„Załatw publikę i spadaj” – autor „Ptaka dobrego Boga” poszukuje odpowiedzi na pytanie, kim był James Brown

27 lutego 2018


Kim w rzeczywistości był ojciec chrzestny muzyki soul? James Brown doczekał się książki godnej jego talentu i temperamentu. Próby nakreślenia portretu artysty, jego otoczenia i czasów podjął się autor „Ptaka dobrego Boga”, James McBride.

Choć James Brown uchodzi za jednego z najważniejszych czarnoskórych piosenkarzy w historii muzyki, a na jego temat powstało wiele książek, do dziś pozostaje zagadką. W dużej mierze dlatego, że nie lubił odsłaniać się przed obcymi. Kiedy rozmawiał z dziennikarzem Bruce’em Tuckerem, który pracował nad jego autobiografią, mówił, co tylko ślina mu na język przyniosła. Obecny przy powstawaniu książki jego najbliższy przyjaciel i menedżer, Charles Bobbit, opowiadał po latach, że śmiał się, słuchając, jak Brown opowiada te wszystkie „głodne kawałki”, które dziennikarz chciał usłyszeć. „Najciężej pracujący facet w show-biznesie”, jak zwykł siebie nazywać, wychodził bowiem z założenia, że biali i tak uwierzą we wszystko na jego temat, dlatego trzeba było sprzedać się, brać kasę i spadać. Z podobnym nastawieniem podchodził do występów, przy czym publiczność traktował z ogromnym szacunkiem i zależało mu, żeby zawsze przed zejściem ze sceny zostawić ją na kolanach. Keith Richards długo miał żałować decyzji, że to Rolling Stonesi zagrali po Brownie, a nie na odwrót, podczas osławionego koncertu, który odbył się pod koniec października 1964 roku w Santa Monica.

Kłopot w zrozumieniu i poznaniu Browna był jeszcze jeden – artysta pochodził z zagadkowej krainy zwanej amerykańskim Południem. „Nic w Stanach Zjednoczonych nie może się równać z Południem: nie ma w tym kraju miejsca, które trudniej byłoby w pełni zrozumieć czy ogarnąć. Żadna książka nie jest w stanie przybliżyć czytelnikom naszego bohatera, Brown bowiem pochodzi z ziem, których nie umie objaśnić żadna literatura” – komentuje McBride, nazywając Południe krainą masek, które noszą zarówno czarni, jak i biali. Pisarz podjął się próby możliwie wiernego sportretowania Browna, choć okazało się to zadaniem niełatwym i czasochłonnym.

James McBride był idealnym kandydatem do napisania tej książki. Jak wiadomo, najlepiej o muzykach piszą inni muzycy albo dziennikarze, którzy zajmują się pisaniem o muzyce na co dzień (miejmy nadzieję, że Magdalena Grzebałkowska swoją opowieścią biograficzną o Komedzie zada kłam temu twierdzeniu). Żeby dobrze zrozumieć fenomen tej najbardziej nieuchwytnej ze sztuk, zrodzonej często w nagłym przypływie inspiracji, tak wyraźnie opartej na emocjach, trzeba odbierać ją z równą pasją i potrafić przekazać ten feeling w słowach.

McBride jest całkiem niezłym saksofonistą. Odbył nawet trasę z Little Jimmym Scottem, legendarnym wokalistą jazzowym znanym szerzej w Polsce z utworu „Sycamore Trees” z serialu „Miasteczko Twin Peaks”. Ponadto komponował piosenki dla Anity Baker, znalazł się również w składzie Rock Bottom Reminders, literackiej supergrupy, w której udzielał się też Stephen King. Z własnym zespołem objeździł Europę wzdłuż i wszerz, a także stworzył jazz popowy musical wyróżniony Nagrodą Stephena Sondheima.

James McBride

McBride ma również niemałe doświadczenie pisarskie. Jako dziennikarz muzyczny szlifował umiejętności, opisując m.in. dla tygodnika „People” sześciomiesięczną trasę koncertową Victory Tour Michaela Jacksona, „największe i najbardziej chaotyczne tournee, jakie kiedykolwiek widział przemysł muzyczny”. O melodyjności jego stylu przekonują jednak przede wszystkim dokonania literackie. W Polsce mieliśmy już możliwość przeczytać jego doskonałego „Ptaka dobrego Boga”, łotrzykowską powieść w duchu Marka Twaina przybliżającą postać abolicjonisty Johna Browna. Za tę książkę został wyróżniony nagrodą National Book Award, którą wcześniej otrzymali m.in. Jonathan Franzen, Susan Sontag, Philip Roth, Cormac McCarthy, E. Annie Proulx, Don DeLillo, John Updike, Thomas Pynchon i William Faulkner.

Co więcej, z Jamesem Brownem McBride’a łączą osobiste przeżycia. Kiedy był jeszcze małym chłopakiem, żył niedaleko przerażającego gmaszyska, w którym mieszkał artysta. Razem ze swoim najlepszym kumplem stawał często pod tym domem, licząc, że spotka kiedyś gwiazdora. Plotka głosiła, że Brown wychodził czasem na zewnątrz, brał dzieciaki na spytki i jeśli obiecywały mu, że skończą szkołę, dawał im dwudziesto- lub pięćdziesięciodolarówkę. Jak można więc się domyślać, McBride z kolegą nie byli jedynymi, którzy miesiącami wyczekiwali na spotkanie z artystą. Czasami pod domem zbierał się spory tłumek młodzieży z całego miasteczka. Paradoksalnie, nikt z niego nie dostąpił przywileju stanięcia twarzą w twarz z Brownem, lecz dokonała tego… 11-letnia siostra McBride’a, a udało jej się to, bo zrobiła coś oczywistego, o czym nie pomyślał żaden z tych spragnionych forsy młodziaków, mianowicie zapukała do jego drzwi. Historią tą przez długie lata żyła później rodzina autora.

