Ballada o znikaniu – recenzja książki „Wiele demonów” Jerzego Pilcha

9 września 2013

Wiele demonówJerzy Pilch „Wiele demonów”, Wyd. Wielka Litera
Ocena: 8 / 10

Gdyby w Polsce wzorem dawnych peruwiańskich plemion istniała instytucja gawędziarza, naszym słowiańskim odpowiednikiem rzeczonego osobnika, wędrującym od popegeereowskiej wioski do wioski i opowiadającym ludziom stłoczonym wieczorami przy rozgrzanym piecu historie ku pokrzepieniu bądź przestrodze, byłby gawędziarz Pilch. Pilch Jerzy.

Gdyby takiemu nalać do pokancerowanego kubka po brzegi samogonu, mógłby nam i do samiusieńkiego świtu opowiadać wieści zasłyszane w siglańskiej wsi. A to o listonoszu Frycu, co w całej okolicy wieszczeniem i wszelakim zaboboństwem się trudni. A to o Julce Mrakównie, co to za nauką do stolicy wybyła i na wigilię do domu z ukochanym najdroższym zjechała, katolikiem w rzeczy samej. Albo o jej ojcu, pastorze, co na takie przyjazdy zgody za życia i po śmierci nie dałby, bo dać nie może. Dobrze słyszeliście, ojcu pastorze! Bo tu Śląsk Cieszyński jest, tu luterańskie z „naszymi”, a choćby i z samym Belzebubem zgodnie jedną i tę samą ziemię obsiewają, jedynie pod dachem swoim każde spać musi i uczuciem obdarzać kogo trzeba, wedle ustalonego od wieków rygoru i porządku.

Ile by jednak gawędziarz Pilch nie krążył wokół całej historii na okrętkę, ile by dygresji nie popełnił i nie nakluczył po okolicznych peryferiach, aż po sam Zameczek stalinowskich notabli przy granicy się zapuszczając, wszelkie drogi słowa gęstą siateczką prowadzą ku Rzymowi opowieści, ku sprawie zgoła zagadkowej, jeśli nie nawet kryminalnej, gdzie ani Bóg, ani święci, ni demony siglańskie nie pomogą, a i Fryc wszechmocny ma problem nie byle jaki: ku Oli, drugiej córce pastora, ale tej najpierwszej w sercu, bo w czasie przeszłym i na nieszczęście dokonanym zaginionej. Nierozłączna siostra Julki wykradła się bowiem po zmroku z plebani niezauważona i w czarnej zawiesinie nocy rozpłynęła, znikła.

Tu tkwi konkluzja całości i kiedy gawędziarz robi pauzę, aby pokrzepić się księżycówką, do nas dociera, że o nieobecności próbuje nam mówić, ale o nieobecności w sensie ścisłym. Bo zniknięcie jednej z sióstr, połowy swoiście wywrotowego, anielsko-diabelskiego duetu, który potrafił zatrząść całą Sigłą, to właściwie preludium do o wiele większego znikania, do rozpływania się w niebycie dawno minionej epoki: nie tylko ludzi, miejsc czy artefaktów, ale i wspomnień, które z czasem blakną i zamierają na końcu języka, w połowie zdania. Przepadłyby zupełnie, gdyby nie instytucja gawędziarza, tudzież skryby. Czyżby więc nasze rodzenie się, życie i umieranie miało jedynie ten sens: rodzić się, żyć i umierać, licząc, że znajdzie się ktoś, kto doszuka się w tym lichym wzorze jakiejś niepowtarzalności, czegoś wartego zapamiętania i przekazania innym?

W siglańskich losach gawędziarz Pilch wynalazł ową niepowtarzalność, a następnie porzucił na rzecz mitu, stosując szczwany wymyk: z jednej strony podsunął złaknionym jasnych odpowiedzi rozwiązanie przynależne kryminałowi, z drugiej objawił się jako pojętny uczeń zmarłego przed laty malarza i literata z Drohobycza, który z niedoścignioną maestrią pisał w „Nawiedzeniu” o znikaniu pewnego starego kupca, właściciela sklepu z tekstyliami. Dzięki tak skonstruowanemu zabiegowi gawędziarz Pilch pozostawił słuchaczy z pewnym niedosytem, z ochotą na więcej. Można jedynie żałować, że ostatnio tak rzadko przynosi nam nowe wieści. Całe szczęście do tych raz zasłyszanych możemy powracać bez ustanku w druku. I wyczekiwać, aż przy wtórze szczekających psów i hałasującej dziatwy gawędziarz Pilch odwiedzi nas ponownie.

Artur Maszota

Tematy: , , ,

Kategoria: recenzje