Wyprawa śladem zaginionego przed 100 laty podróżnika. Fragment książki „Zaginione miasto Z” Davida Granna

20 lutego 2018


Wydawnictwo W.A.B. wznowiło książkę „Zaginione miasto Z” amerykańskiego dziennikarza Davida Granna. W 2005 roku autor wyruszył śladem brytyjskiego podróżnika Percy’ego Fawcetta, który ok. 1925 roku zaginął bez śladu, próbując odnaleźć ruiny miasta mającego istnieć przed wiekami w brazylijskiej dżungli. Słynna krytyczka literacka Michiko Kakutani uznała „Zaginione miasto Z” za jedną z dziesięciu najlepszych książek 2009 roku, pisząc, że jest ona „jednocześnie biografią, opowieścią detektywistyczną i fenomenalnie wyrazistym przykładem literatury podróżniczej, która łączy w sobie zdolność obserwacji Bruce’a Chatwina z poczuciem absurdu podobnym do Evelyna Waugha”. Poniżej zamieszczamy fragment książki.

Podobno u początków każdej wyprawy jest jakiś pierwiastek romantyzmu. Ale mnie nawet teraz trudno znaleźć coś takiego w moich poszukiwaniach.

Postawmy sprawę jasno: nie jestem odkrywcą ani poszukiwaczem przygód. Nie chodzę po górach ani nie poluję. Nawet nie lubię spać w namiocie. Mam nieco ponad 170 centymetrów wzrostu, zbliżam się do czterdziestki, jestem brunetem o rzedniejących włosach, za to o coraz większym brzuchu. Cierpię na stożek rogówki – zwyrodnieniową chorobę oczu, która utrudnia mi widzenie po zmierzchu. Nie mam za grosz poczucia kierunku i zwykle zapominam, gdzie jestem, w metrze i przegapiam swoją stację na Brooklynie. Lubię gazety, jedzenie na wynos, wiadomości sportowe (które sobie nagrywam) oraz klimatyzację włączoną na full. Mając do wyboru wejście po schodach na pierwsze piętro i skorzystanie z windy, nieodmiennie wybieram windę.

Ale kiedy pracuję nad reportażem, wszystko się zmienia. Już od dzieciństwa pociągały mnie powieści sensacyjne i przygodowe, takie, od których wedle słów Ridera Haggarda „nie można się oderwać”. Pierwsze historie, jakich słuchałem, były o moim dziadku Monyi. Dziadek był wtedy po siedemdziesiątce, chorował na parkinsona i siedział na ganku naszego domu w Westport w Connecticut, trzęsąc się i wpatrując pustym wzrokiem w horyzont. Tymczasem moja babka opowiadała mi jego przygody. Opowiadała, że był w Rosji handlarzem futer i że robił zdjęcia dla „National Geographic”, jako jeden z nielicznych fotografów z Zachodu, którym pozwolono dotrzeć do niektórych części Chin i Tybetu. (Część rodziny podejrzewała, że był szpiegiem, choć nigdy nie znaleźliśmy niczego, co potwierdzałoby tę teorię.) Babka wspominała, że niedługo przed ich ślubem Monya pojechał do Indii kupić jakieś cenne futra. Mijały tygodnie, a od niego nie nadchodziły żadne wieści. Wreszcie pocztą przyszedł pomięty list. W kopercie była tylko zamazana fotografia: przedstawiała dziadka, jak leży skulony i blady pod moskitierą, nękany malarią. Wreszcie wrócił, ale ponieważ wciąż nie był zdrowy, ślub odbył się w szpitalu. „Wiedziałam, że już po mnie” – powiedziała mi babcia. Opowiadała też, że Monya został zawodowym kierowcą startującym w wyścigach motocyklowych, a kiedy spojrzałem na nią z powątpiewaniem, przyniosła mi jego medale zawinięte w chustkę. Pewnego razu, gdy kupował futra w Afganistanie i przejeżdżał przez Przełęcz Chajberską z przyjacielem w koszu, przestały działać hamulce. „Kiedy stracił panowanie nad motocyklem, pożegnał się ze swoim przyjacielem – wspominała babcia. – Potem zauważył robotników naprawiających drogę, za nimi była wielka kupa gnoju, więc skierował się prosto na nią. Twojego dziadka i jego przyjaciela wyrzuciło z siodełek. Trochę się połamali, ale to wszystko. Oczywiście dziadek nadal jeździł na motocyklu”.

Dla mnie najbardziej zdumiewający w tych opowieściach był ich główny bohater. Znałem mojego dziadka tylko jako staruszka, który ledwie chodził. Im więcej babcia mi o nim opowiadała, tym bardziej pragnąłem szczegółów, które pomogłyby mi go zrozumieć. Wciąż jednak było w nim coś, co wydawało się umykać nawet mojej babce. „Taki po prosu był Monya” – mówiła, machając ręką.

Kiedy zostałem reporterem, pociągały mnie historie przykuwające uwagę. W latach dziewięćdziesiątych pracowałem jako korespondent kongresowy, ale często zbaczałem poza swój rewir, by zajmować się historiami oszustów, gangsterów i szpiegów. Choć większość moich artykułów wydaje się ze sobą niepowiązana, mają zwykle wspólny wątek: obsesję. Są o zwyczajnych ludziach, których coś skłoniło do niezwykłych czynów, na jakie większość z nas nigdy by się nie odważyła. Którzy łapią jakiegoś bakcyla, a on rozwija się tak długo, aż ich pożera.

Zawsze uważałem, że moje zainteresowanie tymi ludźmi ma charakter czysto zawodowy: są najlepszym tematem artykułu. Ale czasem myślę, że może mam z nimi więcej wspólnego, niż ośmieliłbym się sądzić. Pisanie reportaży to nieustanne szperanie, wyszukiwanie detali w nadziei na odkrycie jakiejś ukrytej prawdy. Ku irytacji mojej żony, kiedy pracuję nad tekstem, świata poza tym nie widzę. Zapominam, że miałem zapłacić rachunki albo się ogolić. Chodzę w nieświeżych ubraniach. Podejmuję ryzyko, na które nigdy bym się nie naraził: pełznę setki metrów pod ulicami Manhattanu z kopaczami tuneli, zwanymi kretami. Albo płynę małą łódeczką z łowcą kałamarnic olbrzymich podczas straszliwego sztormu. Kiedy wróciłem z tej wyprawy, moja matka powiedziała: „Wiesz, przypominasz mi dziadka”.

W 2004 roku, kiedy zbierałem materiały do reportażu o tajemniczej śmierci znawcy Conan Doyle’a i Sherlocka Holmesa, natknąłem się na wzmiankę o Fawcetcie i roli, jaką odegrał w powstaniu Świata zaginionego. Gdy przeczytałem o nim więcej, zaintrygowała mnie fantastyczna wizja miasta Z, myśl, że w Amazonii mogła istnieć wyrafinowana cywilizacja z monumentalną architekturą. Jak zapewne wielu innych ludzi, miałem wyobrażenie – zbudowane na podstawie nie tylko hollywoodzkich filmów i powieści przygodowych, ale także opisów naukowych – że są tam tylko rozproszone plemiona żyjące jak w epoce kamienia łupanego.

Przyrodnicy często przedstawiają Amazonię jako „dziewiczy las”, którego, zanim wkroczyli tam drwale i inni intruzi, nie tknęła ludzka ręka. Co więcej, wielu archeologów i geografów twierdzi, że warunki panujące w Amazonii, podobnie jak w Arktyce, uniemożliwiają powstanie tam większych populacji, a zatem i złożonych społeczeństw, z podziałem pracy i hierarchiami, na których czele staliby wodzowie czy królowie. Betty Meggers ze Smithsonian Institution jest być może najbardziej wpływowym współczesnym archeologiem Amazonii. Zasłynęła w 1971 roku określeniem tej krainy jako „fałszywego raju”, miejsca, które mimo całego bogactwa fauny i flory jest wrogie człowiekowi. Deszcze i powodzie, oraz palące słońce pozbawiają ziemię niezbędnych składników odżywczych, co sprawia, że rolnictwo na dużą skalę staje się niemożliwe. Zdaniem Meggers i innych naukowców w takim nieprzyjaznym krajobrazie mogą przetrwać jedynie niewielkie plemiona nomadów. Ponieważ ziemia rodzi tak mało pożywienia, nawet jeśli plemionom udaje się uniknąć zmniejszenia populacji z powodu głodu i chorób, wciąż muszą stosować „kulturowe substytuty”, żeby kontrolować swą liczebność – w tym zabijanie członków własnej społeczności. Niektóre plemiona praktykują dzieciobójstwo, porzucają chorych w lesie albo angażują się w krwawe wendety i wojny. W latach siedemdziesiątych Claudio Villas Boas, jeden z wielkich obrońców Indian amazońskich, powiedział pewnemu reporterowi: „To jest dżungla i zabicie kalekiego dziecka albo porzucenie człowieka bez rodziny może być konieczne dla przetrwania plemienia. Dopiero teraz, kiedy dżungla ginie i jej prawa tracą sens, zaczyna nas to szokować”.

Jak zauważa Charles Mann w książce 1491, antropolog Allan R. Holmberg przyczynił się do skrystalizowania popularnego, a także naukowego postrzegania Indian amazońskich jako ludów prymitywnych. Po badaniach nad plemieniem Sirionó w Boliwii na początku lat czterdziestych Holmberg opisał ich jako „jeden z najbardziej zacofanych kulturowo ludów świata”, społeczność tak pochłoniętą zdobywaniem pożywienia, że nie wytworzyła żadnej sztuki, religii, ubrań, nie udomowiła zwierząt, nie budowała trwałych domów ani dróg, nie umiała handlować ani nawet liczyć więcej niż do trzech. „Nie mierzą czasu – twierdził Holmberg – ani nie znają kalendarza”. Członkowie tego plemienia nie mieli nawet „pojęcia miłości romantycznej”. Byli więc, podsumował Holmberg, „ludźmi w surowym stanie natury”. Według Meggers pewne bardziej wyrafinowane społeczeństwo z Andów przeniosło się na niziny, na wyspę Marajó u ujścia Amazonki, tylko po to, by stopniowo rozpaść się i wymrzeć. Krótko mówiąc, Amazonia była dla cywilizacji śmiertelną pułapką.

Kiedy zainteresowałem się miastem Z, odkryłem, że grupa rewizjonistycznie nastawionych antropologów i archeologów zaczęła coraz bardziej podważać te utrwalone poglądy i przekonywać, że w Amazonii mogła jednak powstać rozwinięta cywilizacja. Mówiąc w skrócie, twierdzą oni, że konserwatywni naukowcy nie doceniali siły, z jaką kultury i społeczeństwa potrafią się przeobrażać, wykraczając poza swoje naturalne środowiska, tak jak w przypadku stacji kosmicznych czy upraw na izraelskich pustyniach. Zdaniem niektórych w tradycyjnych poglądach wciąż widoczny jest ślad rasistowskich przekonań o rdzennych Amerykanach, którymi przesiąknięte były wczesne teorie determinizmu środowiskowego. Tradycjonaliści natomiast twierdzą, że tezy rewizjonistów to przykład politycznej poprawności posuniętej do granic absurdu, i że podtrzymują oni długą tradycję postrzegania Amazonii jako projekcji wyobrażonej krainy, fantazji zachodniego umysłu. Stawką w tym sporze jest fundamentalne rozumienie natury ludzkiej i starożytnego świata, i budzi on w uczonych sporą zajadłość. Kiedy zadzwoniłem do Meggers do Smithsonian Institution, stwierdziła, że to niemożliwe, by ktokolwiek odkrył kiedyś w Amazonii zaginioną cywilizację. Zbyt wielu archeologów, rzekła, „wciąż goni za Eldorado”.

Zwłaszcza jeden uznany archeolog z Uniwersytetu Florydy podważa tradycyjną wizję Amazonii jako fałszywego raju. Nazywa się Michael Heckenberger i pracuje w rejonie Xingu, właśnie tam, gdzie miał zaginąć Fawcett. Kilku antropologów powiedziało mi, że powinienem z nim porozmawiać, ale ostrzegli, że Heckenberger rzadko wynurza się z dżungli i nie lubi, gdy cokolwiek odrywa go od pracy. James Petersen, który w 2005 roku był dziekanem wydziału antropologii na Uniwersytecie Vermont i szkolił Heckenbergera, powiedział mi: „Mike jest niesłychanie błyskotliwy, nie ma lepszego od niego, jeśli chodzi o archeologię Amazonii, ale obawiam się, że to nie jest właściwa osoba. Ten facet był drużbą na moim ślubie, a nie mogę go zmusić, żeby się ze mną skontaktował”.

Z pomocą Uniwersytetu Florydy w końcu udało mi się porozmawiać z Heckenbergerem przez telefon satelitarny. Przez trzaski i odgłosy dżungli w tle powiedział, że ma zamiar zatrzymać się w wiosce Kuikuro w rejonie Xingu i, ku mojemu zaskoczeniu, że może się tam ze mną spotkać, jeśli zdołam tam dotrzeć. Dopiero później, kiedy zyskałem nieco pełniejszy obraz historii miasta Z, odkryłem, że to właśnie w tym miejscu James Lynch i jego ludzie zostali porwani.

– Jedziesz do Amazonii, żeby odnaleźć kogoś, kto zaginął dwieście lat temu? – zapytała moja żona Kyra. Był styczniowy wieczór 2005 roku, stała w kuchni w naszym mieszkaniu, nakładając na talerze makaron z sezamem na zimno z Hunan Delight.

– To było zaledwie osiemdziesiąt lat temu.

– A więc masz zamiar szukać kogoś, kto zaginął osiemdziesiąt lat temu?

– Zasadniczo tak.

– A skąd w ogóle wiesz, gdzie szukać?

– Tego jeszcze dokładnie nie wiem.

Moja żona, która jest producentką programu 60 minutes i osobą bardzo rozsądną, postawiła talerze na stole, czekając, aż powiem coś więcej.

– Nie ja pierwszy tam jadę – dodałem. – Przede mną były tam setki ludzi.

– I co się z nimi stało?

Nabrałem na widelec trochę makaronu i zawahałem się.

– Wielu z nich zaginęło.

Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę.

– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

Obiecałem, że nie pognam do Xingu, przynajmniej dopóki nie dowiem się, gdzie rozpocząć wyprawę. Ostatnie ekspedycje polegały na współrzędnych obozu Dead Horse zawartych w Exploration Fawcett, ale biorąc pod uwagę wyrafinowane wybiegi pułkownika, wydawało się dziwne, żeby obóz tak łatwo dało się znaleźć. Chociaż Fawcett prowadził drobiazgowe notatki dotyczące swoich wypraw, najbardziej interesujące dokumenty uważano za zaginione albo ukryte przez rodzinę. Część korespondencji Fawcetta oraz dzienniki członków jego ekspedycji trafiły jednak do brytyjskich archiwów. Przed zanurzeniem się w dżunglę wybrałem się zatem do Anglii, żeby przekonać się, czy zdołam dowiedzieć się czegoś więcej o obsesyjnie strzeżonej tajemnicy trasy Fawcetta oraz o człowieku, który w 1925 roku zniknął bez śladu.
(…)

David Grann „Zaginione miasto Z”
Tłumaczenie: Dominika Cieśla-Szymańska
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 448

Opis: Fascynująca historia pułkownika Percy`ego Fawcetta, angielskiego podróżnika, który latami niestrudzenie poszukiwał amazońskiego Eldorado. Sensacyjne wieści o ukrytej gdzieś w amazońskiej dżungli krainie pełnej bogactw od wieków rozpalały wyobraźnię władców i awanturników. Na początku XX wieku pułkownik Percy Fawcett postanawia odnaleźć mityczne złote miasto i podejmuje kolejne mordercze wyprawy – na próżno. W 1925 roku zabiera w podróż swego dorosłego syna i jego kolegę. Wyprawa ginie bez śladu. Kolejne ekipy poszukiwawcze również przepadają w dżungli. Sto lat później znakomity amerykański dziennikarz David Grann postanawia rozwikłać zagadkę pułkownika i tajemniczego miasta. Co odkryje w amazońskim piekle? „Zaginione miasto Z” to pasjonująca historia o determinacji graniczącej z szaleństwem i okrutnej przyrodzie, która daje odpór pragnieniom człowieka. To także opowieść dziennikarza z XXI wieku o pasji podróżnika sprzed 100 lat. W 2016 roku na podstawie książki powstał film w reżyserii Jamesa Graya, z Charliem Hunnamem w roli głównej.

fot. R. De Montet-Guerin

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek