Wspomnienia jednej z najważniejszych postaci bohemy lat 70. USA. Przeczytaj przedpremierowo fragment książki „Eve w Hollywood” Eve Babitz

24 września 2021

29 września nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukaże się książka „Eve w Hollywood”. Jej autorka, Eve Babitz, jeszcze przed trzydziestką była dziennikarką, imprezowiczką, artystką i muzą. Znali ją wszyscy – od The Beatles po Harrisona Forda. Mówi się, że to o niej Jim Morrison śpiewał w „L.A. Woman”. Wiele osób kojarzy ją ze zdjęcia Juliana Wassera, na którym naga gra w szachy z Marcelem Duchampem, oraz jako jedną z „Dziewczyn” Eda Ruschy. Opublikowana pierwotnie w 1974 roku „Eve w Hollywood” to jej debiutancka książka, którą udowodniła, że jest pełnokrwistą pisarką, mającą wiele do opowiedzenia. To zarazem dokument o życiu kalifornijskiej bohemy. Na stronach książki znajdziemy opisy uroczych licealistek, wytatuowanych Chicanas i największych gwiazd rocka odsypiających imprezy w Chateau Marmont. Eve Babitz, której proza ani na moment nie przestaje być elegancka i zabawna, oferuje nam niemal filmowy portret Los Angeles: nieupiększony, pełen przepychu, toksyczny i odurzający. Poniżej możecie przeczytać przedpremierowo sam początek książki.

CÓRY ZIEMI JAŁOWEJ

Moja matka zamieszkała w Los Angeles jako młoda dziewczyna w czasach Wielkiego Kryzysu. W jej rodzinnym miasteczku – Sour Lake w Teksasie – był ksiądz katolicki, który urodził się, wychował i kształcił w Chicago. Doskonale rozumiał, jak bardzo pragnęła wydostać się z Sour Lake, i zorganizował matce oraz kilkorgu jej przyjaciołom podróż do Hollywood. Przypuszczam, że to również on wystarał się dla niej o pracę. Wiem, że matka imała się różnych zajęć; przez pewien czas pracowała jako recepcjonistka u lekarza – jego żona, Mary Astor, prowadziła pamiętnik, w którym zawarła szczegóły swojego romansu z George’em Kaufmanem1 – chociaż nie sądzę, żeby to była akurat ta praca, którą załatwił jej ksiądz.

Matka była zafascynowana Los Angeles i przeświadczona, że zostanie artystką. Rysowała domy, bo je uwielbiała.

Mój ojciec przeniósł się do Los Angeles z Brooklynu, mając 16 lat, razem z matką, ojcem i dwiema siostrami. Osiedlili się w dzielnicy Boyle Heights, bo wszyscy Żydzi w Los Angeles mieszkali wtedy właśnie tam. Ciotka ojca – siostra mojej babki – była aktorką filmową; może nie gwiazdą, ale cieszyła się powodzeniem. Zwykle grała rolę stereotypowej „żydowskiej mamy” i zrobiła na tym kasę. Ojciec od dziecka uczył się klasycznej gry na skrzypcach i w wieku 15 lat był już zdobywcą złotego medalu dla najlepszego dziecięcego skrzypka w Nowym Jorku.

W tamtych czasach bez nepotyzmu nikt nie miał szans załapać się do studia jako muzyk kontraktowy – dziś byłoby podobnie, gdyby istnieli jeszcze jacyś muzycy kontraktowi. Moja ciocia-babcia, Vera Gordon, aktorka filmowa, przekonała swojego przyjaciela Harry’ego Lubina, by dał ojcu szansę zagrania w swojej orkiestrze. Byłaby to dobra robota, zapewniająca zarówno sporo pieniędzy, jak i bezpieczeństwo. Ojciec przyniósł do zagrania partyturę Strawińskiego.

„Skąd, u diabła, miałem wiedzieć, czy on potrafi grać? – śmieje się Harry, wciąż zachwycony dowcipem, który z całą powagą odstawił mój ojciec. – Nie umiałem nawet przeczytać tej partytury, żeby sprawdzić, czy gra właściwe nuty!”.

W mojej rodzinie wszyscy parali się „Sztuką”, więc siostra i ja dorastałyśmy w jej otoczeniu.

