Dużo mięsistego dołu – recenzja książki „Dziewczyna z zespołu” Kim Gordon

1 maja 2016

dziewczyna-z-zespoluKim Gordon „Dziewczyna z zespołu”, tłum. Andrzej Wojtasik, wyd. Czarne
Ocena: (brak)*

O Sonic Youth dowiedziałem się z legendarnego magazynu muzycznego „Outside”, który ukazywał się w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych (wtajemniczeni pamiętają siłę oddziaływania tego pisma). Dziś nie przypomnę sobie, co wówczas przeczytałem, lecz zaintrygowało mnie na tyle, że zacząłem gorączkowe poszukiwania i wkrótce udało mi się kupić kasetę z pomarańczowym, śmiesznym ludzikiem na okładce. Włączyłem „Dirty” i już po kilku pierwszych piosenkach wiedziałem, że otwiera się nowa, fascynująca przygoda.

Od końca przygody pod nazwą Sonic Youth zaczyna swoją autobiograficzną opowieść Kim Gordon. Swoisty wstęp (pod tytułem „Koniec”) wydanej przez Wydawnictwo Czarne „Dziewczyny z zespołu” wykorzystuje zalecenie Hitchcocka (to o trzęsieniu ziemi): zespół wchodzi na scenę, aby zagrać swój ostatni koncert i przestać istnieć. Ostateczne rozstanie pieczętujące koniec miłości. Ten obraz będziemy nieść teraz z autorką przez całą książkę aż do ostatniej strony. Stosując ów typ otwarcia, artystka „ustawia” dalszą lekturę, bo chociaż wszystkie rozdziały (1-53) realizują chronologiczny porządek, linearną strukturę zakłóca nasza pamięć opisanego momentu, gdzie rozpad przybiera formę dokonaną. Jest tak, jakby nad przewracanymi kartkami książki stale unosił się tajemniczy duch. Wrażenie przejmujące.

„Dziewczynę z zespołu” można by roboczo podzielić na trzy części, których granice wyznaczają przeprowadzki głównej bohaterki.

I. Kalifornia,
II. Nowy Jork,
III. Przedmieścia.

Z geograficznymi wędrówkami łączą się etapy twórczej drogi, czy też podróży wewnętrznej, jeśli tak można powiedzieć.

Ad I. W kalifornijskiej części znajdziemy opis dzieciństwa, stosunków rodzinnych, rzeczywistości szkolnej, pierwszych doświadczeń twórczych dojrzewającej nastolatki. Wyśmienicie udało się Gordon ukazać specyfikę czasu i klimat ówczesnej Kalifornii. Podczas czytania fragmentów wspomnień z lat dziecięcych przed oczyma zjawiają się sceny ze starych amerykańskich filmów: typowy domek z równo przystrzyżonym trawnikiem, po którym biega dwoje rodzeństwa, wąż ogrodowy wypluwający strumienie wody, hamak rozpięty pomiędzy drzewami, z boku grill, może jeszcze pies hasający z dziećmi. Już po chwili okazuje się, że to był fałszywy kadr i nasze wyobrażenie znika. W pozorną sielankę wdziera się bowiem, od czasu do czasu, coś niepokojącego wynikającego z dziwnej relacji z bratem. Na przestrzeni całej autobiografii cień Kellera ściga Kim, ale czasami odnosimy wrażenie, że to ona próbuje wyjść z cienia człowieka zmierzającego ku chorobie psychicznej. (Teraz, podczas pisania recenzji, przez głowę przemknęła mi myśl, że basistka Sonic Youth popełniła autobiografię między innymi po to, aby uwolnić się od tej udręki.)

Kalifornijska „Dziewczyna z zespołu” fascynuje tak mocno, ponieważ obserwujemy zaczątki artystycznej ścieżki i nieśmiałe próby wyrażania siebie wciśnięte w codzienność dziewczyny pochodzącej z klasy średniej z jej banalnymi niekiedy problemami. I ta szczególność nieszczególności należy do najciekawszych fragmentów książki. Prawie nie ma tu Sonic Youth, jest ledwie kilka przeczuć tego, co ma się zdarzyć. Zwyczajność życia, paradoksalnie, okazuje się zwiastunem o sile nadzwyczajnej.

Ad II. Zagubienie w nowym otoczeniu ma właściwie charakter chwilowej dezorientacji, z którą bohaterka radzi sobie dość szybko. Zabawa w sztukę płynnie przechodzi w sposób na życie. To właśnie w tej części książki rzecz o Kim Gordon miesza się z rzeczą o Sonic Youth i stanowi próbę opisu miejsca zajmowanego przez dziewczynę w zespole. Znów, podobnie jak we fragmentach o Kalifornii, obszar geograficzny gra jedną z głównych ról publikacji. Z rozmachem autorka ukazuje Nowy Jork lat 70-tych, 80-tych i 90-tych. Pojawiają się słowa, które uruchamiają wyobraźnię: nazwy galerii czy działających wówczas klubów, gatunków muzycznych, pism i magazynów, znane nazwiska ludzi ze świata sztuki. W całym tym środowisku Kim odnajduje dla siebie uzasadnienie i zaczyna tworzyć własny język. Spotkanie z Thurstonem Moorem i założenie Sonic Youth otwiera nowy, przełomowy rozdział w jej życiu. Od samego początku, gdy postanawiają razem zamieszkać, zachowują pełną niezależność artystyczną i realizują własne projekty.

