Wspomnienia o starym mistrzu. Przeczytaj początek „Ballady o lutniku” Wiktora Paskowa

7 października 2020

Najważniejsze dzieło w dorobku bułgarskiego pisarza Wiktora Paskowa i zarazem pierwsza jego książka przełożona na język polski. „Ballada o lutniku” to rozgrywająca się w latach 50. i 60. XX wieku elegijna opowieść o starym, zubożałym mistrzu lutnictwa, który nie chce rezygnować ze swoich ideałów, byle tylko dopasować się do czasów, w jakich przyszło mu żyć. Jego historię poznajemy oczami młodego protegowanego. Powieść doczekała się ekranizacji (na zdj.) w reżyserii samego autora. Poniżej możecie przeczytać sam początek tego wyjątkowego dzieła, które znalazło się na liście 100 ulubionych książek Bułgarów.

Niedawno, podczas szperania w starych rodzinnych papierach, wpadły mi w ręce dwa listy od Georga Heniga — napisane kopiowym ołówkiem, okropnym charakterem pisma, na kartkach ze zwykłego uczniowskiego zeszytu.

W prawym górnym rogu widniała data — 1960 i miejsce, gdzie listy zostały napisane: dom starców we wsi Chajredin.

Do ostatniej strony drugiego listu zardzewiałym spinaczem przyczepione było zawiadomienie od dyrekcji. Powiadamiali, że tego i tego dnia Georg Henig zmarł, że przyczyną była… — tu łacińska nazwa starości — i że następnego dnia pochowano go na wiejskim cmentarzu.

Zgodnie z jego ostatnią wolą do trumny włożono skrzypce, z którymi tam przyjechał i które były jego jedyną własnością.

Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności w dniu, w którym Georg Henig zmarł, ja skończyłem dwanaście lat.
 
 
Wytężyłem pamięć, żeby sobie przypomnieć ten dzień. Ale tam, gdzie powinny być wspomnienia — w sercu? w duszy? — była tylko biała plama.

Zapewne był to ładny słoneczny poranek, jeden z takich, jakie bywają na początku jesieni… pewnie był pełen barw — ale jakich?

Czy dzisiaj zdarzają się jeszcze takie kolory?

W chwili, kiedy piszę te zdania, na dworze siąpi drobny deszczyk, jest późny jesienny wieczór. Bloki naprzeciwko wydają się fioletowe w brudnoszarej mgle. Od czasu do czasu na dole zatrzymuje się autobus, otwiera drzwi, potem je zamyka… Po pokoju pełzają cienie, ale cienia Georga Heniga nie ma wśród nich. Nigdy jeszcze nie czułem się tak strasznie samotny.
 
  
Zapewne był to ładny słoneczny poranek, jeden z takich, jakie bywają na początku jesieni. Matka gotowała coś na dole. Mieliśmy wtedy pokój z kuchnią w starym domu na ulicy Iskru. Teraz w tym miejscu stoi już inny budynek. Nie chcę nawet wiedzieć jaki.

Ojciec zaraz po śniadaniu wziął dwie torby na zakupy i wyszedł. Wstąpił do gospody na rogu Rakowskiego i Iskru, kupił piwo, wino i winogronową rakiję.

Co jeszcze się wydarzyło tego dnia?

Rodzina przygotowywała się do uroczystości. Nie. Całe osiedle się do niej sposobiło. Nasi rodzice umieli się bawić!

A ja się przechadzałem, kręciłem się w kółko na swoich cienkich nogach, z dumą w obrzydliwie okrągłych oczach i z tym swoim niegdysiejszym poczuciem, że jestem królem Wiktorem.

(Tak mówił Henig).

Po co grzebię w tych starych papierach? Przecież niczego w nich nie odkryję, ani herbu rodzinnego, ani, powiedzmy, tytułu szlacheckiego, ani nawet korzeni mojego rodu zagubionych gdzieś w czasie. Czy ma sens szperanie w kwitach, rachunkach i kartkach, obligacjach bez pokrycia i wyrokach sądowych? Chyba nie.

Matka pochodzi z rodziny ziemiańskiej. Ich posiadłości znacjonalizowano po Dziewiątym1. Ponoć w jej rodzinie był jakiś legendarny Postonkio, który na początku XIX wieku dokonał czegoś wielkiego, chyba roztrzaskał głowę jakiemuś adze2. Tyle tylko, że nie ma na to żadnych pisemnych dowodów.

Co się zaś tyczy rodziny ojca, to są oni Wołochami, nawet nie Dakami, i w ogóle nie wiedzą, skąd przybyli. (Ani dokąd zmierzają).
 
   
Georg Henig nie miał więc właściwie podstaw, by mnie tytułować królem.

Czytam teraz jego dwa ostatnie listy i widzę, że znów tak się w nich do mnie zwraca — „król Wiktor”.
 
   
Georg Josif Henig.

Przypominam sobie jego ciało, zgięte wpół od choroby Bechterewa, trzęsącą się na skutek choroby Parkinsona głowę, ręce z długimi, krzywymi palcami, pokryte brązowymi plamami i podobne do ośmiornicy. Ręce, spod których wyszło tyle wspaniałych skrzypiec.

Henig.

Wtedy, dwadzieścia cztery lata temu, leżałeś w trumnie (sosna? jawor? jak ułożone słoje? jaki procent wilgotności?) — w zwykłej skrzyni z prozaicznego, niemuzykalnego drewna — i byłeś martwy.

Martwy.
 
  
Mam nadzieję, że zanim spuścili cię do grobu, zaśpiewali nad tobą w cerkwi; byłeś przecież chrześcijaninem. Z twojej lewej strony leżały martwe skrzypce dla Boga, ukoronowanie twojego dziewięćdziesięcioletniego życia. Niewymiarowy, nieproporcjonalny, dziwny instrument, który zmuszał szanownych uczniów do odwiedzania dzień po dniu twojej mizernej piwnicy na ulicy Wołowa, po to tylko, by go mogli zobaczyć. A kiedy już zobaczyli — do cmokania, mrugania i ironicznych uśmieszków.

Zapewne twoje ostatnie minuty życia były bardzo gorzkie.

Zapewne w rozpaczy myślałeś — ty, ostatni z rodu Henigów — że śmierć na zawsze zatrze pamięć o tobie. I miałeś rację.

Czy człowiek, kiedy już opuści ten świat, żyje dalej w pamięci innych? Czy — jak ktoś to pięknie powiedział — duch mistrza przenosi się i żyje w duszach jego uczniów, a jego sztuka w ich pamięci i dziełach?

Większość twoich uczniów żyje, ale z ich ust nie można wydobyć nawet jednego słówka na twój temat. Jesteś martwy. W dwadzieścia cztery lata po twojej śmierci nikt już o tobie nic nie wie. Ta odrobina, którą wiem ja, ma chyba niewiele wspólnego z twoją sztuką.

Już prędzej ma coś wspólnego ze mną.

Dlatego, że zapomniałem, kim jestem!

Teraz chciałbym zawołać jak król żydowski — biedny Georgu Henigu, wstań! Odpowiedz, czy zawsze te rzeczy, które tworzymy z największą miłością, jedyne, jakie jesteśmy w stanie stworzyć, te, przez które powinniśmy być wywyższeni — czy one zawsze przynoszą drwiny, gorycz i chichot?

Czy musimy w męce poświęcać je Bogu?

Widziałeś Go tam, w niebie, czy zgniłeś, a wraz z tobą zgniły twoje skrzypce?

O czym myślałeś, kiedy zacząłeś robić ten instrument, który przecież wychodził poza ramy twojego rzemiosła?

Georgu Henigu, królowi Wiktorowi chce się płakać. Hańba. Pokój twoim prochom.

***

Nie miałem jeszcze pięciu lat, kiedy widziałem go po raz pierwszy. Zachowałem w swojej pamięci wspomnienie świeże i jasne jak rysunek kredkami na papierze ryżowym. Mam wrażenie, że szybuję wysoko, jak gdybym unosił się nad przeżyciami i zdarzeniami sprzed trzydziestu lat, przeglądając je dokładnie. Nie mam zamiaru mieszać się w ich bieg, ani — nie daj Boże — go zmieniać.

Mój ojciec był muzykiem. Ojciec mojego ojca także był muzykiem. Logiczne było, że i ja powinienem zostać muzykiem — to była jedyna sprawa, co do której moi rodzice byli zgodni. Ojciec — ponieważ przeczuwał, że mój talent jest większy od jego talentu; matka — żeby poprzez moją osobę ukarać swoją matkę, ojca, braci, ciotki, bliskich i dalekich kuzynów, którzy wykreślili ją z wielkiego rodu Medarowów, w chwili gdy ślub cywilny połączył ją z potomkiem Wołochów, to znaczy z moim ojcem.

Poza tym, powołując się na kilka anonimowych listów, jej rodzina twierdziła, że ojciec jest bękartem. Ale to nieprawda! To nie on, tylko moja babka, jego matka, była bękartem. Bękart czy niebękart, była wspaniałą babcią, dobrą i łagodną. Połowę twarzy miała wytatuowaną na fioletowo i nie znała bułgarskiego, ale przecież nie o babce chcę tu mówić.

W swoich najśmielszych marzeniach matka widziała mnie na podium koncertowym. Cudowne dziecko we fraku i muszce, z maleńkimi skrzypcami w ręce, w blasku świateł, opromienione sławą. Za mną orkiestra filharmoniczna kierowana przez znanego dyrygenta. W loży — rząd. W drugiej loży — BLZCh3 (Medarowowie byli rolnikami). Kwiaty, owacje. Konfetti, girlandy, przepych. Dziennikarze. A w ostatnim rzędzie trzeciego balkonu, tam, gdzie siedzą ci z darmowymi biletami — upokorzona rodzina Medarowów z poczuciem winy na twarzach; oto macie syna bękarta!

Takie marzenia miała moja dumna, wydziedziczona matka. Jeśli chodzi o mnie, to strasznie chciałem zostać znanym skrzypkiem. (Bardzo też chciałem zostać znanym milicjantem, maszynistą, strażakiem). Tyle tylko, że nie ma skrzypiec dla czteroletnich dzieci; są ćwiartki, połówki, są trzy czwarte i całe, ale ja potrzebowałem ósemki. Czegoś, co będąc nie większe od męskiej dłoni, jednocześnie byłoby instrumentem.

Jedynym człowiekiem, który mógł się zgodzić na wykonanie czegoś takiego, był Georg Henig.
 
 
Wybacz mi, czytelniku, że czuję się w obowiązku wrócić do przeszłości, ale na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy znają historię mistrza Georga i wiedzą, jak i po co trafił on do Bułgarii.

Na początku wieku, kiedy po sofijskiej żółtej kostce4 jeździły powozy, a w powozach damy w krynolinach i panowie we frakach, kiedy w sofijskich parkach orkiestry dęte grały potpourri z „Traviaty”, kiedy Iwan Wazow spacerował z psem przed budynkiem parlamentu i kiedy towarzystwo operowe wystawiało pierwsze spektakle, przyjeżdżali do Sofii muzycy z Czech i Włoch. Przyjeżdżali, by pomóc grupce entuzjastów w tworzeniu bułgarskiej kultury muzycznej.

Tylko Bóg wie, jakie udręki, niewygody i niedostatki cierpieli w czasie swojej misji. Nie mam sił, by o tym opowiadać. Czuję wstyd i ból. Większość z nich z rozgoryczeniem wróciła do swoich domów. Imiona tych, którzy zostali, są nieznane. Zakonserwowaliśmy je w instytutach i encyklopediach, ale dobrze, że chociaż w ten sposób okazaliśmy im cześć — my, których oni na własnych plecach wynieśli tam, skąd można wkroczyć zwycięsko na zalane światłem światowe sceny.

Był zapewne ciepły, jesienny dzień 1910 roku. Na dworzec w Sofii, sapiąc i gwiżdżąc, wjechał pociąg z Czech. Z okna wagonu z wesołym zdziwieniem wychylił się mistrz Georg Henig — mężczyzna około czterdziestki, wysoki i przystojny, jasnowłosy, niebieskooki. W wagonie towarowym podróżowała skrzynia z jego niezwykłymi narzędziami — były tam wszystkie te cienkie pilniki, delikatne dłuta, miniaturowe strugi, piłki, klamry, formy, filcowe młoteczki i haczyki, które zobaczyłem pół wieku później.

– Bożenko, przyjechaliśmy! — powiedział do młodej i jak on niebieskookiej kobiety. — No, wysiadamy!

Czy ktoś czekał na nich na sofijskim dworcu? Pewnie tak. Być może byli to kapelmistrzowie Henryk Wiznar i Masaryk — wtedy tak samo jak on młodzi i pełni entuzjazmu.

Pokój ich prochom!
 
  
Nie wiem, gdzie zamieszkała rodzina Henigów i jak przeżyła wszystkie te długie, męczące i trudne lata. Wiem tylko, że Georg Henig grał na kontrabasie w orkiestrze carskiej, że wykonywał doskonałe skrzypce i że wokół niego gromadzili się uczniowie, jeden bardziej utalentowany od drugiego. Wiem też, że właśnie wtedy tworzyły się podstawy bułgarskiego lutnictwa.

Ale czy ty, Georgu Henigu, byłeś szczęśliwy? Dlaczego nie wróciłeś do rodzinnych Czech, do swojego brata Antona, o którym mi tak wiele opowiadałeś? Tam, niedaleko rodowego zamku, rozciągały się zielone łąki, po zielonych łąkach galopowały w szale konie, delikatny zapach jaworów i żywicy niósł się do twojej pracowni, gdzie cichutka Bożenka patrzyła na ciebie z miłością. I cóż z tego, że nie mieliście dzieci, skoro na twoich skrzypcach grywano w całej Europie.

Nie będę pytał, dlaczego zostałeś. Ani jak przeżyłeś te trudne lata. Ani jakich zniewag i rozgoryczeń doznałeś. Ważne, że zostałeś.

***

Musiała to być niedziela, ojciec miał wolne tylko niedziele. Pozostałe dni tygodnia mijały mu na próbach i przedstawieniach w Teatrze Muzycznym. Kiedy nie miał prób ani przedstawień, biegał gdzieś i pytał, czy nie potrzeba muzykanta — byliśmy przecież biedni. Wyklęta przez swoją rodzinę matka pracowała w domu. Przyszywała kołnierze do koszul na starym singerze. To zajęcie nie przynosiło jej nic oprócz złego nastroju.

Czasami, kiedy zły nastrój osiągał apogeum, siedziała jak skamieniała, z pustym wzrokiem utkwionym gdzieś nad maszyną i ściskała nitkę między zębami. Jej nogi wciąż bez potrzeby poruszały pedałem. W takich chwilach prowadziła wyimaginowaną walkę z rodziną Medarowów.

Grałem w tej walce ważną rolę.

Jestem pewien, że była to niedziela, chyba gdzieś na początku sierpnia.

Wstałem sam. W czasie kiedy matka prasowała mój kremowy garniturek, umyłem się najstaranniej, jak mogłem. Byłem tak przejęty, że jedzenie więzło mi w gardle. Śniadanie było prawdziwą męką.

W pokoju, którego okno wychodziło na szary, popękany mur sąsiedniego bloku, było jak zwykle mroczno. Tylko kiedy promienie słońca padały na tę ścianę, wydawało się, że i u nas robi się nieco jaśniej.

Jednak tej niedzieli było tak, jakby wszystkie promienie słońca rozsypały się na podłodze, z kranu leciała słoneczna woda, a na twarzy mojej mamy błyszczał słoneczny uśmiech; tylko ojciec był surowy, piękny i jak z marmuru: czarny kosmyk opadał na jego kamienne czoło, a on go odrzucał szybkimi ruchami głowy.
 
 
Och, jakim będę artystą!

Śniadanie zakończyliśmy uroczystym milczeniem. Musiałem na nowo umyć ręce.

Potem mama odprowadziła nas przez korytarz, po schodach w dół, aż do drzwi. Tam stanęła ze skrzyżowanymi rękami i życzyła nam szczęśliwej drogi. Jakbyśmy wyruszali gdzieś daleko, do innego kraju, z ważną misją.

Ojciec kroczył z powagą i w skupieniu w swoim jedwabnym garniturze, pachniał wodą lawendową. Ja dreptałem obok niego i gapiłem się na wszystko, co działo się dookoła.

A działo się wiele!

Osiedle budziło się po typowej dla siebie nocy.

Cieśla Wangeł strugał deski.

Przed drzwiami swojego sklepiku piekarz Jordan otrzepywał fartuch z białych obłoków mąki. Drzewa po prawej stronie pluły zielonymi pociskami w błękitne niebo, a ulicami przejeżdżały wozy zaprzężone w kare konie i z rzadka tylko jakieś auto.

Puk-puk-puk!

Trak-trak! — jakimi wspaniałymi dźwiękami wypełniała się czasem ta biedna, od dawna już nieistniejąca dzielnica.

Spotykaliśmy sąsiadów. Próbowali zatrzymać ojca, zagadnąć go, ale on oddalał te ich próby uprzejmą odmową: „Mamy coś ważnego do zrobienia”.