Nie pamiętam, ile miałam lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałam, jak ludzie mówią o Los Angeles „ziemia jałowa”, „siedem przedmieść w poszukiwaniu miasta” lub używają innych podobnych, ciekawych określeń.

Dorastając tutaj, nigdy nie odbierałyśmy miasta w ten sposób.

Po pierwsze, zawsze mnóstwo się działo, wciąż pojawiali się różni ludzie, a moja matka nieustannie organizowała wieczorki i kolacje.

„Ziemia jałowa” to zwrot, którego w ogóle nie rozumiem, ponieważ bez wątpienia nawet na najbardziej podstawowym poziomie nie da się uznać tej okolicy za ziemię jałową – wszędzie rosną tu drzewa cytrusowe i kwitną kwiaty.

Wiem, że chodziło o aspekt kulturalny. Ale i pod tym względem szydercy nie mieli racji.

Kulturowo Los Angeles zawsze było kipiącą życiem dżunglą, pełną projektów, których – jak sądzę – ludzie mieszkający gdzie indziej po prostu nie potrafili dostrzec. W każdym razie potrzeba pewnego rodzaju niewinności, aby polubić Los Angeles. Aby czuć się szczęśliwym w Los Angeles – wybrać to miejsce i znaleźć tu szczęście – niezbędne jest posiadanie pewnej prostej wewnętrznej szczęśliwości. Kiedy ludzie nie są szczęśliwi, walczą z Los Angeles i mówią, że to „ziemia jałowa”, albo stosują inne wygodne określenia. Wiera Strawińska opowiadała mi kiedyś, jak w 1937 roku wybrali się kilkoma limuzynami na piknik, który przygotowała Paulette Goddard („była naprawdę gourmet…” – jak to ujęła Wiera). W pikniku uczestniczyli Strawińscy, Charlie Chaplin i Paulette Goddard, Greta Garbo, Bertrand Russell i Huxleyowie. Wsiedli do samochodów, aby dojechać do jakiegoś miejsca nadającego się do piknikowania, jednak nie było żadnych takich miejsc. Jechali i jechali. Panowała susza i wszystko było wyschnięte, nigdzie nie widzieli nawet skrawka trawy. W końcu zauważyli marną „rzekę” Los Angeles i postanowili jak najlepiej wykorzystać to odkrycie. Rozłożyli koce na jej absurdalnym brzegu. „Rzeka Los Angeles” to wątły strumyk, który po trzymiesięcznej ulewie zaczyna przypominać z wyglądu rzekę, ale nawet wtedy tylko trochę. W każdym razie wypakowali jedzenie, szampana, kawior, pasztet i wszystko inne. Towarzystwo rozsiadło się na brzegu „rzeki” pod mostem, po którym jeździły samochody.

– Ej tam! – usłyszeli.

Podnieśli wzrok i ujrzeli policjanta na motocyklu. Stał z pięściami opartymi na biodrach. Wyglądało na to, że coś mu nie pasuje.

– Tak? – zapytał Bertrand Russell, wstając.

I wtedy zobaczył tablicę informującą, że nie wolno piknikować nad „rzeką”.

Policjant wskazał na tablicę, a potem spojrzał na Russella i powiedział:

– Nie umiesz czytać?

Być może pewne szczegóły tej historii były inne, może działo się to w innym roku, może nie było tam Huxleyów. Tak czy owak, to opowieść o „ziemi jałowej” Los Angeles. Ta opowieść jest z Los Angeles.

Gliniarz odpuścił dopiero wtedy, gdy rozpoznał Garbo.

Gdy byłam dzieckiem, zdarzało mi się mnóstwo takich sytuacji. Koncerty na naszej „ziemi jałowej” odbywały się w ramach cyklu Evenings on the Roof i Ojai Festivals. Nie organizowały ich instytucje miejskie, nic z tych rzeczy – miasto Los Angeles nigdy nie dbało o kulturę. Nadal o nią nie dba, i tyle na ten temat. Evenings on the Roof to były małe koncerty muzyki kameralnej w wykonaniu muzyków studyjnych (którzy, pomimo to, byli prawdziwymi muzykami, jak mój ojciec), natomiast Ojai Festivals sponsorowały damy z Ojai. Była to niewielka społeczność starszych pań uwiedzionych przez Johna Bauera, Anglika, który dokonał w Los Angeles wiele wyłącznie dzięki swemu urokowi i energii. Robił to, bo był właściwie dzieckiem, a dzieci uwielbiają Los Angeles. Jak na dziecko był dość duży – miał metr dziewięćdziesiąt.