Kiedy poszczególne rozdziały przybierają postać tytułów płyt i piosenek Sonic Youth, razem z dziewczyną mamy okazję prześledzić kolejne odsłony jednej z najważniejszych kapel w historii muzyki rockowej. W tej podróży Kim Gordon, podobnie jak w pozostałych fragmentach, zachowuje duży dystans do samej siebie i swej twórczości; jest niezwykle szczera, pisząc o mankamentach głosu czy niedoskonałościach warsztatu muzycznego. Nie czuć w tym kokieterii; mamy do czynienia z pełną świadomością własnych muzycznych możliwości – podstawowy warunek, który pozwala z braku uczynić walor. W „Dziewczynie z zespołu” nie ma grama gwiazdorzenia czy pretensjonalnej pozy; wyjście z cienia na oświetloną ostrymi światłami scenę odbywa się bez nadęcia, naturalnie. Znajdziemy natomiast w autobiografii prawdziwą troskę o przyjaciół, co chwila pojawiających się na zadrukowanych kartkach. Doskonale pisze się tu o postaciach, których tragiczne losy w jakimś momencie krzyżowały się ze ścieżką Kim Gordon. Dlatego gdy pada wyznanie, że Sonic Youth postanowili przez 10 lat nie odpowiadać na pytania dziennikarzy o Kurta Cobaina, myślę, że to jej zasługa.

Ad III. Małżeństwo z zespołu przenosi się do Northampton. Gordon wspomina o ucieczkach przyjaciół z miasta, które nasiliły się po 11 września. Ale poza tragicznymi czynnikami zewnętrznymi, przeprowadzka podyktowana była także pojawieniem się Coco. Córka wyznacza kolejny przełomowy moment w życiu Kim. Opowieść wypełnia się teraz jej obecnością, nowym światłem, które świeci coraz jaśniej. Sonic Youth natomiast zaczyna gasnąć. Zdrada i rozpad małżeństwa przesądzają sprawę.

W tej części książki bas ma dużo mięsistego dołu, ale czasami odzywa się także ciekawa, niespodziewana górka. Wydaje się, że brzmi nieco mniej zadziornie, lecz są to jedynie pozory. Momentami dźwięk schodzi bardzo nisko. Gordon gra oszczędne, surowe, niemal ascetyczne groovy i te spokojne linie basu w kontrapunkcie do chropowatych wokali porażają, pozostawiając czytelnika zdruzgotanego.

dziewczyna-z-zespolu-recenzja-2

Język Gordon płynnie i subtelnie przechodzi w różne formy na przestrzeni całej historii. Gdy autorka opisuje okres dzieciństwa i młodości, narracja naśladuje pamiętnik nastolatki. Później, gdy Kim zbliża się do reportażu i ukazuje nowojorską scenę i środowisko twórcze, imponuje świetnym zmysłem obserwacji. Pod koniec „Dziewczyny z zespołu” pojawia się piękny rozdział (51), który można by nazwać esejem artystycznym: jeden z ciekawszych tekstów o muzyce, specyfice czasu, który odciska swoje piętno, o rodzeniu się i umieraniu nurtów i gatunków, o zmaganiach twórczych w ogóle.

Kim plastycznie potrafi pisać o muzyce, o jej przeżywaniu, niemal fizycznym, na koncertach, a także o jej tworzeniu, o pracy w studiu wymagającej już innego rodzaju skupienia, wreszcie – o zespole, który współtworzyła przez tak długi czas. (Jeden z wielu fragmentów: „W Sonic Youth szukaliśmy własnej drogi, zmagając się z przeszkodami w postaci narkotyków i chciwości, z klubami pełnymi wykonawców o przesadnie doskonałych ciałach i wypolerowanych zębach. Dochodziliśmy do wszystkiego z trudem, w niewyreżyserowany sposób”.)

Feminizm Gordon, dziewczyny w zespole, a później żony i matki, przybiera formę, która zapiera dech, fascynuje. Niekiedy dynamiczny i dziki, zawsze pełen klasy. To feminizm z głębokim, intelektualnym uzasadnieniem, wynikający z świadomości samej siebie, pełen wrażliwości i refleksji na temat otaczającej rzeczywistości (jakże różny od całej tej wrzaskliwej łatwizny znanej z Facebooka).

„Z początku po prostu starałam się jakoś przetrwać”, pisze Kim Gordon na sto trzydziestej dziewiątej stronie. Starania nie poszły na marne, a konsekwencja w podążaniu własną ścieżką i ufność – choć wypełniona niepokojem – aby nie rezygnować z siebie, przyniosły doskonałe efekty. Kim przetrwała, a jej muzyka, muzyka zespołu, przetrwała próbę czasu (o czym zaświadczam, przesłuchawszy ponownie wszystkie albumy podczas czytania tej książki).

Marcin Karnowski

*Nie poddajemy ocenie książek, które ukazały się pod naszym patronatem.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: recenzje