XVIII-wieczny Londyn i morskie syreny w powieści „Syrena i pani Hancock” Imogen Hermes Gowar. Przeczytaj fragment

30 stycznia 2019


Nakładem Wydawnictwa Albatros ukazała się powieść, która powinna spodobać się miłośnikom „Jonathana Strange’a i pana Norrella” i takich klasyków, jak Charles Dickens czy Jane Austen. W swym debiucie literackim „Syrena i Pani Hancock” brytyjska pisarka Imogen Hermes Gowar zabiera nas do tętniącego życiem, pełnego sprośności świata osiemnastowiecznego Londynu. Jest to historia owdowiałego kupca i właściciela statków, Jonaha Hancocka, który wchodzi w posiadanie czegoś, co wygląda jak zwłoki małej syreny. Chcąc zarobić na eksponacie, który kosztował go fortunę, postanawia wypożyczyć go do najsławniejszego domu rozpusty w mieście. Autorka odwołuje się do osiemnastowiecznego brytyjskiego folkloru, w którym historie syren i kochanek miały ze sobą wiele wspólnego. „Często przedstawiano je w ten sam sposób, jako seksualnie potężne kobiety, które mogą być niebezpieczne. Zwabiają do siebie mężczyzn, więc w pewnym sensie to nie oni są winni. Był to sposób, dzięki któremu żonom łatwiej było zaakceptować to, że mąż wypływa i ma kobietę w innym porcie. Uczynienie jej nadprzyrodzonym zjawiskiem sprawiało, że zagrożenie traktowano jako coś spoza świata ludzi” ? mówi Imogen Hermes Gowar. Książka jest już dostępna w księgarniach w tłumaczeniu Anny Dobrzańskiej, a tymczasem poniżej możecie przeczytać premierowy fragment.

? Nie wybiera się wuj do piwiarni? ? pyta dziewczyna i trudno jej się dziwić, albowiem marny z niego towarzysz.

Nie potrafi usiedzieć w fotelu nawet trzech minut; zaraz podrywa się, jakby pszczoła ukąsiła go w zadek, i krąży po salonie, otwierając i zamykając pudła, których zawartość sprawdzał już co najmniej pięć razy. Pochyla się w stronę kominka i otwiera książkę, jednak znudzony jej treścią, odkłada ją z powrotem. Dwukrotnie wychodzi z salonu i każe pokojówce Bridget dobijać się do drzwi wejściowych, by mieć pewność, że niczyja wizyta nie umknie jego uwadze.

? Chociaż na kilka godzin ? drąży Sukie, myśląc tęsknie o własnych planach na wieczór, czyli o tym, by do woli korzystać z pojemnika na herbatę i zebrać śmietankę ze stojącego w spiżarni skopka na mleko.

? A jeśli przyniosą jakieś wieści o Kalliope i nie będą mogli mnie znaleźć?

? Z chęcią poznam człowieka, któremu udało się ukryć w tym mieście.

? Hm ? mruczy pan Hancock. Siada i opiera brodę na zaciśniętej pięści. Chwilę później znowu wstaje. ? Może rzeczywiście lepiej będzie, jak pokręcę się po okolicy. Zajrzę do kawiarni. Jeśli gdzieś coś wiedzą, to na pewno tam.

? Co za różnica, wuju? ? pyta Sukie. ? Nawet jeśli usłyszysz jakieś wieści, do rana i tak nic nie zrobimy. ? Jest równie sprytna jak jej matka i tak samo jak ona marszczy brwi.

? Zasięgnę języka ? mówi pan Hancock. ? Nie zaznam spokoju, dopóki się czegoś nie dowiem.

? I dopilnujesz, żeby nikt inny też nie zaznał spokoju. Wuju, możemy nie mieć żadnych wieści przez długi, długi czas?

? Nie. Wkrótce nadejdą. Jestem pewien.

I tak, jest o tym przekonany. Każdy nerw w jego ciele rezonuje niczym struny wioli. Pan Hancock podchodzi do okna i wygląda na pogrążoną w mroku ulicę.