Wiecie, dokąd szliśmy? Szliśmy, by zamówić skrzypce-ósemkę, maleńkie, błyszczące cudo, jakiego świat nie widział! Będę grał na ósemce urzekające melodie. Wzruszę do łez całą Bułgarię! Najbardziej będzie płakać rodzina Medarowów. I kiedy rozszlochają się przede mną na kolanach…

Doszliśmy do ulicy Wołowa i skręciliśmy w lewo. Zatrzymaliśmy się przed drugim czy trzecim domem, ojciec pchnął drewniane drzwiczki. Zeszliśmy kilka kroków po schodach w dół. Mistrz mieszkał w piwnicy.

Ojciec zadzwonił do drzwi. Usłyszeliśmy powłóczenie nogami. Drzwi zgrzytnęły i się otworzyły.

Stara, stareńka kobieta z aureolą siwych włosów i niemal wyblakłymi oczami uśmiechała się życzliwie. Bożenka.

— No, wchodzi Marin i mała chłopiec — zaprosiła nas.

Weszliśmy. Minęliśmy ciemny korytarz. Ojciec zapukał i nacisnął klamkę u drzwi. Tak jak mnie uczyli, zdjąłem swój żółty kaszkiet.

Georg Henig siedział na wysokim stołku przed kontuarem i cienkim rylcem wycinał dno skrzypiec wkręcone w drewniane imadło. Na kontuarze starannie uporządkowane leżały niewiarygodnie ciekawe haczyki, przedziwne młoteczki, malutkie błyszczące szczypce i inne nieznane mi narzędzia. Na ścianach, gdzie tylko się dało, wisiały formy skrzypiec i wiolonczeli, w rogu błyszczał żółcią gruby, dobroduszny kontrabas, dwa razy większy ode mnie. Nad kanapą, na lewo od kontuaru, wisiało na ścianie kilka ikon i lampka oliwna. Na obu okienkach pstrzyły się wesołe zasłonki. Pachniało lakierem, klejem i drewnem. Półmrok jak w grocie krasnoludków — wcale nie przygnębiający, ale przeciwnie, tajemniczy i intymny.

Georg Henig zsunął się ze stołka. Jego ciało było zgięte wpół jak scyzoryk. Długimi rękami prawie dotykał ziemi. Przypominał karła. Był przepasany skórzanym fartuchem jak szewc. Miał na sobie szarą koszulę z podwiniętymi rękawami. Żeby móc nas zobaczyć, musiał unieść brodę, a wtedy jego oczy, wyblakłe i nieco bez wyrazu, jak oczy wszystkich starych ludzi, zaczynały zezować. Miał podłużną twarz, całą w zmarszczkach, długie siwe włosy, które opadały mu na ramiona, i wąziutkie, prawie niezauważalne usta. Byłem wtedy bardzo mały, a i tak, żeby go pocałować w rękę, musiałem prawie przyklęknąć.

— Witam miły kolega Marin, wielki pan, i… jak złote imię? — zapytał mnie, przysuwając taboret.

— Wiktor — szepnąłem oczarowany.

— Imię królewskie! Ile lat złoty Wiktor ma?

— Cztery lata i jedenaście miesięcy! — wydeklamowałem, opuszczając ręce wzdłuż szwów na spodniach.

— Oj! Dużo! Siada teraz tutaj i ty dasz mała swoja rączka dla dziadek Georgi.

Usiadłem na taborecie. Ojciec przysiadł na kanapie. Georg Henig wdrapał się na nowo na stołek. Wyciągnąłem rękę i z ufnością złożyłem ją w dłoniach starca. Były szorstkie i ciepłe. A on z uwagą oglądał palec po palcu, dotykał ich w stawach, lekko zginał, mierzył ich wielkość swoimi palcami, kciukiem i wskazującym; wydawało mi się, że mnie pieści. To było dla mnie nowe odczucie; dziadek ze strony ojca zmarł, zanim się urodziłem, a ten ze strony matki nie chciał mnie znać. Być może właśnie wtedy, kiedy Georg Henig mierzył moje palce, żeby dopasować do nich długość gryfu, poczułem do niego bezgraniczne zaufanie, które nie opuściło mnie do ostatniego z nim spotkania. (W pewnym sensie nie opuściło mnie do dziś).

Bożenka wyjęła z szafki wiśniowe konfitury, napełniła nimi dwa małe talerzyki i postawiła je przed nami na kontuarze. Potem przyniosła dwie szklanki wody.

Przez cały ten czas, kiedy z uwagi na dobre wychowanie jadłem konfitury samym tylko końcem łyżeczki, ojciec i Georg Henig wspominali starych znajomych. Staruszek zadawał pytania, wypytywał o tego i owego, a w jego poplątaną mowę bez przerwy wkradało się „oj” i „aj”. Dobre nowiny to było „oj”, a te, z którymi się nie zgadzał — „aj”. Wyrazem wzruszenia było „oj, oj, oj”, a przygnębienia — „aj, aj, aj”. Dowiedziałem się, że jeszcze kilka lat temu (kiedy mnie nie było na świecie) dorabiał parę groszy w Teatrze Muzycznym, ale teraz jest bardzo stary, z trudem chodzi i zupełnie nie ma sił przeciągać smyczkiem po strunach. (Aj, aj, aj).

Kiedy tak rozmawiali, ktoś zapukał do drzwi. Bożenka poszła otworzyć. Do pokoju wszedł mężczyzna wielki jak góra, czarnowłosy, ze złotym zębem z przodu. Nagle zrobiło się ciasno.

— Oj, mistrz Franciszek — ucieszył się starzec. — Wita, wita!

— Klienci? — zagrzmiał gość, ściskając ojcu rękę i poklepując mnie po plecach. — Dobrze się miewasz, stary, nie masz, widzę, powodów do narzekań! Co zamawiacie? Skrzypce? Wiolonczelę? Smyczek?

— Mistrz Franta moja uczeń — dumnie powiedział starzec. — Dobra uczeń!

— Franta, słodkie niech zje! — Bożenka postawiła talerzyk przed nowym gościem.

— Mmm, wspaniałe. — Pochłonął konfiturę w mig, wyciągnął chusteczkę i otarł usta, schował chustkę do kieszeni i zaczął bić brawo Bożence.

Jej twarz rozpromieniło zadowolenie.

— Christo Frantow — przedstawił się. Wyciągnął wizytówkę i podał ją ojcu. — Pracownia na ulicy Légera. Wykonuję wszelkie instrumenty strunowe. Smyczki również, rozumie się.

— Dobra majster! — na nowo potwierdził staruszek.

— Dobry? Spójrz tutaj. — Wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni, wyciągnął kartkę zgiętą we czworo i podał ją Georgowi Henigowi, ale tak, żebyśmy i my ją widzieli. — Dwa złote medale. Bolonia i Kanada!

Ojciec wziął kartkę, obejrzał dokładnie, cmoknął kilka razy na znak szacunku i oddał ją mistrzowi Franciszkowi.

Zsunąłem się cichutko ze stołka, podszedłem do kontrabasu i przycisnąłem się do jego brzuchatego ciała.

Jaki olbrzym gra na tym cudzie? Michał Holender? Mistrz Franciszek wydawał mi się podobny do Michała Holendra z bajki „Kamienne serce”, którą mama czytała mi wieczorem przed snem.

Bożenka krzątała się cicho po pokoju. Przyglądałem się właśnie ciemnym wnętrznościom kontrabasu, kiedy otrzeźwił mnie gromki śmiech Franty:

— Co? Cha, cha, cha! Kpicie ze mnie? Ósemka? Stary, dlaczego nie zaczniesz robić drewnianych koników?

— Zrobi ósemka! — łagodnie, ale twardo odpowiedział Henig.

— Daj trochę lakieru, mój się skończył. — Franta wstał. — Mam robotę do wykończenia. Wczoraj wycackałem skrzypeczki, są już zabejcowane, zagruntowane, tylko lakier muszę położyć. Ale się skończył. Skrzypce! Muszą śpiewać, a nie… piszczeć!

— Ile razy ciebie uczył, każdy majster sam robi lakier! — z wyrzutem powiedział Georg Henig, przelewając gęstą ciecz do jakiegoś słoika.

— Nie ma żywicy, terpentyny, werniksu. — Frantow zaczął wypowiadać piękne, nieznane słowa, które łapczywie wchłaniałem, by potem w domu móc je powtarzać jak magiczne zaklęcia: abrakadabra, werniks, terpentyna…

— Nie bądź skąpiradłem — dokończył.

— Dał lakier. Weźmie.

— Mistrzu Georgi. — Głos Frantowa nagle zabrzmiał miękko. — Dlaczego nie sprzedasz mi swoich narzędzi? Jak długo chcesz, żebym cię prosił? Nie widzisz, że z tymi rękami nie nadajesz się już do skrzypiec?

— Nadaję.

— Nie nadajesz. A skoro masz ochotę robić zabawki, mogę ci podarować nowy niemiecki zestaw. Z toczydłem, elektrycznym silnikiem…

— Majster Franta trzyma swój narzędzie z Niemiec! — rozzłościł się nagle stary. — Henig nie sprzedaje! One są prezent od ojca! Nie chce toczydło!

— Ale Wanko dostał od ciebie dłuto do ślimaków!

— Nie dostał! Majster Wanda przyszedł, bierze dłuto, mówi: oddaje za moment. Miesiąc już mija. Nie ma Wanda, nie ma dłuto. Aj, aj, aj.

— Aj, aj, aj! Szkoda, że do mnie nie przyszedł pożyczyć. Dostałby. Dłutem po głowie. I to mocno. A wy — zwrócił się do ojca — jeżeli będziecie czegoś potrzebować, znacie adres pracowni. Na Légera. Tylko ja zabawek nie robię.

Mistrz Franciszek wyszedł. W pokoju zrobiło się przestronniej. Georg Henig zawołał mnie. Podszedłem do jego stołka i stanąłem spokojnie. Złapał moją brodę i lekko uniósł. Spojrzał w moje oczy. Ja wpatrzyłem się w jego. Szaro-białe, mętnobiałe jak myszki w maślance. Patrzył na mnie długo, długo, mamrocząc: „król, mały król Wiktor”, i uśmiechając się tymi ustami, które z trudem można było zauważyć.

Potem zmierzył moje palce, odległość od nadgarstka do łokcia i od łokcia do ramienia. I od ramienia do brody. Namówił mnie do wzięcia w lewą rękę listwy, rozmieścił na niej moje palce, jeden jej koniec wcisnął mi pod brodę, a łokieć odgiął na zewnątrz.

— Rozluźni się, rozluźni — mruczał.

Rozluźniłem się. Przymknąłem oczy. Wyobraziłem sobie salę, ogromną salę, publiczność, wielu muzyków, wśród nich ojca, i wydawało mi się, że listwa pod moją brodą brzęczy. Matka, Georg Henig i Bożenka w pierwszym rzędzie, dalej dzieciaki z mojego osiedla…

— Chce grać na skrzypcach pan Wiktor?

— Bardzo!

— Kiedy da koncert, zaprosi dziadek Georg i babcia Bożenka?

— Tak!

— Zrobi tobie skrzypce. Mały król, małe skrzypce. Infant!

Chciałem tam zostać na zawsze, w przyjaznym domu dwojga staruszków, chciałem przyglądać się, jak karzeł-czarodziej pracuje nad moją ósemką, jak szepcze jej magiczne słowa — abrakadabra, werniks, terpentyna — jak żłobi cienkim dłutem ślimaczka na szyjce, jak kładzie na jej ciele tajemniczy lakier, napina złote struny i złote kluczyki.

— Tato — zapytałem na ulicy — czy dziadek Georg jest wielkim mistrzem?

— Największym — odpowiedział krótko.

— A majster Franta?

— On nie jest żadnym mistrzem.
(…)
_
Przypisy:
1. 9 września 1944 roku – ustanowienie władzy ludowej w Bułgarii.
2. Aga – turecki urzędnik administracyjny.
3. Bułgarski Ludowy Związek Chłopski, przed II wojną światową znacząca partia polityczna, po 9 września 1944 r. silnie prześladowana.
4. Centrum Sofii wyłożone jest glazurowaną żółtą kostką brukową.

Wiktor Paskow „Ballada o lutniku”
Tłumaczenie: Mariola Mikołajczak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 216

Opis: Czy przedmioty mają pamięć? Jeśli tak, jakie wspomnienia przechowują skrzypce, którym wybitnie uzdolniony lutnik szeptał intymne wyznania? Heniga poznajemy przez pryzmat wspomnień dojrzewającego chłopca. Magiczna osobowość mistrza wypełnia cały świat Wiktora. W warsztacie starego lutnika powstają nie tylko skrzypce – to także schronienie przed mrocznym światem stalinizmu w Bułgarii. Droga Wiktora do dorosłości prowadzi przez niełatwe spotkania z przemijaniem i śmiercią, z niezrozumieniem i ekscentrycznymi sąsiadami z kamienicy.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek