał się mentorem Washa, to niewątpliwie, jako pierwszy dostrzegł w nim nie tylko człowieczeństwo, ale też mądrość, zmysł obserwacyjny i talent do rysunku, potrzebowali się nawzajem i dopełniali. Czy jednak można stwierdzić na sto procent, że Tyci nie kierował się egoizmem, że nie postępował w duchu zaspokojenia własnych potrzeb, sam zresztą dręczony przez rodzinne demony i nieprzepracowane uczucia do ojca? Tak twierdzi późniejsza partnerka i przyjaciółka Washingtona, Tanna. On zaś nie może ani jej przytaknąć, ani zaprzeczyć. Obie opcje są możliwe i ostatecznie chłopak godzi się z tym, że żadna z nich nie czyni z niego gorszego człowieka. Podobnie uczy się, że ból i poczucie winy są tak samo cennym elementem dojrzewania i kształtowania osobowości, jak miłość, wdzięczność, sukces i szacunek. Akceptacja mroku i światła nie wystarcza, warunkiem wyzwolenia jest też dostrzeżenie i zrozumienie całej gamy szarości rozpinającej się pomiędzy nimi.

Powieść Esi Edugyan ma w sobie ducha przygodowych książek Juliusza Verne’a, ale z bardziej filozoficznym, a przede wszystkim emocjonalnym zacięciem. Język jest tutaj niesłychanie plastyczny, a przy tym piękny, właściwie malarski. Washington to artysta i patrzy na świat okiem artysty właśnie. Dostrzega piękno w szczególe, w kadrze, w jednej kropli czy błysku koloru. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, nawet pierwsze fragmenty książki, zawierające opisy tortur i makabrycznych doświadczeń, mają ton bardziej gawędy niż reportażu. Nawet wówczas w języku narratora, Washingtona, jest malarskość i miękkość, co tylko sprawia, że te sceny uderzają jeszcze mocniej. Tu wielkie wyrazy uznania dla tłumacza, któremu udało się to perfekcyjnie oddać w przekładzie.

Ostatecznie Washington rozumie, że żaden człowiek na świecie nie może do końca być „panem samego siebie”. Zawsze pozostanie w nim tęsknota za tym, czego kiedyś w relacji z kimś nie dopowiedział albo nie zrozumiał. Zawsze pozostanie w nim pragnienie poszukiwania, pozostaną pytania bez odpowiedzi. Zawsze będzie potrzebował przeglądać się w oczach innych: przyjaciół, ukochanych, mentorów, ale też wrogów, i ten obraz za każdym razem nie będzie taki sam, co nie znaczy, że nie będzie prawdziwy.

„Nigdy nie poznamy istoty cudzego cierpienia” – mówi Washington. „Ale warto czynić wszystko, co w naszej mocy, by nie przykładać do niego ręki” – odpowiada mu Tyci.

Karolina Chymkowska

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: recenzje