? Ty i twoje marzenia! ? utyskuje Sukie, zupełnie jak jej matka, Hester. Mięśnie mu tężeją, albowiem widok jej białego czepka i zaciśniętych ust sprawia, że czas cofa się o czterdzieści lat, jak gdyby to ona była starszą siostrą, a on małym chłopcem. Sukie uśmiecha się psotnie. ? Dobrze udaję? ? pyta, na co on parska śmiechem, szczęśliwy, że znów może spokojnie oddychać.

? Ty szelmo ? mówi. ? A gdybym jej powiedział, jak ją naśladujesz?

? Wtedy ja powiedziałabym jej, ile czasu wuj spędza w tawernach.

? Nie zrobiłabyś tego.

Musi przyznać, że obecność w domu tak młodej osoby wychodzi mu na dobre. Raduje go, kiedy słyszy, jak z piskiem ganiają się z Bridget po schodach, i gdy widzi, jak idąc pod rękę, załatwiają wspólnie rozmaite sprawunki. Toleruje nawet drobne żarty, na przykład to, że od czasu do czasu jego łóżko jest posłane tak, że nie można wyprostować nóg ? bo czegóż można oczekiwać od czternastolatki? We wszystkich innych kwestiach Sukie jest doskonałą gospodynią i zdecydowanie woli ją od jej poprzedniczek. Gdyby była jego córką, uczyłby ją prowadzić księgi rachunkowe, zakłada jednak, że wszystko, czego dziewczyna się dowie, przekazuje matce. Na wszelki wypadek kupił jej śliczną jedwabną sukienkę i pozwala, by nosiła ją w domu, bo słysząc szelest, wie, że ona jest gdzieś w pobliżu.

Tymczasem Sukie cieszy się w duchu, że wysłano ją do wuja. Ze wszystkich sytuacji, gdy na coś się przydawała, ta jest najlepsza. Lęka się dnia, kiedy gruba żona brata urodzi mu kolejne dziecko i ona, Sukie, zostanie wezwana do Erith, by pucować pokój dziecinny i ścierać ślinę z buzi niemowlaka. Tutaj ma własny pokój, a ona i Bridget często znajdują czas dla siebie, bo skromny starzec niewiele od nich wymaga.

? Może więc ci poczytam, wuju? ? proponuje Sukie i wzdycha. ? Wieczór szybciej minie.

? Dobrze. Eseje Pope?a poproszę.

? Ale one są takie nudne! Proszę, wuju, tylko nie to. Nie. Wybierz coś innego.

Tym razem to on wzdycha.

? Myślę, że coś chodzi ci po głowie.

Istotnie, Sukie wyjmuje zza fotela niewielki wolumin z rodzaju tych, które sprzedają przy Fleet Street.

? Ta jest dobra. ? Nachyla się w stronę ognia, by przerzucić kartki. ? Jestem już w połowie, więc będziesz musiał zgadywać, co wydarzyło się wcześniej.

? Tak wiele powieści ? mówi pan Hancock. ? Tyle różnych Emilii, Matyld i Selin. Nie miałem pojęcia, że przygody młodych panien mogą zająć tyle drukowanych stron.

? Jestem od nich uzależniona ? wyznaje radośnie Sukie.

? A ja nie. ? (To jednak nieprawda. Pan Hancock jest sentymentalny; co więcej, lubi, kiedy Sukie czyta mu na głos. Ma miły dla ucha, wysoki głos i czytając, kiwa głową).

? Ta ci się spodoba, wuju! Jest ekscytująca. I wiele się można z niej nauczyć.

? Matka ma rację, dostajesz za dużo pieniędzy na drobne wydatki. Twoja biblioteczka jest większa od mojej. ? Księgozbiór pana Hancocka to osiemnaście książek, nie licząc Biblii, która zasługuje na miano artefaktu. Ale ponieważ ceni on sobie towarzystwo Sukie bardziej niż Alexandra Pope?a, pyta: ? No i? Poczytasz mi w końcu czy nie?

Sukie przez chwilę mości się w fotelu i odchrząkuje: „Heh-eh-eh-hem”.

W tym momencie rozlega się walenie do drzwi. Pan Hancock podrywa się z fotela, tytoń z fajki spada mu na buty.

? Usiądź, wuju! ? mówi Sukie, która również zerwała się na nogi.

? To coś ważnego.

? Nawet jeśli, nie wypada, by dżentelmen sam otwierał drzwi w swoim domu. Musisz nająć odźwiernego? ? zaczyna, a gdy pan Hancock zachodzi w głowę, czy jest, czy też nie jest dżentelmenem, jaki może być koszt utrzymania lokaja w liberii i cóż to w ogóle za absurdalny pomysł, walenie do drzwi rozbrzmiewa po raz kolejny. ? Nie idź ? ostrzega go Sukie głosem swojej matki. ? To zadanie Bridget. Od tego tu jest.

Sama jednak zrzuca pantofle i w pończochach podchodzi do drzwi. Uchyla je stopą i wsuwa głowę w szczelinę. Ma stąd dobry widok na schody i widoczne w dole drzwi wejściowe.

? Co widzisz? ? pyta pan Hancock.

? Nic ? odpowiada. ? Bridget! ? syczy w mrok.

Ktoś wali do drzwi z taką siłą, że deski drżą, a żelazne pręty wokół naświetla rezonują metalicznym dźwiękiem.

? Niech pan otworzy, proszę pana! ? woła głos zza drzwi. ? To ja, Tysoe Jones!

? To on! Nie przysłał chłopaka. A niech to diabli! Coś jest nie tak ? wyrzuca z siebie pan Hancock, przeciska się obok Sukie i schodzi po schodach.

Jest ciemno jak w dzień Sądu Ostatecznego, ale pan Hancock biega po tych schodach w górę i w dół, odkąd nauczył się stawiać pierwsze kroki. Za jego plecami migocze światło: to siostrzenica spieszy ze świeczką, by zapalić świece w kinkietach.

? Nie może wiedzieć, że w domu jest ciemno, a my siedzimy przy ogniu ? mruczy pod nosem.

Pan Hancock, w asyście stukotów i brzęków, dociera na dół. W płucach mu pulsuje, kiedy powtarza raz za razem:

? Coś jest nie tak. Zwykle nie tak to się odbywa.

Co teraz zrobimy? ? myśli. Jeśli statek przepadł, a ładunek razem z nim? Ach, to dopiero będzie cios. Czy jest w stanie go znieść? I co z inwestorami? Wielu ludzi będzie rozczarowanych jego inicjatywą. Idąc do drzwi, dokonuje w głowie pospiesznych obliczeń. Bogu niech będą dzięki za cegły i zaprawę murarską, myśli. Jeśli będzie trzeba, sprzedam czynszówki. Ten dom też, choć nie daj Boże, nie daj Boże, żebym musiał sprzedawać dom mojego ojca.

Drżącymi rękami otwiera drzwi: przekręca w zamku duży klucz, a następnie odsuwa rygle na górze i na dole. Metal jest ciężki i zdaje się stawiać opór. Pan Hancock szarpie raz i drugi, ale górny rygiel zawsze się zacina ? „Oliwa, Sukie, przynieś tu oliwę” ? a gdy w końcu daje za wygraną, przytrzaskuje mu bok dłoni. Pan Hancock klnie szpetnie. Słyszy, jak za drzwiami kapitan Tysoe Jones tupie i przeklina.

? Chwileczkę! ? woła pan Hancock, ściskając zranioną rękę.

Z chwilą gdy otwiera drzwi, Sukie zapala ostatnie świece i w migotliwym blasku pojawia się twarz kapitana Jonesa. Wciąż ma na sobie kapitański mundur, którego góra jest tak spłowiała od soli i słońca, że wydaje się szara, nie licząc miejsc pod klapami i na mankietach, gdzie przebija dawny błękit. Cała jego postać zdaje równie wypłowiała i nijaka: twarz ma twardą niczym podeszwy stóp, z białymi zmarszczkami wokół oczu i ust. Kilkudniowa szczecina na policzkach skrzy się, jak gdyby delikatny szron osiadł mu na twarzy. Kapitan ściska w dłoniach płócienny worek i wygląda na wysoce podenerwowanego.

? Nie ma na co czekać ? mówi.

? Najmocniej cię przepraszam. Nie mogłem? nie byłem w stanie? ? Pan Hancock bezsilnym gestem wskazuje drzwi.

? Pozwól mi wejść. Szedłem pieszo aż z Limehouse. ? Kapitan ręce ma złożone na piersi i trzyma worek tak, jak się trzyma śpiące niemowlę. ? Dość mam stania pod twoimi drzwiami.

? Przypłynąłeś na Kalliope?

? Nie ? rzuca kapitan Jones i minąwszy go, wchodzi do środka. ? Wyjaśniłem wszystko w liście.

? Nie dostałem żadnego listu. Nie miałem od ciebie żadnych wieści, odkąd w styczniu wypłynąłeś z Londynu. Nic!

Kapitan zdejmuje kapelusz. Z łatwością podtrzymuje zawiniątko, które nie wydaje się ani ciężkie, ani nieporęczne.

? Dobry wieczór, młoda damo ? zwraca się do Sukie.

Dziewczyna dyga niezgrabnie, choć przecież dostatecznie często ćwiczy ukłony przed lustrem wiszącym nad kominkiem. Straciła panowanie nad sobą i zachowuje się jak dziecko: usta ma zaciśnięte, oczy szeroko otwarte.

? Musi pan się napić herbaty ? odzywa się w końcu.

? Piwa ? mówi pan Hancock. Czuje się jak okrutnik, że musi ją poprawiać. ? I niech Bridget przyniesie wołowinę.

Sukie, pochyliwszy głowę, pędzi do kuchni.

Jeśli statek przepadł, myśli pan Hancock, jej ociec stracił pięćset funtów, które zainwestował. Co powie Hester?

Skinieniem ręki zaprasza kapitana Jonesa do gabinetu, zbyt późno przypominając sobie, że nie pali się tam ani jedna świeca. Chciałby być dobrym gospodarzem, lecz w gęstym mroku słowa same cisną mu się do ust.

? Gdzie mój statek? ? pyta.

? A niech mnie, jeśli to wiem. Mogę prosić o odrobinę światła?

Panu Hancockowi drżą ręce, gdy zapala świece na wielkim biurku.

? A co z ładunkiem?

? Nie wziąłem ładunku ? odpowiada kapitan Jones i z westchnieniem ulgi rozsiada się na krześle. ? Wysłałem list.

Ale przecież nie było żadnego listu! Pan Hancock czuje się oszołomiony i pewnie tak samo wygląda, bo kapitan Jones powtarza:

? List. Wysłałem go na Rosalie, która wypłynęła z Makau tuż po naszym przybyciu.

Rosalie przepadła wraz z całą załogą. Nie otrzymałem listu.

? Ach. Więc o niczym nie wiesz. ? Siedzą w milczeniu. Kapitan Jones nabija fajkę. Gdy zaczyna z niej pykać, nikły blask żaru podkreśla skupienie na jego twarzy; ciemność wypełnia każde załamanie i każdą zmarszczkę. Słychać cmoknięcie, gdy jego wargi zamykają się na ustniku, tykanie zegara i łagodne poskrzypywanie starego drewnianego domu, który sadowi się w dogodniejszej pozycji. Przez cały czas płócienny worek spoczywa na kolanach Jonesa. ? Sprzedałem twój statek ? mówi w końcu kapitan.

Pan Hancock odnosi wrażenie, że jego wnętrzności zmieniły się w płynną papkę. Dłonie ma zimne od potu. Ufam temu człowiekowi, powtarza sobie w duchu. Pracuje dla mnie; mój los to także jego los. Zawsze działa wyłącznie w moim interesie.

? Zrobiłem to z ważnego powodu ? tłumaczy kapitan Jones. ? Znalazłem niebywałą rzecz, kosztowała jednak więcej, niż miałem. Zawsze mówiłeś, żebym robił, co uważam za stosowne.

? Owszem, ale w granicach rozsądku! Chodziło mi o belę materiału, jakąś nowinkę, którą można by wypróbować na naszym rynku; towar, na który nas nie stać, kupiony w zamian za coś, ale bez większego ryzyka? Ale żeby tak po prostu sprzedać mój statek? Ja z tego żyję.

? Ja również. ? Kapitan Jones wydaje się spokojny. Miał wiele czasu, by oswoić się z nową sytuacją, a poza tym zawsze potrafił wypatrzyć niebywałe rzeczy. Teraz wychyla się z krzesła i rozciąga usta w uśmiechu. ? Zapewniam jednak, że odbijemy to sobie z nawiązką! Nigdy w życiu nie widziałeś czegoś podobnego. Nikt czegoś takiego nie widział.

? Co to? ? pyta pan Hancock i myśli sobie: pewnie jakieś głupstwo, którego nie będę mógł sprzedać; kociak z dwiema głowami, jakaś nowa trucizna albo kolekcja nieprzyzwoitych sztychów, przez które trafię do więzienia.

? Gdzie dziewczyna? Niech tu przyjdzie.

? Proszę nie robić przedstawienia ? mityguje kapitana pan Hancock.

? To przedstawienie wymaga publiczności! Sprowadźże tu wszystkich domowników. Zapal wszystkie lampy.

Pan Hancock jest zbyt wytrącony z równowagi, by wykłócać się ze swoim gościem. Ciężkim krokiem wychodzi na korytarz, nie ma jednak potrzeby wołać na Sukie. Dziewczyna razem z Bridget ? wciąż jeszcze zaspaną, w przekrzywionym czepku, który zdradza, że kolejny raz przysnęła w przykuchennej komórce ? czają się przy drzwiach. Taca z piwem stoi na podłodze, by nie podzwaniała w drżących dłoniach. W ciemności twarze dziewcząt przypominają blade odbicia, dwa owale, które jak na zawołanie zwracają się w jego stronę.

? Słyszałyście ? mówi pan Hancock. ? Zapalcie lampy.

? Tak, proszę pana ? odpowiada Bridget.

Głos jej drży, jest tak podekscytowana, że oddech więźnie jej w gardle. Cynowe kubki podzwaniają i piwo chlupocze, kiedy dziewczyna podnosi tacę, jednak ona sama porusza się bezszelestnie.

? Włóżcie buty ? nakazuje pan Hancock. ? Można by pomyśleć, że podsłuchiwałyście.

Sam wnosi tacę, a dziewczęta, wsunąwszy pantofelki, idą za nim. Kapitan Jones położył worek na biurku. Pan Hancock patrzy na płótno i myśli, że w tym, co skrywa, jest jakaś miękkość i delikatność. To coś lekkiego jak ptak i dość małego, by zmieściło się w zgięciu łokcia, jak więc może być warte statek wraz z całym jego ładunkiem?

Wyczuwa, że stojące za jego plecami dziewczęta przysuwają się ku sobie. Zawsze się dotykają, ocierają się o siebie jak opuszczone przez matkę kociaki. Słyszy niepewny ruch ? to pewnie Bridget zaciska dłoń na łokciu Sukie ? i prostuje ramiona. Żałuje, że nie ma przyjaciela, który ścisnąłby go za łokieć.

? Drogie dziewczęta ? zaczyna kapitan Jones. ? Podczas swych podróży widziałem wiele dziwnych rzeczy. Rzeczy, których nie jesteście sobie w stanie wyobrazić. Widziałem krowy o szyjach długich jak pnie drzew. Chinki o stopach małych jak bułeczki. Widziałem?

? Mówże w końcu ? przerywa mu pan Hancock.

? To coś jest w tym worku? ? pyta Sukie.

? Bardzo panienka wnikliwa. ? Kapitan Jones spogląda po twarzach zgromadzonej publiczności i wzdycha. ? Dobrze więc. Miejmy to już za sobą. Może gdy zobaczycie cud, który wam przywiozłem, wykażecie więcej entuzjazmu.

Teatralnym gestem ściąga płótno, jednak z początku nie wiedzą właściwie, na co patrzą. Rzecz jest brązowa i pomarszczona jak jabłko, które ktoś pozostawił na dnie beczki, albo jak zdechłe dawno temu szczury, które pan Hancock znalazł zamurowane w kuchennej ścianie, wysuszone przez żywioły, ze skórą pękającą pod naciskiem kciuka.

To coś jest wielkości niemowlęcia i tak jak u niemowlęcia, jego klatka piersiowa wydaje się żałośnie delikatna pod cienką, pergaminową skórą. Głowę ma dużą, a zwinięte w piąstki dłonie przyciska do twarzy. Na tym jednak kończą się wszelkie podobieństwa.

Żadne niemowlę nie ma bowiem straszliwych szponów, a krzywiąc się, nie obnaża ostrych i drobnych jak igły kłów. Przede wszystkim jednak żadne niemowlę nie ma rybiego ogona.

? Kupiłem ją od Holendra, którego spotkałem w Makau ? mówi Tysoe Jones. ? On zaś od japońskich rybaków, którzy schwytali ją żywą. Przykro mi, że nie przetrwała.

? Cóż za okropna istota ? mówi Sukie.

? Tego nie wiemy.

? Wystarczy na nią spojrzeć.

Tego wieczoru Sukie, kładąc się do łóżka, zapomni, że stworzenie jest martwe; w jej wyobraźni miota się ze złości, drapie pazurami, próbując uciec z kulistego akwarium, i w swej bezsilności tłucze ogonem wodę. Zupełnie jakby widziała je na własne oczy. Wie, że wody wokół Jawy aż roją się od podobnych stworów: słyszy ich schrypnięte wrzaski i czuje ich wściekłość.

? Nie zrobi panience krzywdy ? tłumaczy kapitan Jones. Czując na sobie spojrzenie Sukie, rozkłada ręce. ? Czyż nie przewiozłem jej przez ocean? Nie utopiła mnie, jak podobno mają w zwyczaju syreny, ani nie ugryzła, jak to robią małpy. ? Chichocze, ale jego słowa wcale jej nie uspokajają. ? Podejdźcie bliżej. Przyjrzyjcie się jej.

Gromadzą się wokół truchła. W ciszy gabinetu słychać świszczące oddechy dziewcząt. Chcą popatrzeć na to stworzenie, obejrzeć je dokładnie, a zarazem wzdrygają się z obrzydzenia. Jest tak idealne w swoim bezruchu.

? Nie widzę żadnych szwów ? odzywa się w końcu pan Hancock. ? Żadnego kleju ani farby. Jak to jest zrobione?

? Zrobione? Myślisz, że ktoś ją zrobił? ? Kapitan Jones jest wyraźnie oburzony. ? Że to trik? Ona nie jest zrobiona! Ona po prostu jest. Gdyby była dziełem czyichś rąk, byłyby to ręce samego Boga ? ciągnie z coraz większym zapałem. ? Po tym, co przeszedłem, żeby ją tu sprowadzić! Po tym, jak dwukrotnie przebyłem pół świata! Co daje łącznie cały świat. Czy kiedykolwiek przywiozłem coś, co okazało się nieprawdziwe?

? Nie, nigdy. Nigdy. Oczywiście, że nie. Ale musisz zrozumieć, że syrena? to brzmi niewiarygodnie.

? Nie bardziej niż źdźbło trawy w herbacie, którą sprowadzałem bezpiecznie do twoich magazynów ? obrusza się kapitan Jones.

? Nie, nie, nie. Nie chciałem sugerować?

? To nie zabawka ? przerywa mu kapitan. ? To nie? nie? błyskotka. Nie można jej kupić na targu. To prawdziwa syrena.

? Właśnie widzę.

? Weź ją do rąk. Dobrze jej się przyjrzyj. Zapewniam, że się nie rozczarujesz.

Syrena leży na biurku, wysuszona i wściekła, usta ma otwarte w wiecznym krzyku. Pan Hancock nie może się powstrzymać i dotyka drobnej piersi z nadzieją, że wyczuje puls.

? Bez obaw. To twoja syrena. Podnieś ją.

Pan Hancock zdaje sobie sprawę, że musi to zrobić. Ujmuje ogon w dwa palce, łuski szeleszczą mu w dłoniach. Ciałko jest tak suche i tak kruche, że nagle ma ochotę cisnąć je na podłogę, ale się powstrzymuje.

? Prawdziwa aż po paznokcie ? szepcze. Głowę syreny pokrywają kosmyki czarnych jedwabistych włosów. Pan Hancock nie wie, co właściwie czuje. Jedno wie na pewno: kiedyś ta istota żyła. ? I cóż mam z nią począć? ? pyta. ? Nie to zamawiałem. Będę zmuszony rozczarować tak wiele osób.

? Od czasu do czasu muszą się liczyć z rozczarowaniem. Na tym polega nasza działalność.

? Ale o czymś takim jeszcze nie słyszano! Mój statek razem z ładunkiem został sprzedany przez kapitana, który kupił, na mój rachunek, budzące grozę dziwactwo? Któż to zrozumie? Kto zawierzy moim inwestycjom, jeśli nie mogę zagwarantować, że oddaję swoje statki w bezpieczne ręce?

Kapitan Jones pociera kark.

? O tym nie pomyślałem.

Atmosfera gęstnieje.

? Tysoe, Tysoe! Miałeś półtora roku, żeby się nad tym zastanowić! Najgorsze zawsze zostawiasz mnie. ? Dźwięki, jakie wydaje obgryzająca paznokcie Sukie, przypominają mu, że ona i pokojówka nadal są z nimi. Pan Hancock nie przejmuje się tym, że rozmawia o interesach w obecności Bridget, dziewczyna nie ma bowiem powodu, by cokolwiek zapamiętywać, ale Sukie? ? Wyjdźcie, dziewczęta ? mówi i delikatnie, niemal z pietyzmem, odkłada syrenę z powrotem na biurko.

? Ale my nie?

? To męska rozmowa. Wy też macie swoje obowiązki, prawda? No już, wychodźcie. ? Mimo ich protestów odprowadza obie do drzwi, zamyka je od środka, po czym odwraca się do kapitana Jonesa. ? Skąd pomysł, że to ładunek, z którego będę zadowolony? Nie jestem znawcą?

? Znawcą czego? ? przerywa mu gwałtownie Tysoe Jones. ? Na całym świecie nie ma człowieka, który by się na tym znał. Tylko głupiec mógłby stracić pieniądze na syrenę. ? Przeczesuje włosy palcami. ? I tylko głupiec byłby zły, gdyby dostał ją w swoje ręce.

? Ale co mam z nią zrobić?

? Jak to? Wystawić na pokaz!

? Nie jestem cyrkowcem, Tysoe ? tłumaczy z powagą pan Hancock. ? Powinienem poinformować Towarzystwo Królewskie. To z pewnością ważne odkrycie naukowe, a naukowiec też ze mnie żaden.

Kapitan Jones z niesmakiem macha ręką.

? Jak wówczas odzyskasz utracone pieniądze? Posłuchaj głosu rozsądku. Wystarczy znaleźć kawiarnię i brać szylinga za obejrzenie syreny. Niech codziennie zechce ją zobaczyć trzysta osób, skromnie licząc, to daje dziewięćdziesiąt funtów tygodniowo. ? Widząc, że pan Hancock kręci głową, kapitan dorzuca pospiesznie: ? Można by jeździć z nią po kraju. Pokazywać na jarmarkach. Prości ludzie nigdy nie mają dość takich rzeczy.

? Dziewięćdziesiąt funtów tygodniowo? ? powtarza z namysłem pan Hancock.

Wynajmuje każdy z domów przy Hancock Row ? złożone z sześciu mieszkań niewielkie imperium w Butt Lane ? za trzydzieści pięć szylingów miesięcznie i uważa się za człowieka majętnego.

? Cztery tysiące rocznie ? mówi kapitan Jones i dodaje: ? Lekko licząc.

Ta suma sprawia, że panu Hancockowi zapiera dech w piersiach. Wydaje mu się niemożliwe, by coś tak nieważkiego warte było takich pieniędzy.

? I należy do mnie? ? pyta schrypniętym głosem.

Patrzy na syrenę, maleńką i jakże kruchą. Wyciąga po nią ręce i cofa je, jak gdyby nie ufał własnym dłoniom.

? Do ciebie. Nie do twoich wspólników ani inwestorów. Wyłącznie do ciebie.

Nie ma nikogo, z kim mógłby to skonsultować. Jego wspólnik, Greaves, z którym dzieli kantor i ? czasami ? inwestycje, popłynął na Lorenzu do miejsca zwanego Stanami Zjednoczonymi. Jest tam do uratowania stary interes i mnóstwo nowych możliwości, ale pan Hancock nie ma ochoty na handel z Amerykanami. Od czasów wojny taka ucieczka to dla niego sprawa osobista i bolesna, dlatego jego interesy z Greavesem coraz częściej się rozmijają. Zresztą nawet gdyby on tu był, cóż mógłby mu doradzić?

A zatem Hester. Jak zareaguje, gdy dowie się, że nabył takie dziwactwo? „Hancockowie nigdy nie prowadzili cyrku”, słyszy w myślach głos siostry, jakby stała tuż obok. „Jesteśmy szanowanymi kupcami najprzedniejszych towarów, nie interesują nas nowinki. Zrobisz z nas pośmiewisko”. Pan Hancock patrzy na syrenę.

? Ile wydałeś na tę przeklętą rzecz? ? pyta w końcu.

? Tysiąc dwieście. No już, nie patrz tak na mnie? to wcale niedrogo.

? A statek sprzedałeś za??

? Sześć tysięcy. ? Kapitan Jones ma przynajmniej tyle przyzwoitości, by okazać strach. ? Nie miałem wyboru! Bóg mi świadkiem. Gdybyś tam był, przyznałbyś mi rację.

Pan Hancock czuje się odrętwiały, jak gdyby w jego żyłach płynęła lodowata woda.

Kalliope była warta osiem tysięcy ? mówi łagodnie. ? Miała nowy grotmaszt.

Kapitan spuszcza głowę.

? Wiem. Była piękna? aż szkoda było się z nią rozstawać.

Pan Hancock dotyka dłonią twarzy.

? Więc czemuś to zrobił?

Tysoe Jones wyciąga z kieszeni na piersi rachunek, wygładza go starannie i podnosi do światła. Wzrok ma pojednawczy.

? W sejfie czeka na ciebie cztery tysiące osiemset funtów, które zostały po tym, jak zapłaciłem załodze. Jestem uczciwym człowiekiem. ? Widząc, że pan Hancock chce coś powiedzieć, unosi rękę i ciągnie radośnie: ? Wystarczy, żebyś zwrócił wspólnikom wszystko to, co zainwestowali w tę podróż. Nie stracisz twarzy.

? Ale przez ciebie straciłem dwa tysiące. I kolejne dwa w towarach, które miałeś przywieźć. A do tego statek.

? Hancock, przysięgam. Syrena? to nie worek czarodziejskiej fasoli. Naprawdę można na niej zarobić, jeśli tylko odważysz się zaryzykować.

Pan Hancock wzdycha.
(…)

Imogen Hermes Gowar „Syrena i Pani Hancock”
Tłumaczenie: Anna Dobrzańska
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 512

Opis: Pewnego wrześniowego wieczoru w 1785 roku kupiec Jonah Hancock słyszy niecierpliwe pukanie do drzwi. W progu stoi jeden z jego najlepszych kapitanów, klnąc, plując i nerwowo przestępując z nogi na nogę. Statek pana Hancocka przepadł. Ale kapitan przywiózł kupcowi coś, co swoją wartością znacznie go przewyższa? Wyłowionego z morskich odmętów dziwnego stwora, który bez wątpienia jest? najprawdziwszą syreną! Kiedy plotka roznosi się po okolicznych dokach, kawiarniach i lupanarach, wszyscy chcą zobaczyć syrenę pana Hancocka. A on bardzo chce na tym cudzie zarobić. Zgadza się więc wypożyczyć osobliwą poczwarę do najsławniejszego domu rozpusty w Londynie. W tym luksusowym przybytku czeka na pana Hancocka o wiele więcej syren. Znacznie groźniejszych i bardziej ponętnych niż jego morski stwór ? gotowych dać mu szczęście, o którym marzy, lub zhańbić go i przywieść do zguby?

fot. Penguin Books UK

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek