„Seks to czerwień” Billa Gastona. Przeczytaj całe opowiadanie kanadyjskiego pisarza ze zbioru „Bogowie pokazują klaty”

26 sierpnia 2019


Wreszcie możemy lepiej poznać twórczość wyjątkowego Kanadyjskiego pisarza Billa Gastona. Nakładem oficyny Marginesy ukazał się przygotowany specjalnie z myślą o polskich czytelnikach wybór jego krótkich form zatytułowany „Bogowie pokazują klaty”. Siłą opowiadań autora są zakończenia, dlatego jeden z utworów pochodzących z książki, „Seks to czerwień” w przekładzie Krzysztofa Majera, zdecydowaliśmy wspólnie z wydawcą zaprezentować wam w całości. Historia opowiada o odrzuconym kochanku, który po dwóch dekadach odnajduje dawną miłość na drugim brzegu kontynentu, po to by… No właśnie, tego wam nie zdradzimy. Sprawdźcie sami.

Seks to czerwień

Morris miał fazę demoniczną, za nic nie chciał sam wracać ze szkoły, a Marie Anne, w kompletnej rozsypce, biegała wokół wyspy kuchennej, próbując jednocześnie ?letować kurczaka i rozmawiać z Cath, a do tego nie zatłuścić słuchawki. Oparta o blat suszarka ryczała ze środka śniegowca, który musiał wyschnąć, żeby Marie Anne mogła wyjść do szkoły. Cały dzień oswajała się z myślą, że jej drugoklasista wyrasta na mizantropa, na dupka, z którym ciężko będzie wytrzymać kolejne dziesięć lat. Fazy demoniczne trwały coraz dłużej, a Morris był coraz bardziej przebiegły i okrutny.

Pukanie rozległo się, akurat gdy wpychała stopę w wilgotny śniegowiec, przed oczami mając zgarbionego, zniecierpliwionego dzieciaka, któremu wczoraj, kiedy wracali piechotą ze szkoły, wygarnęła: ?Skoro nie chcesz mi wyjaśnić, co ci jest, to jak mam ci pomóc??. A on spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby to ona potrzebowała pomocy.

To był ten rodzaj pukania, który słyszy się, gdy drzwi są już uchylone.

Miała przed sobą Tooleya, dwadzieścia lat później.

? Mary.

Nikt tak Marie Anne nie nazywał, odkąd wyniosła się z Zachodniego Wybrzeża.

? Mary, to naprawdę ty. Niech mnie!

? Tooley?

Tooley przytaknął ochoczo, uśmiechając się i unosząc wysoko brwi:

? Ale jazda, co?

Cały się trząsł. Nos czerwony, oczy mokre. Pod jednym lśniła żółć, jakby ktoś je niedawno podbił. Na grzbiecie miał tylko mizerną wiatrówkę.

Pociągnęła za cieniutki rękaw.

? A ty z Vancouver czy jak?

Znów pokiwał prędko głową i parsknął.

? No, a to chyba Nowy Brunszwik? Ale skarpety mam w sam raz. ? Podwinął nogawkę spodni, odsłaniając zieloną wełnę w pomarańczowe kropki. Tooley, dumny ze swoich skarpet. Jak gdyby dwadzieścia lat jechał na drugi koniec kontynentu, żeby się nimi pochwalić.

? Zaraz mi tu zamarzniesz, właź! ? Przed oczami stanęły jej ostre rysy Morrisa. ? To znaczy czekaj, nie! Ja muszę wyjść! Ale ty wejdź. Za dwadzieścia minut będę z powrotem. Syna muszę odebrać ze szkoły!

Z nerwów zaczynała już się trząść. Miała przed sobą Tooleya i wszystko rysowało się zbyt wyraźnie: stali w drzwiach, porozumiewając się niemal wyłącznie spazmatycznymi wybuchami niepewnego chichotu, a ona musiała jechać po syna, który miał na imię Morris. Uśmiech Tooleya, te jego lekko wystające zęby, czyli to, co zawsze było w nim najsympatyczniejsze, najdelikatniejsze. Z nosa mu ciekło, na nogach miał tanie czerwone tenisówki pasujące do faceta o połowę młodszego, kędziory jak zawsze w nieładzie, tyle że teraz poprzeplatane siwizną. Ta idiotyczna niebieska wiatrówka. Marie Anne dawno temu uciekła od Tooleya i od lat nawet o tym nie myślała. Teraz do niej dotarło, że byłoby to bolesne.

? Jezu, nie! Chciałem się z tobą zobaczyć. Chodźmy razem. Czyli co, masz syna? ? Podał jej dłoń, żeby ją wyprowadzić na dwór.

Ale ona wciągnęła go do środka i pobiegła po jeden ze swetrów Lawrence?a. Tooley wziął gruby kardigan, biały jak kość, przyłożył do swoich drobnych ramion i parsknął. Ważył ze trzydzieści kilo mniej niż Lawrence. Wyjaśniając, że jest już spóźniona, Marie Anne pogoniła go trochę. Czuła, że narasta w niej rozdrażnienie z dawnych lat: patrzyła, jak zdejmuje wiatrówkę, wkłada sweter, orientuje się, że wiatrówka nie wejdzie na wierzch, ściąga sweter, bo może da się założyć ją pod spód, teraz już w pośpiechu, nie tra?ając w rękawy. Jeszcze parę centymetrów, a jedno nieskoordynowane ramię strąciłoby ozdobny talerz ze stojaka na zabytkowym kredensie. Marie Anne trzymała dłoń na klamce, śledząc to wszystko z ustami zastygłymi w mechaniczny grymas. Tooley. Czas był zaledwie cieniutką błoną, która właśnie pękła.
 
 
Wynajęty dom był tani i mały, za to z czterema sypialniami. Przez całe lata Marie Anne zajmowała jedną, Tooley drugą, a pozostałe dwie zmieniały właścicieli wraz z początkiem lub końcem semestru. Tooley jako jedyny nie był studentem, pracował w składzie materiałów budowlanych. W ich domu uchodził za tego, który jest dorosły i rozsądny, chociaż z prawdą nie miało to wiele wspólnego.

Marie Anne studiowała antropologię, a jej pasją były wydobywane z ziemi fragmenty kości. Pierwszego dnia w nowym domu, kiedy student psychologii, zajmujący jedną z pozostałych sypialni, spytał ją: ?Czemu akurat tutaj? Nie macie tam w Nowym Brunszwiku martwych Indian??, Tooley wkroczył do akcji i odszczeknął mu się: ?A tam, skąd ty przyjechałeś, nie mają problemów z głową? Może trzeba było zostać i badać swoich starych??. To była bardziej zgrywa niż zaczepka, logika też średnio trzymała się kupy. Ale tamten się rozpogodził i zmienił temat, a ona miała wkrótce zrozumieć, że Tooley tak właśnie działa na ludzi.

Najprostsze, praktyczne sprawy, takie jak płacenie rachunków, a nawet odkładanie misek na miejsce, przyprawiały go o speszony uśmiech, więc z początku myślała, że facet na potęgę pali zioło, ale to był zły trop. W jego niejasnym onieśmieleniu zaczęła dostrzegać ukryte połacie odwagi. Na przykład te krzykliwe skarpety wystające spod nogawek. Albo gniew, który narastał w nim, pęczniejąc bez żadnej taryfy ulgowej, gdy w grę wchodziła najdrobniejsza choćby niesprawiedliwość. Albo pierwszy raz, kiedy Mary ? w tym nowym miejscu zmiana imienia wydawała się naturalna ? rozglądała się po ogródku za domem i unosząc wzrok, dostrzegła go w obramowaniu okna sypialni, uśmiechającego się do niej tak intensywnie, że aż podrygiwała szopa kędziorów, choć nie było wiadomo, z czym ta intensywność miałaby się wiązać. Jego zęby, wiecznie zaznaczające swoją obecność w ustach, miały w sobie nawet coś seksownego. Reszta domu była jasnobrązowa, ale tę jedną ścianę, we własnej sypialni, pomalował na błękitno. Gryzło się to z trawnikiem i z całą resztą, ale od ulicy nie było widać.
 
 
? Niezła chałupa ? stwierdził Tooley, oglądając się za siebie już z drogi, ale tak naprawdę pytał o ostatnie dwadzieścia lat i o to, jak właściwie się tu znalazła. ? Myślałem, że nad Atlantykiem jedna wielka bida.

? Mój mąż jest wicerektorem uczelni. To znaczy Lawrence.

? Aaaa. ? Tooley znów spojrzał przez ramię, dodając: ? Łał.

? No, a tak w ogóle… tak w ogóle, to co ty tutaj porabiasz?

Tooley spuścił wzrok i przez chwilę milczał, co ją odrobinę przestraszyło.

? Ciekawe pytanie ? odparł w końcu, wcale się przy tym nie śmiejąc, co przestraszyło ją jeszcze bardziej.

? Czyli nic konkretnego? Tak się po prostu kręcisz po okolicy?

? Coś w tym stylu.

Aha, kręci się po Nowym Brunszwiku, w środku zimy, bez auta, w wiatrówce i adidasach. Od jakiegoś czasu padał śnieg. Płatki wypełniały ciemne przerwy w splocie swetra, czepiały się zdziczałych kędziorów Tooleya. Do szkoły było blisko, wystarczyło wspiąć się na pagórek i skręcić za róg.

? A ty dalej się jarasz wygrzebywaniem kości?

? Jezu. Nie. ? Uśmiechnęła się, ale spod zdmuchniętej pytaniem warstewki kurzu wyjrzało coś dawno zapomnianego i szokującego w swej wyrazistości. Jak gdyby nagle zaczęła patrzeć na wszystko oczami sprzed lat. ? Już od dawna nie. Jakoś mi przeszło. A potem zostałam mamą.

? Czyli teraz sama je sobie hodujesz. Te małe kosteczki.

Klasyczny Tooley.

? Morris? Dobrze pamiętam?

? Morris. To jego szkoła.

A oto i Morris. Sam na rogu ulicy, odsłonięty, wściekły.
 
 
Zaczął posyłać jej ukradkowe spojrzenia podczas kolacji z dwójką pozostałych lokatorów, wykrzywiając pół twarzy w śmiałym komicznym grymasie, gdy niedoszły psycholog Randall wpadał w przechwałki albo żuł z otwartymi ustami. Kiedy Randall po raz pierwszy nazwał statystykę ?stastystyką?, Tooley odnalazł pod stołem nagą stopę Marie Anne i przycisnął ją swoją, w skarpetce z wełny tak miękkiej, że na chwilę można było zapomnieć o krzykliwych kolorach.

A więc nie było wątpliwości, że mu się podoba. Nie wiedziała tylko, w którym momencie jego zadurzenie podniesie łeb ? tak właśnie o tym myślała, jako o zgranym powiedzonku ? wyobrażając sobie niezdarną, pozbawioną twarzy pałę utęsknienia, która wypręży się ku niej przy ludziach, coś jak penis obleczony w ludzkie kształty. Ale nie potra? ła też przewidzieć własnej reakcji. Tooley nie był jak reszta. Był chłopięcy i ostentacyjny, to prawda, ale droga do jego wnętrza mogła być niezwykle zawiła i kręta. Marie Anne ? Mary ? miała już dostatecznie wielu facetów, by rozumieć, że dostrzec granice czyjegoś umysłu to coś znacznie gorszego niż znudzić się ciałem.

Tej pierwszej wiosny na podwórku przed domem pojawił się groźny dół ? zapadło się stare szambo. Właściciel sprowadził ekipę od wykopów, ale nie dokończyli pracy, zostawiając po sobie czworobok nagiej ziemi. Zamiast nękać właściciela, Tooley sam zagospodarował teren, siejąc dziesięć metrów szczypioru. Młode pędy rzeczywiście przypominały grubą i nieco kreskówkową trawę, ale wkrótce strzeliły w górę, równe i gumowate. Gdy wiatr zawiał z właściwej strony, czuło się cebulę. Potem grządka zakwitła i mieli na podwórku wysokie na trzydzieści centymetrów zielone ciasto z jasno?oletową polewą. Stojąc na werandzie i przyglądając się temu wszystkiemu, Tooley stwierdził:

? W naturze rzadko się tra?a, żeby kolory się tak fajnie gryzły.

A któregoś wieczoru, kiedy mieli już za sobą butelkę wina i w domu nie było nikogo prócz nich, Tooley spytał:

? Tarzałaś się kiedyś w szczypiorze, maleńka? ? Ręka w rękę poszli w szczypior (on był Johnem Wayne?em, ona rozchichotanym dziewczęciem) i się wytarzali. Był to tylko przeciągnięty żart, a Tooley miał w sobie tak niewiele z Johna Wayne?a: czy mogła odmówić? Ale tra?ając nagle w jego sztywne objęcia, nie była właściwie zaskoczona. Wyplątała się z uścisku. Nie dlatego, że nie chciała, tylko dlatego, że czuła, jak bardzo on chce. Kiedy wrócili do kuchni, Tooley uśmiechnął się, mówiąc: ? No cóż.

Przed kolejną wizytą właściciela zdążył się wyprowadzić Randall, więc szczypior zwalili na niego. Tooley wyjaśnił klnącemu mężczyźnie, że to część ?eksperymentu psychologicznego?, a ten się nawet nie zdziwił.
 
 
? Wiesz co, chłopaki będą na ciebie wołać Moe. ? Tooley przerwał napiętą ciszę między matką i synem.

Aktualnie Morris się do niej nie odzywał. Próbowała go wcześniej przeprosić i wszystko wyjaśnić, ale potem sama się wściekła. Zaczynało porządnie wiać, sypało też coraz mocniej. Z płatków można było czytać ruch wiatru; Marie Anne widziała, jak wywija spirale, nurkuje i pędzi nad boiskiem. Przyszedł jej do głowy zwrot ?ręka Boga?.

? Kojarzysz Trzech Głupków? Moe to był ich herszt. Najbardziej kumaty. Tylko że trochę wstręciuch.

Morris przyglądał mu się z zaciekawieniem. Ale Tooley nie zdawał sobie chyba sprawy z wrażenia, jakie wywiera. Gapił się tępo w śnieg, zasłaniając uszy dłońmi. Może tak naprawdę był delikatny i umiał się świetnie dogadać z dziećmi? Takich ludzi, zawsze gotowych służyć dobrą radą, widywało się przecież w serialach.

? Czemu? ? spytał chłopak.

? Czemu wstręciuch?

? Nie, co robił wstrętnego?

To była jedna z tych niesamowitych chwil. Zanim Marie Anne usłyszała samochód, Tooley zdążył przyłożyć jedną dłoń do twarzy chłopca, a drugą odginał środkowy palec. Lawrence zatrąbił dokładnie w momencie, gdy Tooley akcentem z Bronksu wyburczał:

? Żebym ja ci zara…! ? I puścił palec, prztykając Morrisa w czoło.

Po stronie pasażera zjechała automatyczna szyba. Lawrence wychylił się do nich przez przednie siedzenie, wołając:

? Cześć, koleżko!

Ale Morris nie zwracał na ojca uwagi. Marszcząc brwi, wyraźnie zaintrygowany, spojrzał w górę na Tooleya i wrzasnął:

? Ała!

Powinna usiąść z tyłu obok Tooleya, który był w końcu gościem, czy z przodu, jak zwykle, przy mężu? Lawrence natknął się właśnie na dziwaczną scenę, nie chciała mnożyć jego pytań. Siadła z przodu, a Morris wgramolił się między nich, przełażąc po niej buciorami, mimo że wiedział, że matka tego nie znosi.

W aucie było niemożliwie duszno. Lawrence musiał przed chwilą zgasić papierosa. Wyczuła samotność Tooleya na tylnym siedzeniu, a ciszy było za dużo nawet na te parę sekund.

? Wyrwałem się wcześniej z roboty, takie coś to dla mnie gratka ? powiedział Lawrence, zacierając wielkie łapska, jakby naprawdę był podekscytowany. ? Nie mam tylu okazji, żeby tego tu koleżkę przywieźć ze szkoły. ? Posłał rześkie spojrzenie we wsteczne lusterko. ? Cześć.

Marie Anne przedstawiła Tooleya jako kumpla z czasów studenckich. Ten zachował się całkiem grzecznie, wyciągając rękę, żeby uścisnąć dłoń wielkoluda, ale jego twarz była kompletnie bez wyrazu. Marie Anne wiedziała, że wyrok w sprawie jej męża już zapadł. Starannie unikała wzroku Tooleya.

? On mnie walnął w buzię ? obwieścił Morris.

? No co ty, Morris! Przecież to były tylko takie żarty ? wtrąciła Marie Anne, wbrew sobie sondując reakcję Lawrence?a.

Morris też patrzył na ojca.

? Walnął mnie w buzię, ten głupek.

Lawrence poruszył się na siedzeniu. Zaskrzeczał skórzany płaszcz.

? Hej, Moe. ? Tooley złapał nagle Morrisa za ramię, a chłopiec obrócił się ku niemu, przestraszony. ? Musisz trochę wyluzować, wiesz? ? Lekko, ale zdecydowanie potrząsnął jego ramieniem. ? Bo przestanę na ciebie mówić Moe.

Marie Anne patrzyła, jak jej syn odwraca głowę, wystraszony, oczarowany.
 
 
Przez pół roku Tooley pił na umór, wdając się w tym czasie w dwie poważne bójki na mieście; takiego chudzielca ciężko sobie było nawet w tej sytuacji wyobrazić. Ogłosił, że to dla niego wspaniała lekcja, i całkiem rzucił picie, co przyszło mu bez większego trudu ani nawet pogorszenia nastroju. Rzucił też pracę. Brał tylko zlecenia i większość czasu spędzał, kopiąc w ogródku, wędrując po górach North Shore i ?zwyczajnie ciesząc się?, jak to ujął, ?piękną okolicą, w której przyszło mu mieszkać?. Zdarzało mu się wrócić do domu z motocyklem, który potem wymieniał na kolarzówkę; jednego dnia miał na głowie gęstą, dziką grzywę, a następnego był ogolony na zero. ?Nie mam żadnych zobowiązań?, oznajmiał wszystkim. Choć więcej w tym było zgrywy niż przechwałek, wyczuwało się sugestię, że gdy oni przesiadywali w szkole, gromadząc wiedzę, kompetencje i inne brzemiona, jemu udało się już osiągnąć coś, co było być może celem życia.

Pogrążona w pracy Mary zaledwie kątem oka śledziła mijające pory roku, swoich przygodnych chłopaków, kolejne fryzury Tooleya. Powroty na Wschodnie Wybrzeże, do Bathurst, prace zaliczeniowe, istny kalejdoskop lokatorów, po których zostawały niesparowane naczynia i liniejące krzesła. Kiedy była na czwartym roku, Tooley oznajmił jej, że już nie jest Akadyjką, bo przestała mówić ?sphawa? zamiast ?sprawa?.

Bardzo się kumplowali. Tooley był zawsze w domu i na jego przyjaźń, jakkolwiek mętną i rozedrganą, mogła liczyć. Dzięki niemu lubiła tam wracać. Gadali o wszystkim, o jej problemach i wątpliwościach, wystarczało pięć minut w jego towarzystwie i już umiała śmiać się z najgorszej porażki. Nigdy nie wspominali tarzania się w szczypiorze, bo dla obojga było jasne, że gdyby kiedykolwiek zmieniła zdanie, Tooley jest na wyciągnięcie ręki. I chociaż miewał kochanki, Mary pilnowała się, żeby swoich facetów nie sprowadzać do domu. Dziwnie było mieszkać tuż obok, wiedząc, że gdyby kątem oka dostrzegł ją przemykającą do łazienki w samej bieliźnie, mogłoby mu być przykro.

? Nie mam żadnych zobowiązań ? powtórzył pewnego wieczoru, gdy stali we dwójkę na skraju hałaśliwej imprezy. ? No, jest może taka jedna sprawa. ? Obrócił to w żart, dodając: ? Taka jedna sphawa. ? Jego wzrok, utkwiony w jej oczach, wbity w jej oczy, nie pozostawiał cienia wątpliwości co do natury jedynego zobowiązania.
 
 
Mogła to inaczej rozegrać, ale Lawrence nie należał do najłatwiejszych ludzi. Był serdeczny, ale trudny. Kiedy wydawało mu się, że sprawy nabierają zbyt wielkiego tempa, podnosił te swoje wielkie łapy i mówił: ?Chwila, moment. Weź mi to wyjaśnij?. Radośnie, ale na serio.

Byli teraz w garażu. Za ich plecami zjechały automatyczne drzwi, wypychając na dwór nabrzmiały śniegiem wiatr. Chwilę wcześniej, gdy podjeżdżali i drzwi same ruszyły w górę, Tooley skomentował to swoim ?łał?. Marie Anne zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie mieszkał przez dłuższy czas gdzieś daleko, może na jakimś północnym odludziu. Te jego samotne wycieczki w góry North Shore…

? A gdzie twój bagaż? ? zagadnęła go, kiedy Lawrence uczył Morrisa przybijać piątkę po tym, jak chłopcu udało się przekręcić kluczyk w stacyjce i wyłączyć silnik.

? Rany, ile drewna! Że ktoś tyle narąbał!

? Gdzie twoje rzeczy? Gdzie się zatrzymałeś?

Lawrence przerwał na chwilę, żeby obejrzeć sobie Tooleya w tylnym lusterku, a Morris ciągle klepał ojca po dłoniach, potem po ramionach, w końcu trzepnął go mocno w policzek. Lawrence chwycił syna za nadgarstki. Chłopak się szarpał, a ojciec wciąż patrzył w lusterko.

? Nie przyjechałem, żeby u ciebie nocować.

? Ale właściwie czemu nie, Tooley? Gdzie będziesz spał?

? Nie. Nie ma mowy. ? Jego policzki płonęły, ale zdołał unieść kąciki ust. Rozglądał się ukradkiem, jakby szukając wyjścia.

? No co ty, podjedziemy po twoje rzeczy i tyle.

? On chyba nie ma na to ochoty, Marie Anne ? podsumował wyszczerzony Lawrence, wstrząsając ramionami, jak gdyby faktycznie go to bawiło. ? Daj biedakowi spokój.

? Ale musisz przynajmniej zostać na obiad. Bardzo proszę! Chyba nigdy ci nic nie ugotowałam. A dziś robię moje przepyszne naleśniki z kurczakiem.

? Rzyg ? wciął się Morris.

Tooley spojrzał na nią. Podkasał sweter Lawrence?a, sięgnął do kieszeni wiatrówki i wydobył stamtąd zwiniętą parę skarpet. Były grube, robione na drutach, w spranym odcieniu mysiego brązu, ale ze splotu przebijał skomplikowany wypukły wzór. Kółka i krzyżyki.

? Tyle. Cały mój bagaż. ? Wciąż się uśmiechając, bardziej z głupia frant niż zaczepnie, podetknął jej pod nos zwiniętą kulkę. ? Pamiątka ? dodał, a skarpety stały się nagle przedmiotem skupionej uwagi wszystkich obecnych, którzy siedzieli zgrzani w kurtkach, w dziwacznym, dusznym świetle garażu, wyładowanego po su? t drewnem na opał, a na zewnątrz tłukł się wiatr, przynosząc pierwsze oznaki nadciągającej śnieżycy.
 
 
Od czasu do czasu zdarzało jej się dla niego gotować, a raz w szczególności, w piątkowy wieczór po wręczeniu dyplomów. Znajdowała perwersyjną przyjemność w robieniu czegoś dla innych właśnie wtedy, kiedy to jej należała się feta. W tym samym duchu wieczorem po gali, gdy już upiekła tourti?re, oświadczyła, że ma dla niego prezent: łańcuszek z kościanym amuletem Haidów.

? Też coś mam dla ciebie ? odparł Tooley. Wziął ją za rękę i poprowadził w głąb domu. Kiedy zorientowała się, że idą do jego sypialni, była szczerze zaskoczona i musiała się roześmiać. Pociągnęła go z powrotem, żeby wziąć swój kieliszek i butelkę, a potem dała się wieść, gdzie tylko będzie chciał.

Tooley zatrzymał się z ręką na klamce i z kamienną miną oznajmił:

? Bardzo długo na to zbierałem.

Gdy już wrócili do kuchni, Tooley był w świetnym humorze. Chociaż dziesięć minut wcześniej, leżąc nago przy nim, powiedziała, że wyjeżdża, stał tu teraz w bokserkach, wyjadając resztki tourti?re widelcem prosto z formy, jak gdyby byli ze sobą od lat. W jego nastroju czuło się bezgraniczną otwartość i uporczywość, zresztą chwilę temu tak samo się kochał.

? To było… to było normalnie jak jakiś festyn ? powiedział Tooley, jedząc, zawieszając wzrok gdzieś w oddali i kręcąc z niedowierzaniem głową. ? Tyle się działo!

? Działo się. ? Marie Anne skinęła głową i dopiła wino.

? Bo wiesz, nasza przeszłość… Nasza przyjaźń jakby w tej jednej chwili zmutowała. W jakieś nowe, totalnie dzikie ciało. Nasze zapachy. Moja głupia, żałosna wdzięczność! I wszystko takie wyraźne. ? Tooley spojrzał na nią, już teraz pogodnie, ale ciągle kręcąc głową. ? Było super, ale jakby prawie za bardzo.

? Tak było. ? Pamiętała jego szeroko otwarte oczy i to, że swoje zamknęła. Podczas seksu lubiła ciemność.

? Będzie trudniej ? dodał, jak się wydawało, z całkowitą swobodą, wciąż pogodnie, wciąż jako kumpel. ? Bo zwierzęca część nie zapomina.

Przez cały wieczór ledwo mogła za nim nadążyć, za tym jego nastrojem. Gdy już osuszyli i odłożyli na miejsce ostatnie naczynie, oświadczył, że w tym domu zawsze brakowało jednego mieszczańskiego serwisu, który byłby w komplecie. I pewnie właśnie z tego powodu, z tego li tylko powodu nikt tu nigdy, cholera, nie zostawał na dłużej.

Tooley miał dwie puszki ognistoczerwonej, antykorozyjnej farby w spreju. Rozłożyli na frontowej werandzie gazetę i porozstawiali naczynia, w sumie kilkadziesiąt talerzy, misek i ?liżanek. Pochylali się nad nimi, psikając sprejem, każde ze swojej puszki: jedna warstwa, później druga.

A potem stali na werandzie owianej wieczornym chłodem, trzymając się za ręce i oceniając efekty swojej pracy. Krwistoczerwone naczynia prezentowały się całkiem nieźle ? jako dzieła sztuki. Jedzenie mogło już tak dobrze na nich nie wyglądać. No i wiadomo było, że farba w końcu zejdzie. Tuląc talerz do piersi i spoglądając ckliwie ku niebu, wyznał, że te naczynia to portret jego serca: farba obtłucze się i złuszczy, i tak też, z upływem lat, gdy dzielić ich będzie coraz większy dystans, stanie się z jego sercem.

Po chwili opuścił wzrok i tylko wpatrywał się w nią tymi rozwartymi szeroko, ufnymi oczami, do których wnętrza rzeczywiście wiodły niezwykle zawiłe, kręte drogi. Odwieczne zaproszenie stało się wyzwaniem.

Mary wytrzymała je na tyle długo, by zrozumieć, że nie da rady. Jej wzrok ześliznął się ku naczyniom. Trąciła stopą któryś z talerzy, naruszony pęcherzyk farby pękł i zaczął krwawić na jej duży palec. Ta czerwień, tak niemożliwie czerwona, przeraziła ją i nagle wszystko stało się oczywiste.

? A potem, któregoś dnia… ? w oczach Tooleya widziała już potępienie ? …znów staną się zwykłymi naczyniami.
 
 
Upuścił wełniany kłębek na jej kolana, a zaskoczona Mary obróciła się na siedzeniu. Na widok jego twarzy poczuła przypływ paniki i wyciągnęła ku niemu ramiona, chociaż tuż obok był Lawrence.

Tooley długo gmerał przy klamce, ale w końcu udało mu się wysiąść. Nachylił się jeszcze, żeby rzucić: ?Na razie, Moe?, a potem ruszył do zamkniętych drzwi garażu. Przyglądając się dźwigniom, działającym Bóg wie jak, ściągnął sweter Lawrence?a i położył go na stercie brzozowych szczap. Gdy już się zorientował, że w bocznej ścianie jest zwykłe wyjście, nie przyspieszył wcale kroku. Nie obejrzał się też na samochód. Otworzył drzwi i wyszedł na śnieg padający już niemal poziomo. Jeszcze ich dobrze za sobą nie zamknął, a Mary już wybuchła płaczem.

Płakała, ściskając parę skarpet, pachnących mydłem do rąk, zła, że czas jest tym, czym jest, bo tkanka jej życia znów zaczynała wciskać się do środka: przypomniała sobie czekający na blacie ?let. Zastanawiała się, co właściwie powiedzieć Lawrence?owi ? i Morrisowi. Jej mąż siedział obok, w bezruchu, z zamkniętymi oczami. Morris, wystraszony płaczem matki, nagle znów wyglądał jak niemowlak. Czy miała im powiedzieć, że płacze, bo da się zapomnieć całe życie? Że płacze, bo przeraziła ją twarz tego mężczyzny, całkiem pozbawiona wyrazu? Bo osądził to, kim ona dziś jest, a więc i ich? A może miała powiedzieć, że właśnie widzieli człowieka, który dwadzieścia lat czekał, żeby się zemścić?

Bill Gaston „Bogowie pokazują klaty”
Tłumaczenie: Kaja Gucio, Krzysztof Majer
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 344

Opis: Ośmioletnia wychowanka szkółki niedzielnej drży na myśl, że Jezus żyje i może kryć się w najzwyklejszych przedmiotach. Kierowniczka oddziału bankowego po każdym orgazmie zapada w niepokojący sen, pełen osobliwych wizji. Początkujący poeta bez centa przy duszy nęka zajadłymi wierszami nieuczciwego sprzedawcę samochodów. Odrzucony kochanek po dwóch dekadach odnajduje dawną partnerkę na drugim brzegu kontynentu, by wręczyć jej nietypowy prezent.

W dziewiętnastu opowiadaniach ? wybranych specjalnie dla polskiego czytelnika ? Gaston sprawnie miesza rejestry i garściami czerpie z różnych tradycji: gotyku amerykańskiego południa, realizmu spod znaku Alice Munro czy minimalizmu Raymonda Carvera. W tych przesyconych dziwacznym humorem, pozornie lekkich i błyskotliwych opowieściach czyha niejedna pułapka. Zagubieni bohaterowie po omacku szukają odpowiedzi na fundamentalne pytania. Bywają samotni, niezrozumiani, uparci, czasem absurdalni. W swojej groteskowości są jednak przejmująco ludzcy, a nawet niebezpiecznie znajomi.

fot. Jen Steele

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: opowiadania