I wreszcie ostatni powód – James McBride jest ujmująco szczery. Już w pierwszej ćwiartce książki przyznaje, że zabrał się za ten temat, bo „po prostu potrzebował szmalu i tyle”. Pisarz był akurat w trakcie rozwodu, była żona zdrowo dała mu po kieszeni, gdy tymczasem doszła go wieść, że jakiś facet chodzi po wydawcach na Manhattanie, próbując im wcisnąć „bombową historię”: znał rodzinę Jamesa Browna, a tym samym miał dojścia do ludzi, którzy mogli opowiedzieć o ojcu chrzestnym muzyki soul rzeczy, których nikt inny nie wiedział. McBride zapewnia, że książkę powinien napisać ktoś lepszy, podaje nawet nazwiska, jest w tym oczywiście przesadna skromność – kilka dowodów znajdziecie powyżej. Sęk w tym, że ów facet, który miał kontakty z rodziną artysty, postawił tylko jeden wymóg: tematem miał zająć się czarny pisarz.

Dlaczego to było aż takie ważne? Brown był prawdopodobnie jedną z najbardziej niezrozumianych i źle przedstawianych w mediach postaci w historii Afroamerykanów. Nie wzięło się to oczywiście z niczego. Zachowania Browna stanowiły niewyczerpaną pożywkę dla mass mediów. Źle traktował kobiety, manipulował i tyranizował współpracowników, miał kłopoty z prawem, nie krępował się występować przed kamerami naszprycowany prochami (czego dowodem jest chociażby słynny wywiad z Sonyą Friedman, przeprowadzony tuż po aresztowaniu za posiadanie narkotyków i wypuszczeniu za kaucją), a na dodatek był uparty jak osioł, impulsywny i niereformowalny. „Panu Brownowi nie można było powiedzieć, co ma robić. Jemu takich rzeczy po prostu się nie mówiło” – komentuje były księgowy artysty, David Cannon. Sam zbyt częste chodzenie na rękę swojemu klientowi przypłacił po jego śmierci zdrowiem, reputacją i oszczędnościami. Jednak nawet on wie, że sprowadzanie złożonej postaci Browna do obecnego w mediach wizerunku jego głęboko nieuczciwe.

Afroamerykanie do dzisiaj pamiętają, że ten biedny czarny dzieciak z Południa, który wyrósł na pierwszoligową gwiazdę, był niezwykle hojnym i honorowym człowiekiem. Pomagał biednym, fundował stypendia, kupował samochody znajomym, na koncertach rozdawał młodym rowery i zachęcał ich do nauki. „Był także autentyczny i zabawny. Wydawał się nam takim wujkiem z Południa, który przychodzi w gości, upija się, wyjmuje sztuczną szczękę, robi nam wstyd na oczach przyjaciół, a potem stęka: 'ucz się!’. Ale i tak go kochacie. I wiecie, że on tę waszą miłość odwzajemnia” – pisze James McBride.

Co więc poszło nie tak? W poszukiwaniu odpowiedzi również na to pytanie James McBride przez trzy lata jeździł po opustoszałych miasteczkach i największych metropoliach Ameryki, aby porozmawiać z wszystkimi, którzy odegrali ważną rolę w życiu Browna. Dotarł nie tylko do jego pierwszej żony, dalekich kuzynów, byłych członków zespołu i współpracowników, ale nawet do kobiety, która jako szóstoklasitka słuchała, jak Brown, pracujący w jej szkole jako dozorca, ćwiczył na fortepianie w piwnicy.

Ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia. James Brown zmarł w pierwszym dniu świąt Bożego Narodzenia w 2006 roku. Zamierzał przeznaczyć cały swój szacowany na jakieś sto milionów dolarów majątek na edukację biednych dzieci z Południowej Karoliny i Georgii. Do dzisiaj na ten cel nie trafił nawet jeden dolar, ponieważ najbliższa rodzina zakwestionowała testament artysty. Przeważającą część tych pieniędzy pożarli prawnicy i urzędnicza machina, wartość majątku drastycznie stopniała i najprawdopodobniej do ostatniego centa będzie przedmiotem zainteresowania „układu kolesi” – jak określa to przywołany wcześniej księgowy – nazywającego siebie wymiarem sprawiedliwości. Jedynym promykiem nadziei są kolejne pokolenia, które wciąż pamiętają o Jamesie Brownie i w lot potrafią rozpoznać jego największe przeboje. Bo pełna żaru muzyka to chyba jedyne, co po nim pozostało i nie podlega wszelkiej dyskusji.

Artur Maszota
fot. Jamesa Browna: (1) Heinrich Klaffs/Wikimedia Commons, (2) Rogelio A. Galaviz C./Flickr
Cytaty pochodzą z książki „Załatw publikę i spadaj” w tłum. Macieja Świerkockiego, wyd. Czarne.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: premiery i zapowiedzi