Zaczniesz i nie będziesz w stanie się oderwać. Przeczytaj fragment „Pocałunku stali” Jeffery’ego Deavera

9 lutego 2018


Lincoln Rhyme, cierpiący na paraliż były policjant, którego poznaliśmy pod koniec lat 90. na kartach „Kolekcjonera kości”, powraca w kolejnej powieści. Nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazał się nowy thriller Jeffery’ego Deavera. W „Pocałunku stali” bohater, wraz ze swoją życiową partnerką Amelią Sachs, próbuje pochwycić niebezpiecznego seryjnego mordercę, który wykorzystuje przedmioty codziennego użytku do zabijania niewinnych ludzi. Deaver słynie z szybkiego tempa akcji i nagłych zwrotów w fabule. „Pocałunku stali” to kolejny tego przykład. Przeczytajcie pierwszy rozdział książki.

ROZDZIAŁ 1

Czasem los się uśmiechnie.

Amelia Sachs dostrzegła podejrzanego ze swojego czerwonego jak krew tętnicza forda torino, gdy jechała przez pełen sklepów odcinek Henry Street na Brooklynie, uważając – mniej więcej – na innych użytkowników drogi oraz pieszych..

Jakie są szanse takiego zdarzenia?

Pomógł jej charakterystyczny wygląd NS 40. Wysoki i szczupły mężczyzna wyróżniał się z tłumu. Te dwie cechy nie wystarczyłyby jednak, by wyłuskać go spośród gęstej ciżby, ale tamtego wieczora dwa tygodnie wcześniej, gdy zatłukł człowieka na śmierć, według relacji świadka miał na sobie sportową marynarkę w jasnozieloną kratę i czapkę bejsbolową Atlanta Braves. Sachs, zgodnie z procedurą, choć bez większych nadziei, wrzuciła te informacje do komunikatu o poszukiwaniu sprawcy, po czym zajęła się innymi aspektami śledztwa… i innymi śledztwami; detektywi z wydziału specjalnego mają sporo na głowie.

Ale godzinę temu funkcjonariusz z Osiemdziesiątego Czwartego posterunku podczas patrolu w pobliżu Brooklyn Heights Promenade zauważył mężczyznę odpowiadającego rysopisowi poszukiwanego i zawiadomił Sachs, która prowadziła sprawę. Do zabójstwa doszło późnym wieczorem na opuszczonej budowie, a sprawca najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy, że widziano go w tym stroju, więc musiał czuć się bezpiecznie, skoro nie zmienił ubrania. Funkcjonariusz wprawdzie zgubił go w tłumie, Sachs popędziła jednak we wskazanym kierunku, wzywając wsparcie, mimo że w tej rozległej części miasta kamuflowało się dziesięć tysięcy osób, a prawdopodobieństwo odnalezienia w tym gąszczu NS 40 było bliskie zeru.

Kurczę, ale przecież nikt inny, tylko właśnie on długimi krokami sadził po chodniku. Wysoki, chudy, w zielonej marynarce, czapce i tak dalej, chociaż widziała go z tyłu i nie mogła stwierdzić, jakie logo zdobi jego bejsbolówkę.

Zaparkowała sportowy wóz z lat sześćdziesiątych na pasie dla autobusów, rzuciła na deskę rozdzielczą służbowy identyfikator policyjny, po czym wysiadła, w ostatniej chwili unikając zderzenia z rowerzystą samobójcą, który minął ją zaledwie o parę centymetrów. Obejrzał się za siebie, nie żeby zmierzyć ją oskarżycielskim wzrokiem, ale – jak przypuszczała – aby lepiej się przyjrzeć wysokiej, rudowłosej byłej modelce z pistoletem na biodrze i wyrazem ogromnego skupienia w oczach.

Skręciła na chodnik i pieszo ruszyła za mordercą.

Pierwszy raz miała okazję zobaczyć swój cel. Patykowaty mężczyzna sunął przed siebie wielkimi krokami; zwróciła uwagę na duże, ale wąskie stopy (miał buty do biegania, dobre do sprintu na betonie pokrytym kwietniową wilgocią – znacznie lepsze niż jej trzewiki na skórzanej podeszwie). Szkoda, że nie jest bardziej czujny, bo gdyby obejrzał się za siebie, mogłaby zobaczyć jego twarz, która wciąż pozostawała nieznana. On jednak nie zatrzymywał się nawet na moment, stawiając te dziwne długie kroki, z opuszczonymi rękami i plecakiem zarzuconym na jedno ze zgarbionych ramion.

Ciekawe, czy w środku jest narzędzie zbrodni: młotek z kulistym noskiem przeznaczony do wygładzania krawędzi metalu i spłaszczania nitów. Do zabójstwa użył właśnie tej strony obucha, nie pazura na drugim końcu. Odpowiedź na pytanie, jakie narzędzie wgniotło czaszkę Todda Williamsa, znaleziono w bazie danych, którą stworzył Lincoln Rhyme na potrzeby nowojorskiej policji oraz biura koronera, w folderze pod tytułem Działanie broni na ludzkie ciało. Część trzecia: urazy zadane tępym narzędziem.

Autorem bazy danych był Rhyme, ale Sachs musiała sama dokonać analizy. Bez Rhyme’a.

Poczuła ucisk w żołądku. Niechętnie odsunęła od siebie tę myśl.

Znowu ujrzała w wyobraźni rany ofiary. To straszne, co przeżył dwudziestodziewięcioletni manhattańczyk, zatłuczony na śmierć i okradziony w pobliżu nocnego klubu o nazwie „40 stopni na północ”, oznaczającej, jak dowiedziała się Sachs, szerokość geograficzną East Village, gdzie znajdował się lokal.

W tym momencie nieznany sprawca numer czterdzieści – zawdzięczający kryptonim nazwie klubu – przechodził przez ulicę na zielonym świetle. Osobliwa budowa ciała. Przy wzroście sporo ponad metr osiemdziesiąt ważył prawdopodobnie niewiele więcej niż sześćdziesiąt pięć kilogramów.

Kiedy Sachs zobaczyła, dokąd zmierza, zawiadomiła centralę, by przekazała wsparciu, że podejrzany wchodzi do czteropiętrowego centrum handlowego przy Henry Street. Popędziła za nim.

Z ogonem trzymającym się w dyskretnej odległości, NS 40 przeciskał się przez tłum. W tym mieście wszyscy zawsze byli w ruchu, jak rozedrgane atomy, niewyobrażalna masa ludzi w każdym wieku, każdej płci, każdego koloru, wzrostu i wagi. Nowy Jork funkcjonował według własnego zegara i choć ledwie minęło południe, w centrum roiło się od przedsiębiorców i uczniów, którzy powinni być w biurach i w szkołach, ale byli tu i w najlepsze wydawali pieniądze, jedli, łazili, rozglądali się, rozmawiali i stukali w ekrany telefonów.

A przy okazji w znacznym stopniu komplikowali Amelii Sachs plan zatrzymania podejrzanego.

Numer czterdzieści skierował się na pierwsze piętro. Zdecydowanym krokiem szedł przez jasno oświetlone centrum, które wyglądało tak zwyczajnie, że równie dobrze mogło się znajdować w Paramus, Austin czy Portland. W powietrzu unosił się zapach smażonego oleju i cebuli z części restauracyjnej przemieszany z aromatami perfum ze stoisk przy wejściach do największych sklepów. Przez chwilę zastanawiała się, w jakim celu NS 40 się tu wybrał, co chce kupić.

Może jednak na razie nie planował zakupów i zamierzał się posilić, bo wszedł do Starbucksa.

Sachs ukryła się za filarem przy schodach ruchomych, mniej więcej pięć metrów od wejścia do sieciówki. Musiała uważać, żeby pozostać poza zasięgiem jego wzroku. Nie mogła dopuścić do tego, by zaczął podejrzewać, że ktoś go obserwuje. Raczej nie miał przy sobie broni – każdy gliniarz z doświadczeniem w patrolowaniu ulic doskonale wie, że człowiek z pistoletem za pasem albo w kieszeni porusza się w szczególny sposób, chodzi sztywniej, czujnie się rozgląda – co jednak wcale nie oznaczało, że jest nieuzbrojony. A gdyby ją dostrzegł i zaczął strzelać? Jatka murowana.

Szybko zajrzała do Starbucksa i zobaczyła, jak sięgnął do witryny z jedzeniem i wybrał dwie kanapki, po czym chyba zamówił napój. Albo może dwa. Zapłacił i zniknął z jej pola widzenia, czekając na cappuccino czy mokkę. Coś wyrafinowanego. Zwykłą kawę podano by mu od razu.

Zostanie, żeby zjeść, czy wyjdzie? Dwie kanapki. Czeka na kogoś? Czy jedna na teraz, a druga na później?

Sachs się wahała. Gdzie najlepiej go zdjąć? Na ulicy, w kawiarni czy w samym centrum? Owszem, centrum handlowe i Starbucks były zatłoczone. Ale ulica jeszcze bardziej. Każde z tych rozwiązań pozostawiało wiele do życzenia.

Minęło kilka minut, a on wciąż tam siedział. Jego kawa na pewno była już gotowa, ale wyraźnie nie kwapił się do wyjścia. Przypuszczała, że postanowił zjeść spóźniony lunch. Ale czy z kimś się umówił?

Trudne zadanie komplikowało się jeszcze bardziej.

Odezwał się jej telefon.

– Amelia? Buddy Everett.

– Cześć – powiedziała cicho do policjanta z Osiemdziesiątego Czwartego posterunku. Dobrze się znali.

– Czekamy przy wejściu. Ja i Dodd. Podjechał jeszcze jeden wóz z trójką ludzi.

– Jest w Starbucksie na pierwszym piętrze.

W tym momencie zobaczyła mijający ją wózek dostawcy załadowany kartonami z logo Starbucksa, syreną. Co oznaczało, że nie ma tylnego wejścia do kawiarni. NS 40 został uwięziony w ślepym zaułku. Zgadza się, wewnątrz byli ludzie, którym groziło potencjalne niebezpieczeństwo, ale mniej niż w całym centrum i na ulicy.

– Zdejmę go tam – poinformowała Everetta.

– W środku? Jasne. – Chwila ciszy. – To najlepsze rozwiązanie?

Nie ucieknie, pomyślała Sachs.

– Tak. Chodźcie na górę. Natychmiast.

– Idziemy.

Szybko zajrzała do środka i uskoczyła z powrotem za filar. Nie zauważyła go. Pewnie siedział w głębi sali. Przesunęła się w prawo, po czym ostrożnie zbliżyła do zwieńczonego łukiem wejścia do kawiarni. Jeżeli go nie widziała, on też jej nie widział.

Razem z zespołem otoczą go z dwóch…

Nagle Sachs wstrzymała oddech, bo tuż za nią rozległ się przeraźliwy krzyk. Straszliwy skowyt bólu. Tak dziki i wysoki, że nie sposób było stwierdzić, czy wyrwał się z gardła kobiety, czy mężczyzny.

Krzyk dobiegał ze szczytu ruchomych schodów jadących w górę, łączących dolny poziom z tym, na którym właśnie była.

Jezu drogi…

Otworzyła się górna płyta, na której stają pasażerowie, gdy schodzą z ruchomych stopni; ktoś wpadł do środka między tryby pracującego mechanizmu.

– Na pomoc! Nie! Błagam! – Głos mężczyzny. Po chwili słowa znów zlały się w przeciągły skowyt.

Zewsząd rozlegały się okrzyki grozy. Stojący na stopniach schodów, które uległy awarii, ale wciąż sunęły w górę, zeskakiwali albo rzucili się z powrotem. Pasażerowie sąsiednich schodów jadących w dół też zaczęli uciekać, może w panice, że otwarta paszcza maszynerii ich też pochłonie. Kilka osób wylądowało jedna na drugiej na podłodze.

Sachs zerknęła w stronę kawiarni.

Ani śladu NS 40. Dostrzegł odznakę na jej pasie albo broń, gdy razem ze wszystkimi spojrzał w stronę, z której dobiegł wrzask?

Zadzwoniła do Everetta, powiedziała mu o wypadku i nakazała przekazanie informacji centrali. Następnie poleciła obstawić wyjścia: jeśli NS 40 ją zobaczył, mógł próbować uciec. Dobiegła do schodów, ktoś na szczęście wcisnął już przycisk awaryjny. Zaczęły zwalniać i po chwili znieruchomiały.

– Zatrzymajcie to! Zatrzymajcie! – krzyczał człowiek uwięziony wewnątrz.

Sachs stanęła na górnej platformie i zajrzała do ziejącej dziury. W kołach przekładni przy silniku, zamontowanej na podłodze około dwóch metrów pod aluminiową płytą, która nieoczekiwanie się otworzyła, ugrzązł mężczyzna w średnim wieku – około czterdziestu pięciu, pięćdziesięciu lat. Mimo wciśnięcia wyłącznika awaryjnego silnik wciąż pracował; Sachs przypuszczała, że przycisk po prostu wyłącza sprzęgło przenoszące ruch silnika na schody. Biedak był zakleszczony w pasie. Leżał na boku, bezradnie tłukąc rękami w mechanizm. Koła przekładni wrzynały się głęboko w jego ciało; krew przesiąkła przez ubranie i spływała na podłogę komory. Mężczyzna miał na sobie białą koszulę z imiennym identyfikatorem; prawdopodobnie pracował w jednym ze sklepów.

Sachs spojrzała na tłum. Byli w nim pracownicy centrum, kilku ochroniarzy, ale nikt nie zrobił nic, by pomóc. Zszokowane miny. Niektórzy dzwonili chyba pod dziewięćset jedenaście, ale większość robiła zdjęcia telefonami i kręciła filmy.

– Zaraz przyjdzie pomoc! – zawołała do mężczyzny na dole. – Jestem z policji. Schodzę po pana!

– Boże, jak boli! – wrzasnął. Sachs poczuła w ciele wibracje.

Przede wszystkim trzeba zatamować krwotok. Tylko ty możesz to zrobić. Rusz się!

Wytężyła siły i szerzej otworzyła zamontowaną na zawiasach płytę. Amelia Sachs nosiła niewiele biżuterii, zdjęła jednak z palca swoją jedyną ozdobę – pierścionek z niebieskim kamieniem – by nie zahaczyć nim o koła przekładni. Choć ciało mężczyzny unieruchomiło jedną z nich, druga – napędzająca schody w dół – mełła bez ustanku. Z wysiłkiem zignorowała objawy klaustrofobii i opuściła się do wąskiej komory. Zobaczyła drabinkę dla pracowników obsługi, ale wąskie metalowe szczebelki były śliskie od krwi mężczyzny; widocznie rozciął skórę o zębatą krawędź płyty już w chwili upadku. Ruszyła w dół, mocno trzymając się drabinki, gdyby spadła, wylądowałaby na mężczyźnie, a tuż obok niego pracowała druga przekładnia. Stopy się jej pośliznęły i musiała mocno napiąć mięśnie ramion, by utrzymały ciężar. Jeden but musnął obracające się koło, które wyrżnęło rowek w obcasie i szarpnęło nogawkę czarnych dżinsów. Szybko cofnęła nogę.

Powoli na podłogę… Jeszcze chwileczkę, jeszcze… mówiła albo myślała, zwracając się do niego i do samej siebie.

Wrzaski biednego człowieka przybrały na sile. Jego śmiertelnie bladą twarz ściągał grymas bólu, skóra lśniła od potu.

– Błagam, Boże… Boże…

Dwukrotnie pośliznęła się na plamie krwi, zanim ominęła drugą przekładnię. Mężczyzna bezwiednie wierzgnął nogą, mocno uderzył ją w biodro i Sachs zatoczyła się prosto na wirujące koło zębate.

Zdołała się zatrzymać, zanim metal rozorał jej twarz. Znowu się pośliznęła. Odzyskała równowagę.

– Jestem policjantką – powtórzyła. – Lada moment przyjdą tu ratownicy.

– Źle ze mną. Strasznie mnie boli. Nie wytrzymam!

Uniosła głowę.

– Halo, ktoś z obsługi, ktoś z szefostwa?! – krzyknęła. – Wyłączcie to cholerstwo! Nie schody, silnik! Wyłączcie zasilanie!

Gdzie są strażacy, do cholery? Sachs obejrzała obrażenia. Nie miała pojęcia, co robić. Zdjęła kurtkę i przycisnęła do rozdartego ciała na brzuchu i w pachwinie. Ale krwi nie udało się zatamować. Mężczyzna przeraźliwie jęczał.

Szukała przewodów, które mogłaby przeciąć – w tylnej kieszeni nosiła nielegalny, ale bardzo ostry sprężynowiec – na wierzchu nie było jednak żadnego okablowania. Jak można zbudować taką maszynę i nie zamontować wyłącznika? Jezu. Ogarnęła ją wściekłość na taką nieudolność.

– Moja żona – szepnął mężczyzna.

– Wszystko będzie dobrze – uspokajała go Sachs, chociaż dobrze wiedziała, że nie będzie. Jego ciało zmieniło się w krwawą miazgę. Nawet gdyby przeżył, nigdy już nie odzyska sprawności.

– Moja żona… Pójdzie pani do niej? Do syna… Niech im pani powie, że ich kocham.

– Sam im to powiesz, Greg. – Przeczytała imię na identyfikatorze.

– Pani jest z policji – wydyszał.

– Zgadza się. Zaraz dotrą tu ratownicy…

– Niech mi pani da broń.

– Mam dać…

Skowyt bólu. Po jego twarzy płynęły łzy.

– Błagam, daj mi broń! Jak się z niej strzela? Mów!

– Nie mogę, Greg – szepnęła. Położyła dłoń na jego ramieniu. Drugą starła mu z twarzy pot.

– Tak strasznie boli… nie zniosę tego. – Wrzask głośniejszy od poprzednich. – Chcę, żeby przestało!

Nigdy wcześniej nie widziała w ludzkich oczach takiej beznadziei.

– Na litość boską, daj broń!

Po chwili wahania Amelia Sachs sięgnęła do kabury i wyjęła glocka.

Glina.

Niedobrze. Fatalnie.

Tamta wysoka kobieta. Czarne dżinsy. Ładna buzia. No i rude włosy…

Glina.

Zostawiam ją przy ruchomych schodach i idę przez tłum w centrum handlowym.

Chyba się nie zorientowała, że ją widziałem, ale widziałem. Jak na dłoni. Gdy facet, który wpadł w szczęki maszynerii, wrzasnął, wszyscy popatrzyli w tamtą stronę. Tylko nie ona. Ona się odwróciła, żeby poszukać mnie w milutkim Starbucksie.

Zobaczyłem pistolet na biodrze, odznakę na pasie. Nie była ochroniarzem do wynajęcia. Była prawdziwym gliną. Jak z Zaprzysiężonych. Wyglądała…

Hm, a to co?

Strzał. Nie jestem fanem broni palnej, ale trochę strzelałem z pistoletu. Nie miałem wątpliwości, że to był strzał z broni krótkiej.

Zagadka. Tak, tak, dziwne. Czyżby policjantka – od koloru włosów nazywam ją Ruda – zamierzała aresztować kogoś innego? Trudno powiedzieć. Trochę nabroiłem, więc może szukała właśnie mnie. Weźmy na przykład zwłoki, które jakiś czas temu wrzuciłem do szlamowatego stawu niedaleko Newark. Obciążyłem je sztangielkami z rodzaju tych, które kupują grubasy, użyją ich parę razy i odkładają na półkę. W prasie nie było o tym ani słowa, ale przecież to New Jersey. Ciało przy ciele. Znowu jakieś trupy? Niewarte wzmianki, skoro Metsi wygrali siedmioma punktami! I już. Albo szukała mnie z powodu starcia, do którego doszło potem w ciemnej uliczce Manhattanu, gdzie chlasnąłem komuś gardło. A może z powodu budowy za klubem „40 stopni na północ”, na której też zostawiłem pamiątkę w postaci pękniętej czaszki.

Ktoś mnie poznał, kiedy ciąłem i rozłupywałem kości?

Niewykluczone. Przy moim wzroście i wadze wyglądam, hm, dość nietypowo.

Po prostu zakładam, że chodzi jej o mnie. Lepiej dmuchać na zimne… Muszę się stąd wydostać, a to oznacza zgarbić się i spuścić głowę. Łatwiej zmaleć o dziesięć centymetrów, niż urosnąć.

A tamten strzał? O co chodziło? Ścigała kogoś jeszcze groźniejszego niż ja? Później poszukam w wiadomościach.

Ludzie są teraz wszędzie, poruszają się szybko. Większość nie patrzy na moją wysoką i chudą postać, postać o długich stopach i palcach. Chcą stąd wyjść, uciec od wrzasków i strzału. Sklepy pustoszeją, pustoszeje część restauracyjna. Boją się terrorystów, boją się szaleńców w strojach kamuflażowych, którzy dźgają i tną nożami, strzelają do świata ze złości albo dlatego, że mają obluzowane klepki w głowie. ISIS. Al-Kaida. Armia. Wszyscy są podminowani.

Tu skręcam, przemykam slalomem przez dział skarpet i męskiej bielizny.

Na wprost mam wyjście numer cztery na Henry Street. Iść tędy?

Lepiej przystanę. Biorę głęboki oddech. Nie poruszam się tutaj za szybko. Przede wszystkim powinienem pozbyć się zielonej marynarki i czapki. Kupić coś nowego. Daję nura do tandetnego butiku, żeby zapłacić gotówką za granatową włoską marynarkę produkcji chińskiej. Długość osiemdziesiąt dziewięć centymetrów, rzadko można znaleźć taki rozmiar. Do tego hipsterska fedora. Chłopak pochodzący z Bliskiego Wschodu wbija cenę, nie przerywając pisania esemesa. Źle wychowany. Mam ochotę rozłupać mu czaszkę. Ale przynajmniej na mnie nie patrzy. To dobrze. Starą marynarkę, w zieloną kratę, wrzucam do plecaka. Dostałem ją od brata, więc nie zamierzam jej wyrzucać. Dorzucam bejsbolówkę.

Chińsko-włoski hipster wychodzi ze sklepu i wraca do głównej części centrum. Którędy uciec? Na Henry Street?

Nie. Kiepski pomysł. Na ulicy roi się od glin.

Rozglądam się. Wszędzie, wszędzie. O, przejście służbowe. Na pewno prowadzi na zaplecze i do rampy dostawczej.

Otwieram drzwi, jakbym był u siebie, stawami palców (odciski, jasna sprawa), mijam tabliczkę TYLKO DLA PERSONELU. Tyle że nie dzisiaj.

Jakie to szczęście, że te schody wypadły akurat w tym momencie, myślę, że Ruda stała obok, kiedy rozległ się wrzask. Szczęściarz ze mnie.

Idę dalej spokojnym krokiem, z opuszczoną głową. W korytarzu nikt mnie nie zatrzymuje.

O, bawełniana kurtka na wieszaku. Zdejmuję z niej identyfikator pracownika i przypinam sobie na piersi błyszczący prostokąt. Jestem teraz Uprzejmym Członkiem Personelu o imieniu Mario. Nie bardzo wyglądam jak Mario, ale trudno.

W tym momencie w drzwiach przede mną pojawiają się dwaj pracownicy, młodzi ludzie, jeden brązowy, drugi biały. Kiwam im głową. Odpowiadają tym samym.

Mam nadzieję, że żaden z nich nie jest Mariem. Albo jego najlepszym kumplem. Gdyby jednak, będę musiał sięgnąć do plecaka, a wiadomo, co to znaczy: rozłupywanie kości z wysoka. Mijam ich.

Dobrze.

Albo i nie.

– Hej?

– Tak? – pytam, z ręką w okolicy młotka.

– Co tam się dzieje?

– Chyba złodziej. U jubilera.

– Sukinsyny, nie mieli żadnej ochrony. Mogłem im powiedzieć…

– Sprzedawali tandetę. Cyrkonie, szajs w tym stylu. Kto by chciał oberwać kulkę za cyrkonię?

Widzę tabliczkę DOSTAWA TOWARU i posłusznie zmierzam w kierunku wskazanym przez strzałkę.

Słyszę przed sobą głosy, przystaję i wyglądam za róg. Jeden czarny strażnik, chudy jak szczapa, tak samo jak ja, nikogo więcej. Gada przez radio. Bez trudu sobie z nim poradzę młotkiem. A potem…

No nie. Dlaczego życie jest taką udręką?

Pojawiają się dwaj następni. Jeden biały, drugi czarny. A każdy z nich dwa razy cięższy ode mnie.

Chowam się z powrotem za róg. A chwilę potem robi się jeszcze gorzej. Za mną, w wylocie korytarza, którym właśnie przyszedłem. Następne głowy. Może Ruda z kolegami przeczesują budynek i zapuścili się aż tutaj.

Jedynego wyjścia, które mam przed sobą, pilnuje trzech ochroniarzy, czekających na dzień, w którym też będą mieli okazję pogruchotać komuś kości… albo poczęstować go gazem czy paralizatorem.

A ja pośrodku, i nie mam dokąd iść.
(…)

Jeffery Deaver „Pocałunek stali”
Tłumaczenie: Łukasz Praski
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 552

Opis: Kiedy w centrum handlowym na Brooklynie detektyw Amelia Sachs próbuje zatrzymać podejrzanego o zabójstwo, dochodzi do tragicznego wypadku: do układu napędowego schodów ruchomych wpada mężczyzna. Gdy Sachs rzuca się na pomoc, podejrzany ucieka. W sprawę angażuje się życiowy partner Sachs, Lincoln Rhyme, ekspert kryminalistyki, który niedawno zakończył współpracę z nowojorską policją. Wkrótce oboje przekonują się, że wypadek był dziełem przestępcy – pierwszym z serii okrutnych ataków. Przebiegły morderca zmienia urządzenia i przedmioty codziennego użytku w śmiertelnie niebezpieczną broń. Wysadza zdalnie kuchenkę mikrofalową. Wywołuje palnikiem gazowym pożar mieszkania. Potrafi też doprowadzić do wielkiej kraksy na Manhattanie. Zespół Rhyme’a rozpoczyna wyścig z czasem, by wytropić sprawcę, zanim ten znów zabije.

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek