Autoterapia przy pomocy Charlesa Mansona – recenzja książki „Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła” Nikki Meterith

21 października 2019

Nikki Meterith „Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła”, tłum. Maciej Kositorny, wyd. Czarne
Ocena: 3 / 10

Nikki Meredith postanowiła zrozumieć coś, czego zrozumieć nie sposób. Zapragnęła dowiedzieć się, co przywiodło kobiety Mansona do popełnienia zbrodni. W tym celu dotarła – nie bez trudu – do przebywających w więzieniu morderczyń, Leslie Van Houten i Patricii Krenwinkel, oraz przeprowadzała wywiady z ich bliskimi, znajomymi i psychologami. Robiła wszystko, by nie widzieć w nich mrocznych potworów, przemożnie pragnęła dostrzec w tych kobietach nawet nie tyle ludzi, co wręcz siebie. Tam, gdzie instynktownie szukalibyśmy różnic, usiłując odepchnąć od naszego poukładanego człowieczeństwa ogrom tej zbrodni i dehumanizować sprawczynie, Meredith szukała podobieństw. Podobieństw do własnego życia, wyborów i problemów rodzinnych. Niestety, szukała zbyt intensywnie i zbyt obsesyjnie, by „Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła” były książką dobrą.

Vincent Bugliosi, oskarżyciel w procesie bandy Mansona, nazwał jej członków ludzkimi potworami, zmutowanymi osobnikami bez serca i duszy. Nikki Meredith nie wierzyła w to, twierdząc, że gdy poznała kobiety pozostające wówczas pod wpływem guru, zyskała pewność, iż nim zadały się z Charlesem Mansonem, miały w sobie wszystko, co niezbędne, by być współczującymi istotami ludzkimi. Manson, tak naprawdę nigdy nie mając rodziny, wiedział, jak zasiać w podopiecznych poczucie wspólnoty i rodzinności. Wiedział, jak podtrzymywać w nich najskrytsze marzenia, jak akceptować siebie i czuć się dobrze z samym sobą – tylko tyle, i aż tyle. Kiedy dodamy do tego przeniesienie własnych urojeń na całą grupę, okazuje się, że niewiele trzeba, by stworzyć zimnego zabójcę.

Meredith szuka koherencji, logiki i konsekwencji pomiędzy wychowaniem przez matkę a zachowaniem córki podczas zbrodni. Szuka mostu pomiędzy małą księżniczką a zimną morderczynią. W relacjach z rodzicami chce odnaleźć związki przyczynowo-skutkowe; jednym słowem, coś, co już zostało na wszystkie sposoby przeanalizowane przez osoby, które zapisały całe tomy wykluczających się analiz, gęsto zapełnione mętnymi wywodami. Wywodami, dodać warto, raczej ukazującymi stan i trendy ówczesnej psychoanalizy niż stan faktyczny. Standardowo więc mamy teorię projekcji uczuć, teorię rodzicielskiego dystansu emocjonalnego, teorię uzależnienia od rodziców, a podejrzewam, że jakby Freud nie był już passé, przeczytalibyśmy coś o aspektach fallicznych noży. Krótko mówiąc, autorka w ekspresowym tempie streszcza całe wspomniane tomy akt, w których psychoanalitycy mozolnie przykrawali pacjenta do potrzeby wyznawanej akurat teorii. Na szczęście Meredith doskonale sobie zdaje sprawę, że wkracza na tereny pseudonauki opierającej się na przyczynowości i stanowiącej domenę psychoanalitycznej szarlatanerii. Niestety, nie proponuje niczego w zamian, nie komentuje również tych teorii. Sama zresztą pisze: „nie była wcale lepsza od psychoanalityków, wszystko, co [matka Leslie] do mnie mówiła, nawet jeśli dotyczyło innych rodzin, wydawało mi się obciążone ukrytym znaczeniem”.

Leslie Van Houten, Patricia Krenwinkel i Susan Atkins.

Kiedy tylko trafiła na jakikolwiek artykuł o empatii, pisała do autora z prośbą o wyjaśnienie, jakie procesy neurologiczne mogły zachodzić u morderczyń w dniu popełniania zbrodni. Odpowiedź zazwyczaj była taka sama: badania nad mózgami są zbyt młodą dziedziną nauki, by móc jednoznacznie to określić. I to jednak nie przeszkadza autorce w promowaniu tych koncepcji, których jest orędowniczką. Tych, które stawiają zabójczynie w jak najlepszym świetle. Pomimo tego Meredith nie znajduje odpowiedzi na pytanie, jak prymitywna kategoryzacja stosowana przez Mansona okazała się wystarczająca do uznania osób przebywających w dwóch domach w Beverly Hills oraz Los Feliz za niegodne do życia. Szukając jednak owej odpowiedzi, brnie w bardzo niebezpieczne rejony – zestawienie morderstw dokonanych przez wyznawców Mansona z rzezią Tutsi, Majów, z zamachami z 11 września 2001, działalnością tzw. Państwa Islamskiego czy z Holocaustem, jest co najmniej dyskusyjne. Kobiety Mansona nie zabijały dla poszerzenia „przestrzeni życiowej” czy zemsty za lata prześladowania. Poza tym dehumanizacja „innych”, tak kluczowa dla Meredith i stojąca u podstaw tej osobliwej paraleli, w przypadku wspomnianych aktów ludobójstwa była, czego autorka nie chce zauważyć, ledwie jednym z wielu czynników towarzyszących zdobywaniu terytorium.

Co gorsza, reportaż ten nie nosi nawet znamion obiektywizmu. Meredith uzależniła się od kontaktów z morderczyniami; przekroczyła stanowczo zbyt wiele granic, by jej tekst traktować jako choć odrobinę rzetelny. Kiedy Pat przestała do niej pisać, była smutna, zdezorientowania, przeżywała syndrom odstawienia, wierząc, że będą tę znajomość utrzymywać do końca życia („może wszystko skończyłoby się inaczej i wciąż byłybyśmy z Pat przyjaciółkami”). Jednym z zamysłów Meredith było przeanalizowanie, na ile w jej losach działały te same siły, którym zostały poddane dwie zabójczynie – pomysł iście osobliwy, zwłaszcza że usiłuje je porównywać z losem brata skazanego za napad rabunkowy. „Ludzkie potwory” zawierają bardzo obszerne wątki autobiograficzne oraz dywagacje o rodzinie autorki, jej dzieciństwie i familijnych podróżach krajoznawczych, stanowiące nic nie wnoszące do tematu wypełniacze. Właściwie gdyby książkę ograniczyć do faktycznych opisów tytułowych kobiet-potworów, powstałby jedynie dość obszerny artykuł.

„Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła” mogły być ciekawym obrazem świata rozdartego między tradycją a kontrkulturą, w którym modne było zrzucenie z siebie brzemienia przeszłości. Obrazem świata rozwianych nadziei – pisano, że oczekiwania lat 60. rozwiały się wtedy, gdy Atkins, Krenwinkel i Watson zabili osiemnastoletniego Stevena Parenta, okrążyli czwórkę mieszkańców domu, a następnie ich zakatowali, zadźgali lub zastrzelili. „Ludzkie potwory” mogły być książką o tytułowej banalności zła i o rządzie dusz mamionych tanimi obietnicami. Wreszcie, mogły być po prostu historią kobiet (nie tylko tytułowych), które tak bardzo uwierzyły w wolność, że postanowiły w imię owej wolności zabić. Meredith napisała, że rezultatem jej podróży jest mozaika skojarzeń, z których część bezpośrednio odnosi się do kobiet Mansona, część jest luźno z nimi powiązana, a jeszcze inne mają drugoplanowe znaczenie. Aby okiełznać tak chaotyczny patchwork i uczynić zeń coś spójnego, należałoby mieć potężny warsztat i znakomite pióro. Autorka „Ludzkich potworów” nie ma ani jednego, ani drugiego. Nie ma również pomysłu, jak to wszystko posklejać; przed jednym z wywiadów powiedziała swojej rozmówczyni, że wciąż nie zdecydowała się, na czym konkretnie chciałaby się skupić, ale z chęcią by z nią porozmawiała. Chęci nie zabrakło zapewne i do końca książki, ale pozostał również brak zdecydowania, na czym właściwie powinna się skupić. Prócz, oczywiście, skupienia się na sobie, bo w tym autorka jest doskonała. Ciekawa jest jedna z jej refleksji, która narodziła się podczas rozmowy z matką Van Houten: „Pamiętam, jakie katusze przeżywała moja mama, gdy też miała wrażenie, że mój brat stracił życie, i przez chwilę pomyślałam, by do tego nawiązać, ale przypomniałam sobie, że nie przyjechałam tu rozmawiać o swojej rodzinie”. Wielka szkoda, że podobne refleksje nie przydarzały się jej dużo częściej, okazuje się bowiem, że „Kobiety Mansona” Nikki Meredith są li tylko książką o Nikki Meredith, swoistą autoterapią mającą zapewne za zadanie uporać się z demonami przeszłości, żydowskością (która ją bardzo uwiera), kompleksami i fobiami. Podjęty temat przerósł autorkę („Chociaż bardzo się starałam, nie potrafiłam znaleźć konkretnych wskazówek jakichkolwiek przyczyn, dla których te kobiety były gotowe wyrzec się swojego człowieczeństwa dla Charlesa Mansona”), więc postanowiła skupić się na psychoanalizie samej siebie. Uważam jednak, że miejscem dla takich autoterapeutycznych zapisków jest raczej gabinet psychoanalityka, a nie biurko wydawcy. A jeśli nie każdych zapisków, to już tych z pewnością tak.

Mirosław Szyłak-Szydłowski

Tematy: , , , , ,

Kategoria: recenzje