„Głód” Almy Katsu – przerażająca powieść oparta na autentycznej historii amerykańskich pionierów z połowy XIX wieku

15 października 2018

 


Latem 1846 roku grupa pionierów zmierzających do Kalifornii zdecydowała się dotrzeć do celu krótszą drogą przez góry i pustynię. Wyprawa okazała się porażką. Niemal połowa jej uczestników poniosła śmierć, a wielu z tych, którzy przeżyli, musiało uciekać się do kanibalizmu. Amerykańska pisarka Alma Katsu postanowiła opisać tragiczną i mrożącą krew w żyłach historię wyprawy, wzbogacając ją o elementy paranormalne. Tak powstał wstrząsający horror „Głód”, który ukazał się właśnie w Polsce nakładem wydawnictwa Albatros.

W latach 40. XIX wieku drastycznie wzrosła liczba pionierów, którzy opuścili swoje domy na wschodzie Stanów Zjednoczonych, aby osiedlić się na terenie Oregonu i Kalifornii. Jedni wierzyli, że cel podróży to idealne miejsce, gdzie można wieść pobożne życie. Drugich zainspirowała idea Objawionego Przeznaczenia, która głosiła, że ziemie pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem należą się europejskim Amerykanom i powinni je wziąć w posiadanie. Inni z kolei upatrywali w wyprawie szansę na rozpoczęcie życia od nowa lub poprawę swoich warunków. Byli też tacy, którzy uciekali od kłopotów bądź długów.

Jednym z pierwszych emigrantów, który w 1842 roku udał się do Kalifornii, był Lansford W. Hastings. Zachwycony możliwościami, jakie niosła ta kraina, postanowił zachęcić osadników do przybywania w te strony. W tym celu opublikował „Przewodnik Emigranta po Oregonie i Kalifornii”, w którym proponował potencjalnym podróżnym wybranie krótszej o prawie 500 kilometrów trasy przez pasmo górskie Wasatch i Wielką Pustynię Słoną. Kłopot w tym, że Hastings nie przebył żadnej części skrótu, który promował w swoim podręczniku. Dopiero w 1846 roku udało mu się tego dokonać, a nawet wtedy przeprawie nie towarzyszyły wozy. Hastings, nazwany później „baronem Munchausenem podróżujących po tych krainach”, zajechał do stacji zaopatrzeniowej Fort Bridger i począł rozsyłać jeźdźców z listami dla podróżujących, informując, że opracował nową i o wiele lepszą trasę do Kalifornii. Chętni mieli skierować się do Fortu Bridger, skąd Hastings zamierzał poprowadzić ich swoim szlakiem.

Trasa do Kalifornii. Na czerwono zaznaczony jest tzw. Skrót Hastingsa.

Na tyłach liczącego 500 wozów taboru zmierzającego na Zachód standardową drogą jechała grupa kilkudziesięciu osadników prowadzona przez dwie zamożne rodziny Donnerów i Reedów. Dali się skusić słowom Hastingsa, odłączyli od wyprawy i ruszyli w kierunku Fortu. Zanim jednak zdążyli dotrzeć na miejsce, wyprzedził ich pewien dziennikarz. Zrobił rekonesans pierwszej części nowego szlaku i uznał, że wozy Donnerów i Reedów, z licznymi kobietami i dziećmi, mogą mieć poważne problemy w przedzieraniu się tą trasą. Zostawił im więc w Forcie listy z ostrzeżeniem.

Zanim Donnerowie, Reedowie i ich towarzysze dotarli do Fortu, Hastings wyjechał już z grupą pionierów. Na miejscu zastali więc tylko właściciela składu zaopatrzeniowego, Jima Bridgera. W korzystaniu ze skrótu Hastinga Bridger widział niemałe korzyści materialne – podążający nowym szlakiem osadnicy zaopatrywaliby się bowiem w jego punkcie handlowym. Właściciel nie przekazał więc listów z ostrzeżeniami od dziennikarza, a Donnerom i Reedom powiedział, że droga jest łatwa, warunki sprzyjające i nie uświadczą na szlaku wrogo nastawionych Indian. 31 lipca osadnicy opuścili Fort Bridger i udali się w dalszą drogę Skrótem Hastingsa, nie wiedząc, że czeka ich prawdziwa przeprawa przez piekło.

Uczestnicy wyprawy: James i Margaret Reedowie.

W ciągu kilku dni okazało się, że teren jest znacznie trudniejszy, niż to opisywano. Wozy staczały się po stromych pochyłościach. Choć Hastings zostawiał wskazówki przyczepione do drzew, częstokroć trudno było odnaleźć szlak. Czasem wręcz trzeba było torować sobie drogę naprzód. Wszyscy sprawni fizycznie mężczyźni musieli uprzątać zwalone drzewa i przenosić ciężkie kamienie, aby wozy mogły przejechać pośród wąskich kanionów. Rozciągająca się dalej Wielka Słona Pustynia wcale nie stanowiła ukojenia dla strudzonych wędrowców.

Idealnie płaska, sucha, jałowa równina pokryta białą solą nazywana była jednym z najbardziej niegościnnych miejsc na ziemi. Dni były gorące, a noce chłodne. Wilgoć zebrana nocą pod skorupą solną podczas upałów panujących w dzień wypływała na powierzchnię i zamieniała ziemię w gumowatą masę. Koła wozów grzęzły w niej, czasem aż po piasty. Niektóre zwierzęta były tak osłabione, że zostały spuszczone z więzów i pozostawione na śmierć. Inne same zrywały się z uprzęży i oszalałe z pragnienia uciekały w dal.

Już w drugiej połowie sierpnia zaczęło dochodzić do sporów, czy dobrze zrobiono, wybierając skrót. 25 sierpnia zmarł jeden z podróżnych, Luke Halloran, młody człowiek chorujący od dawna na gruźlicę.

Wielka Pustynia Słona.

Grupa dotarła na stary szlak 26 września, czyli dwa miesiące po opuszczeniu fortu. Skrót opóźnił ich o jakiś miesiąc. Wszyscy byli wyczerpani, rodziny poniosły ogromne straty. Zapasy jedzenia znacznie się uszczupliły. Na dodatek Indianie, którzy przyłączyli się do nich podczas przejazdu wzdłuż rzeki Humboldt, ukradli lub zastrzelili kilka wołów i koni. Później dopadli jeszcze czterdzieści zwierząt. Spory w grupie zaczęły przybierać na sile. Zwierzęta słabły. Aby je odciążyć, wszyscy musieli iść piechotą. Zmęczonego 70-latka wyrzucono z wozu, mówiąc mu, że albo będzie szedł, albo umrze. Nikt nie chciał poświęcać środków dla starca. Kilka dni później mężczyzna usiadł obok strumienia, a stropy miał okropnie opuchnięte. Nigdy go więcej nie widziano. Pewnego dnia w październiku James Reed starł się z woźnicą Johnem Snyderem. Poszło o pobicie woła należącego do Reeda. Snyder stracił panowanie nad sobą i uderzył biczem oponenta w głowę. Reed wyciągnął nóż i wbił go Snyderowi pod obojczykiem, zadając śmiertelny cios.

Zgodnie z prawem obowiązującym w Stanach Zjednoczonych zabójstwo karano śmiercią. Terytorium, przez które przejeżdżały wozy, było jednak poza ówczesnymi granicami kraju. Zwołano więc naradę, przesłuchano świadków i ustalono, że sprawca i zarazem patriarcha jednej z dwóch największych rodzin musi opuścić obóz konno nieuzbrojony. Gdy wyjechał, jego śladem potajemnie podążyła córka i zapewniła mu broń i wyżywienie. Jak się miało okazać, tym sposobem uratowała życie nie tylko jemu, ale też wielu członkom wyprawy.

Zmęczeni i wygłodzeni pionierzy myśleli, że najgorsze problemy mają już za sobą. Przecież i tak znieśli więcej, niż ktokolwiek wcześniej zdołał doświadczyć. Był 20 października. Przed nimi piętrzyły się góry Sierra Nevada. Wiedzieli, że przełęcz nie powinna zostać zasypana do połowy listopada. Wydawało się, że wreszcie szczęście zaczęło im sprzyjać. Wprawdzie mieli miesiąc opóźnienia w stosunku do tych, którzy od początku podróżowali tradycyjnym szlakiem i dotarli już do Kalifornii, ale wciąż mogli zdążyć przed zimą. Jednak kilka dni później spadł śnieg, odcinając wędrowców od świata. Nie było innego wyjścia: trzeba było rozbić obozy, zbudować chaty i próbować przeczekać najgorsze.

Okolica, w której osadnicy rozbili obozy (tutaj sfotografowana w latach 70. XIX wieku).

W zimowych obozach panowały bardzo ciężkie warunki. Chaty były ciasne i brudne, śnieg padał tak intensywnie, że ludzie przez kilka dni nie mogli wyjść na zewnątrz. Ostatnie zwierzęta zdychały, a ich mięso zamrażano i układano w stosy. Kiedy i to się skończyło, z resztek wołowiny przyrządzano ohydną breję, a kości zwierząt gotowano na zupę tyle razy, że aż w końcu rozpadały się podczas żucia. Próby złowienia ryb w jeziorze i polowania na zwierzęta najczęściej kończyły się niepowodzeniem. Łapano i przyrządzano potrawy z myszy, które błąkały się po chatach. Doszło do tego, że dzieci jednej z rodzin wzięły dywanik ze skóry wołowej, który leżał przed paleniskiem, upiekły go i zjadły. Wiele osób było tak osłabionych z niedożywienia, że większość czasu spędzało w łóżku. Stało się jasne, że jeśli pozostaną w obozie, to wszyscy umrą z głodu.

Podjęto kilka prób przedostania się przez góry do Fortu Suttera, z którego można było ściągnąć pomoc. Jedna z grup wyruszyła w połowie grudnia. Po tygodniu skończyło im się jedzenie i byli za słabi, żeby iść dalej. Uznano, że jedynym sposobem na przetrwanie, będzie zjedzenie któregoś ze współtowarzyszy. Problemów nastręczał jednak wybór osoby, która się poświęci. Niektórzy sugerowali pojedynek, inni ciągnięcie losów. Ostatecznie zdecydowano, że po prostu będą szli, dopóki ktoś nie padnie. W krótkim czasie zmarło trzech mężczyzn. Gdy w ciężkim stanie znalazł się przedzierający się z nimi 12-latek, obawy moralne odstawiono na bok i próbowano ratować go mięsem zmarłych kamratów. Pokusie sięgnięcia po ludzkie mięso ulegli też inni. Gdy opory już puściły i członkowie wyprawy nabrali sił, zaczęto myśleć o najbliższej przyszłości. Zdjęto mięso z ciał i osuszono, aby dłużej zachowało trwałość. Przy czym zadbano o to, aby nikt nie musiał jeść swoich krewnych. Niestety 12-latkowi mięso na niewiele się zdało i nocą umarł. Mieli więc kolejne zapasy żywności. Potem zamordowano dwóch indiańskich przewodników, dzięki czemu wychudzonym niedobitkom udało się ostatecznie dotrzeć do wioski tubylców, ci zaś nakarmili ich i zaprowadzili do fortu.

Tymczasem w forcie przebywał bezczynnie wygnany James Reed. Każdego dnia myślał o losie swojej rodziny i przyjaciół. Zorganizował nawet ekipę ratunkową, ale ta musiała zawrócić z powodu piętrzących się zwałów śniegu. Na pograniczu trwała wojna amerykańsko-meksykańska, dlatego znalezienie kolejnej grupy ochotników graniczyło z cudem. Gdy drogi były zablokowane, Reed nie marnował czasu, lecz prowadził kampanię na rzecz porzuconych na łaskę losu podróżników. Mieszkańcy San Jose złożyli nawet petycję, aby na pomoc ruszyła amerykańska armia. Lokalne gazety donosiły o aktach kanibalizmu, których musieli dopuścić się ci, którzy pośpieszyli przez góry, aby przedostać się do fortu. Mieszkańcy Yerba Buena, wśród których osiadło wielu emigrantów, zgromadzili 1300 dolarów (współcześnie byłoby to ok. 35 tysięcy dolarów) na przeprowadzenie akcji ratunkowej.

Ilustracja przedstawiająca budowę jednego z obozów. Wykonana na podstawie relacji członka wyprawy.

Trzy grupy ratownicze dotarły do obozów między 18 lutego a 14 marca. To, co zastali na miejscu, przerosło wszelkie wyobrażenia. Chaty były całkowicie zasypane śniegiem. Dachy zdążyły przegnić i zapach był potworny. W jednym z obozów jeźdźcy natknęli się na człowieka niosącego ludzką nogę. Gdy ich zobaczył, wrzucił kończynę do dziury w śniegu, gdzie leżało poćwiartowane ciało. Pewna matka mówiła, że wprawdzie sama odmówiła jedzenia ludzkiego mięsa, ale żeby wzmocnić dzieci, karmiła je organami pochodzącymi z ciała ojca. W innym miejscu znaleziono okrutnie okaleczone i zjedzone szczątki dwojga dzieci i kobiety, a obok leżała rozpłakana jednoroczna córeczka zmarłej. Na ostatniego żyjącego członka wyprawy natrafiono 10 kwietnia, prawie miesiąc po ostatniej akcji ratowniczej, gdy zorganizowano wyprawę, aby odzyskać pozostałości majątku jednej z rodzin. W szałasie mężczyzny był garnek pełen ludzkiego mięsa, rewolwery i kosztowności zabitych. Spośród 87 pionierów, którzy wyruszyli w drogę, przetrwało jedynie 48 osób.

Miejsce, w którym znajdowały się chaty, już w 1854 roku stało się atrakcją turystyczną. W kolejnych dekadach powstał pomnik, muzeum i park stanowy. Historia wyprawy zajęła szczególne miejsce w wyobraźni Amerykanów. Była podstawą wielu książek historycznych, powieści, dramatów, wierszy i filmów. Najnowszym dziełem jest horror „Głód” Almy Katsu, który ukazał się właśnie w Polsce. Pisarka lubi łączyć w swych książkach fikcję z autentycznymi wydarzeniami. I tym razem poradziła sobie w tej materii znakomicie.

„Gdy rozpoczęłam zbieranie materiałów, zdałam sobie sprawę, że Wyprawę Donnera od początku prześladował pech: było prawie tak, jakby zostali przeklęci. Co zmusiło mnie do zastanowienia się, co by było, gdyby rzeczywiście chodziło o coś więcej niż tylko zwykły pech? A co, jeśli podążałoby za nimi coś złego? I tej kombinacji – historii desperackiej próby przetrwania w połączeniu z elementem horroru – nie mogłam się oprzeć” – tłumaczy Katsu.

Pisarka, która z zawodu jest analitykiem wywiadowczym i pracowała wcześniej dla CIA, przyłożyła ogromną wagę do odtworzenia wszystkich szczegółów. Począwszy od sprawdzenia rodzaju materiału, z jakiego produkowano w połowie XIX wieku guziki, a skończywszy na gatunkach kwiatów i roślin, które rosły na mijanych przez podróżników terenach. „Poza elementami horroru i cechami osobistymi przypisanymi niektórym bohaterom, książka jest całkiem dokładna historycznie” – zapewnia autorka.

W „Głodzie” Alma Katsu pozwala spojrzeć na autentyczne wydarzenia od nowej strony, jednocześnie proponując przerażające studium ludzkiej natury doprowadzonej do ostateczności. Historia powinna spodobać się miłośnikom „Terroru” Dana Simmonsa i serialu stacji AMC nakręconego na podstawie tej książki.

„Głód” Almy Katsu w przekładzie Danuty Górskiej ukazał się nakładem wydawnictwa Albatros.

[am]

Tematy: , , , ,

Kategoria: premiery i zapowiedzi