Luau była tandetną restauracją w stylu polinezyjskim. Strawiński ją uwielbiał. Tylko dzieciom podobają się takie miejsca.

Mój ojciec zbierał dixielandowe płyty. Ma tysiące starych winylów odtwarzanych z prędkością 78 obrotów na minutę, a ja dorastałam, słuchając śpiewu Ledbelly’ego2: …fly to the east, fly to the west, fly to the one that you love the best. Kiedy podrosłyśmy na tyle, żeby słuchać nieprzyzwoitych piosenek Bessie Smith, ojciec puszczał nam jej płyty. Potem przyszedł czas na ćpuńskie nagrania w rodzaju If You’re a Viper, w którym Stuff Smith udaje – a może i nie udaje – jak szybko zaciąga się jointem, zanim zaczyna: Dreamed about a reefer, five feet long (…) the Mighty Mezz, but not too strong. Oczywiście wiedziałam, kim jest ów Mighty Mezz. Nie byłam upośledzona kulturowo.

Ojciec grał ze Stuffem Smithem i Nat King Cole’em w barze na rogu Sunset Boulevard i Vine Street, vis-à-vis studia NBC, gdzie pracował jako muzyk studyjny.

Muzycy studyjni, a w zasadzie wszyscy muzycy – faceci, którzy spędzili całe życie, ćwicząc się w cyzelowaniu detalu – to szczególny gatunek ludzi. Zgodnie z ogólnymi zasadami przyjętymi przez muzyków wszyscy skrzypkowie to ekstrawaganccy kobieciarze, oboiści to wariaci, a waltorniści są seksowni. O ile mi wiadomo, wszyscy pozostali są drętwi na maksa; jeśli wybierzesz się na próbę do filharmonii w Los Angeles, ujrzysz grupę księgowych, którzy rozsiedli się na sali w kraciastych koszulach, i zdasz sobie sprawę, że muzycy to najbardziej niewinni słudzy Sztuki, jacy chodzą po ziemi. Wyobraź sobie, że poddajesz się rygorom orkiestry pod batutą dyrygenta i musisz grać to, co ktoś napisał 200 lat temu!

Jedyni muzycy, którzy zwykle gościli w naszym domu, to albo ludzie w rodzaju świrniętego Stuffa Smitha, albo kompozytorzy. Muzycy byli zbyt drętwi, by mój ojciec chciał z nimi jeszcze spędzać czas po pracy.

Śpiewaczki operowe to inna historia. Pewnego dnia po powrocie ze szkoły weszłam do salonu, gdzie mój ojciec miał próbę. Siedział przy klawesynie i poważnie perorował na temat Palestriny, a przed nim na składanym krześle siedziała nastolatka. Jej nogi, w różowych butach na płaskim obcasie, z wdziękiem skrzyżowane w kostkach, spoczywały na siedzeniu drugiego składanego krzesła. Miała na sobie zieloną kraciastą kamizelkę, zielone kraciaste spodnie i elegancką koszulę w sportowym stylu. Jej rude włosy były nawinięte na wałki. Głowę obwiązała chustką – jak wszystkie dziewczyny w moim liceum tego roku. Podnieśli na mnie wzrok. Nie chciałam im przeszkadzać i poszłam do swojego pokoju. Po chwili rozległ się głos – chłodny, krystalicznie czysty i beztroski, jakby wytrysnął ze źródła na zboczu fiordu. Ten dźwięk sprawił, że niemal pękło mi serce. Rzuciłam książki na łóżko i pobiegłam z powrotem do salonu. To ta nastolatka – to ona śpiewała.

Usiadłam na schodach i wysłuchałam próby do samego końca. Śpiewaczka ani na chwilę nie zdjęła nóg z krzesła. Śpiewała po włosku, w plebejskiej łacinie, po niemiecku i francusku. Kiedy nie śpiewała, mówiła cienkim głosikiem. Posługiwała się dialektem kalifornijskim – takim, w którym zamiast „water” mówi się „wader”.

Jeżeli chodzi o jej wygląd, to w moim liceum o kimś takim mówiło się „urocza”.

Na koniec ojciec powiedział, że to Marni Nixon. Marni Nixon robiła wszystko. Śpiewała średniowieczne pieśni, podkładała partie wokalne w musicalach West Side Story, Król i ja. Urodziła też później kilkoro dzieci. Była jedną z mieszkanek ziemi jałowej.

Marilyn Horne, śpiewaczka operowa, którą – wedle „New Yorkera” – przyjaciele nazywają Jackie (faktycznie, jest tak nazywana przez przyjaciół, nawet ja tak do niej mówię), wyznała mi kiedyś, że Marni Nixon wywoływała w niej takie same uczucia i „nie chodzi tylko o wysokość głosu…”. Miała na myśli, jak przypuszczam, to, że Marni zawsze była tam, gdzie jej krystalicznie czysty, a jednocześnie swobodny głos, wraz z którym ślizgała się gdzieś na szczytach…

József Szigeti, niedawno zmarły skrzypek, mieszkał w Palos Verdes. Uwielbiałam go, a on odpowiadał na moje listy, więc prawdopodobnie też mnie lubił. Mieszkał w najpiękniejszym domu, jaki widziałam w życiu. To właśnie u niego po raz pierwszy jadłam figi. Wcześniej nigdy ich nie próbowałam, bo myślałam, że ich jedzenie może zagrażać uczuciu szczęścia. Ale tam, w jego domu na wzgórzu, z widokiem na Pacyfik, gdzie owalny basen otaczały betonowe urny z pelargoniami, gdzie w kryształowych kieliszkach wszystkim (nawet dzieciom) podawano białe wino, gdzie była jego cudowna żona – zjadłam figi. Cieszyłam się, że mój ojciec się z nim przyjaźni; później przyjaźnił się jeszcze z wieloma wspaniałymi ludźmi.

Był wśród nich kompozytor Bennie Herrmann. Obywatel Kane i większość dzieł Alfreda Hitchcocka, jak wynika z napisów końcowych, to filmy z muzyką Bernarda Herrmanna. Ale ja nie wiedziałam nic o jego przeszłości w Mercury Theatre ani podobnych sprawach. Moja siostra i ja po prostu uwielbiałyśmy Bernarda i jego żonę. Latem zapraszali nas do korzystania z ich basenu, a my wyobrażałyśmy sobie, że umarłyśmy i trafiłyśmy do nieba. Lucy Herrmann, żona Benniego, przyniosła nam lemoniadę. Pływałyśmy na tratwach i popijałyśmy lemoniadę, a ona opowiadała historie swoim pięknie modulowanym głosem, jakby uczyła się w Vassar3. Nawet dziś rzadko się irytuję, słysząc kogoś mówiącego w ten sposób, bo przypomina mi to głos Lucy, którą obie uwielbiałyśmy. Dopiero całkiem niedawno natknęłam się na pewną okropną dziewczynę, której egzaltowany okrzyk How divine! przyćmił moje wspomnienie Lucy i wywołał we mnie naturalną nienawiść, którą odczuwa większość Amerykanów w reakcji na ten arogancki nosowy ton, wybijający się na pierwszy plan.

Był też Eugene Berman, projektant scenografii w Metropolitan Opera i wspaniały malarz. Ożenił się z Oną Munson (tą samą, która prowadziła burdel w Przeminęło z wiatrem – Vivien Leigh była zazdrosna, że zaglądał tam Clark Gable) i mieszkali jedną przecznicę od nas. Nigdy nie widywałam Ony, tylko jego, i zawsze był dla mnie księciem, dopóki nie dorosłam, a on nie zaczął traktować mnie tak, jak traktowała mnie większość dorosłych: ze wściekłą niecierpliwością i nie szczędząc mi wrednych uwag. Ale gdy wyjechało się z miasta, przysyłał mi listy; ostatni dostałam tuż przed jego śmiercią. Pisał ze swojego domu w Rzymie, że w ogóle nie jest chory i czuje się świetnie.

Najlepsza zabawa była wtedy, gdy w mieście zjawiał się Edward James i opowiadał nam, co robił. Edward James to Anglik, ale jego matka jest Amerykanką („każdy pokój miał łazienkę z hydrauliką, co w tamtych czasach uważano za nieprzyzwoite!” – śmiał się). Powiedział mi kiedyś: „Kiedy umarł Papa, właśnie zmieniono wszystkie przepisy dotyczące podatku od spadków, więc mama i dziewczynki otrzymywały po 10 tysięcy funtów rocznie, a ja dostałem tylko zamki i obrazy!”. Biedny Edward jest w ciągłym stanie katastrofy. W jego życiu zawsze dzieją się takie rzeczy, że ostrzał artyleryjski to przy nich pikuś. Po pierwsze, Edward kolekcjonuje węże. Lubi je. Zabrał swoich ulubieńców do hotelu Prado w mieście Meksyk, gdzie jeden z nich uciekł mu w holu. Edward jest pierwszym nie-Francuzem, który kupił obraz Picassa („Później wymieniłem go na 40 tysięcy sztuk bydła i stan w południowym Meksyku”). Przyjechał do Ameryki, aby zobaczyć się z „dhogim przyjacielem Lawrence’em” – miał na myśli D.H. Lawrence’a – ten jednak wkrótce zmarł, więc Edward i Huxley przenieśli się na zachód, do Los Angeles. „Pisałem wtedy powieść – wyjaśniał Edward. – Bardzo chciałem, żeby nosiła tytuł After Many a Summer Dies the Swan, ale zabrał go Aldous4, rozumiesz, i po prostu nic nie mogłem zrobić”. Edward napisał natomiast powieść zatytułowaną The Gardener Who Saw God, po prostu cudowną. Jest obłędna, napisana fantastyczną angielszczyzną; zamieścił tam fragment o Ottoline Morelle5, absolutnie niebiański, ale w zasadzie cała ta książka jest niebiańska, i przypuszczam, że nie sprzedawała się dobrze tylko dlatego, że Edward był tak bogaty i nikt mu nie wierzył. W 1939 lub 1937 roku razem z Dalim zaprojektował pawilon na wystawę światową. Edward James to kolejny przejaw naszego upośledzenia kulturowego, wykwit owej pustynnej ziemi jałowej, którą zamieszkiwaliśmy. Edward powiedział mi, że jestem tak piękna jak prawnuczka markiza de Sade’a – a nawet jeszcze piękniejsza! Moja koleżanka siedząca obok mnie prawie umarła z zazdrości i żalu; markiz de Sade był jej ulubioną postacią.

Kenneth Rexroth i Kenneth Patchen bywali u nas w domu, by czytać swoje wiersze. Matka miała fioła na punkcie poezji, ale mnie i moją siostrę takie imprezy nudziły, szybko się rozpraszałyśmy i kończyło się na tym, że ktoś – powiedzmy, Lucy Herrmann – brał nas do innego pokoju i opowiadał różne historie. Albo przenosiłyśmy się do kuchni, gdzie matka wcale nie słuchała wierszy, tylko gotowała.

Kiedy dorastałyśmy, często bywał u nas Robert Craft6. Nawet gdy miałam 10 lat, były we mnie przewrotność i szaleństwo. Craft był po prostu wredny i nic na to nie mogłam poradzić. Pamiętam, że przez niego pewna harfistka podczas próby uciekła ze sceny ze łzami w oczach. A innym razem, tuż po powrocie z Japonii, pokazał mi książkę o japońskiej architekturze i sam zaczął płakać w obliczu jej piękna. Rozwaliło mnie to, nie byłam w stanie dojść z tym do ładu. Powodowani zazdrością ludzie mówili niemiłe rzeczy na temat Crafta, ja jednak zawsze myślałam: „Nienawidzą go wszyscy – oprócz Strawińskiego”. A teraz, po przeczytaniu tomu jego pism jestem po prostu przerażona – takie są dobre. Strawińscy „adoptowali” Crafta, gdy był młodym człowiekiem. Trafił do naszego domu, żeby ćwiczyć Corellego i to właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że muzyka może być piękna. Ale on sam był tak podły, że harfistka uciekła z płaczem ze sceny Royce Hall i wróciła dopiero wtedy, gdy zjawił się Strawiński, maleńki i owinięty kraciastymi wełnianymi szalami.

Wiera Strawińska była najbardziej naturalnie arystokratyczną osobą na świecie. Od kiedy potrafiłam to dostrzec – w czasie gdy dzieci postrzegają dorosłych jako istoty fałszywe i przerażające – zawsze pozostawała poza kręgiem osądu, ponieważ była Wierą. Olśniewająco niewinna, a przez to tak urocza, tak seksowna i w tak czysty sposób afirmująca życie. Trzeba było słyszeć jej śmiech, widzieć jej pokój pełen kwiatów i fioletowe satynowe narzutki uszyte w Rzymie z podszewką z opalizującej tafty – aby zrozumieć, że to możliwe, że Wszystko jest Możliwe, a kobieta utkana z najdelikatniejszego jedwabiu może być jednocześnie niezwykle silna. Czekałam, aż uda mi się zjeść kawior w jej towarzystwie; wiedziałam bowiem, że w przeciwnym razie nigdy tego nie pojmę.

Sam Strawiński był po prostu Strawińskim.

Był maleńki, szczęśliwy, błyskotliwy – i pijany. Miał w zwyczaju przekazywać mi pod stolikiem kawowym szklankę szkockiej, kiedy matka nie patrzyła. Miałam wtedy 13 lat. Na przyjęciu z okazji szesnastych urodzin nosiłam białą suknię (oczywiście bardzo wydekoltowaną białą suknię), a on – kiedy matka nie patrzyła – wsuwał mi za dekolt płatki róż.

Miasto Los Angeles jest jakie jest, w miejscowej filharmonii nigdy nie grano niczego poza Brahmsem, z jednym wyjątkiem – gdy pozwolili Strawińskiemu dyrygować wykonaniem jednej z jego kompozycji. Ojciec zabrał mnie na ten koncert. Myślę, że miałam wtedy jakieś 3 lata. Siedzieliśmy na odległych miejscach, w wypełnionej po brzegi sali. Matki nie było. W pewnym momencie ojciec spytał:

– Widzisz tego malutkiego pana tam w dole?

– Yhm.

– To Strawiński.

Ponieważ wszyscy zebrani zdawali się posłuszni temu maleńkiemu człowieczkowi, doszłam do wniosku, że Strawiński jest większy od innych, nawet jeśli jest mały.

Pewnego roku na Boże Narodzenie dałyśmy mu z siostrą mrówczą farmę, ale niestety, jak nam powiedział, wszystkie mrówki wyginęły. Strawiński był kolekcjonerem owadów. Zbierał je w szklanych gablotach – przepięknych.

W całym ich domu było pełno obrazów Picassa.

Ojciec poznał Strawińskiego na początku jego amerykańskiej przygody i pomógł mu w temacie smyczków, skrzypiec, altówek i innych problemach, jakich nastręcza bycie kompozytorem. Mój ojciec grał także na skrzypcach w L’Histoire du Soldat7. To wtedy po raz pierwszy w życiu usłyszałam taką muzykę. Miałam 5 lat.

Wystąpili z tym utworem na Ojai Festival, a Strawiński dyrygował na próbie kostiumowej (podczas samego przedstawienia dyrygentem był Edward Rebner). Widziałam i próbę, i spektakl. Na perkusji grał Victor Burton, bębniarz w Five Pennies, zespole Reda Nicholsa. To wtedy po raz pierwszy usłyszałam o istnieniu diabła (spektakl opowiada o facecie, który sprzedaje duszę diabłu za księżniczkę i pieniądze). Później przez lata miałam koszmary z diabłem w roli głównej. W L’Histoire du soldat diabeł pojawiał się, wyskakując zza łóżka księżniczki NA TRZY METRY W GÓRĘ jak pajacyk na sprężynce. Miał rogi i czarny ogon. Ojciec powiedział mi, że to, co wzięłam za ogon, było tak naprawdę długim językiem wychodzącym z ust w miejscu, w którym powinien być diabelski tyłek, bo projektantka kostiumów była świruską. Ale to nie z tego powodu miałam koszmary. Przyczyną był ten TRZYMETROWY skok.

L’Histoire du soldat jest nadal dziełem, które porusza obecną we mnie rosyjskość i sprawia, że myślę o diable.

Kiedy byłyśmy małe, zawsze zabierano nas na próby i zapewne z tego powodu bardziej lubię próby niż koncerty. Jest coś szczególnego w przysłuchiwaniu się grupie ludzi, którzy wciąż od nowa próbują osiągnąć właściwy rezultat, aż w końcu napięcie sięga zenitu, czego nie da się poczuć, gdy występują wystrojeni na koncercie. Dyrygenci, chcąc uzyskać odpowiedni rezultat, imają się różnych sposobów. Na przykład Robert Craft doprowadza harfistki do łez. Inni jednak są subtelniejsi. Choćby taki Henry Lewis, czarnoskóry mąż śpiewaczki operowej Marilyn Horne (Jackie). Wybierał on kilka taktów tuż przed miejscem, gdzie coś szło nie tak, i mówił, że to właśnie ten fragment trzeba doszlifować. W efekcie muzycy tak bardzo skupiali się na fragmencie, który i tak już grali dobrze, że część sprawiającą im wcześniej trudności szła im całkiem gładko.

Jak to jest – ktoś mógłby zapytać – że nie wybrałam kariery muzycznej, a zamiast tego stałam się blond bywalczynią plaż? Kiedy miałam 5 lat, ojciec podarował mi skrzypce – moje „pierwsze” skrzypce (co miało sugerować, że kiedy podrosnę, otrzymam kolejne). Nie mogłam nic na to poradzić, znalazłam się w potrzasku. Byłam jednak zaradnym dzieckiem i zawsze wiedziałam, że musi istnieć jakiś sposób na uwolnienie się od tortur, i całkiem przypadkowo okazało się, że nie jestem w stanie nastroić instrumentu. Nie umiałam powiedzieć, czy jest nastrojony czy nie. Ćwiczyłam, nie strojąc. Doprowadzałam ojca do szału (on mnie zresztą też) i tak to się skończyło. Jeżeli chodzi o skrzypce, moje upośledzenie kulturowe trwało przez całe życie.

Nie znałyśmy osobiście żadnych gwiazd filmowych i durzyłyśmy się w nich tak samo jak wszystkie inne dziewczyny. Ukradłam kiedyś egzemplarz „Photoplay”, bo były w nim zdjęcia Tony’ego Curtisa.

Nawet jeśli dorastałyśmy wraz z siostrą na ziemi jałowej, trudno nam było to wtedy dostrzec, tak samo jak trudno mi to dostrzec dziś. Naturalnie, było to totalne buraczane zadupie, a w miejscowym muzeum wystawiano tylko krajobrazy i wypchane zwierzęta. Ale ludzie, którzy potrafili coś robić, musieli liczyć tylko na siebie i działać bez żadnych zezwoleń, ponieważ burmistrz jeździł tylko na Paradę Róż8. Ostatecznie oprócz tego słońca i pieniędzy musiało się pojawiać trochę przeciwności. Nie było też tak, że ludzie tacy jak Strawiński, Schoenberg, Thomas Mann i im podobni z powodu braku przyjaciół gadali jedynie sami do siebie w łazience.

W czasach gdy moja siostra i ja dorastałyśmy, ludzie byli dla nas zawsze mili. Zarówno Eugene Berman, jak i Szigeti napisali do mnie przed śmiercią, a przecież obaj tak naprawdę znali mnie tylko jako dziecko. Nawet wtedy, gdy moja siostra i ja skleiłyśmy się ze sobą gumą do żucia w środku premiery utworu Schoenberga – a było to owego roku najważniejsze wydarzenie Ojai Festival – nikt się na nas nie gniewał. Zabrano nas za kulisy i wśród ogólnego śmiechu rozdzielono, stosując alkohol jako rozpuszczalnik.

Ale zapewne gdyby nie była to ziemia jałowa, w ogóle nie byłoby tam gumy do żucia.
(…)
_
Przypisy:
1. Amerykański dramaturg, reżyser i producent teatralny. Dwukrotny zdobywca Nagrody Pulitzera za musical „Of Thee I Sing” (1932) i sztukę „You Can’t Take It with You” (1937).
2. Właść. Leadbelly – amerykański muzyk i śpiewak bluesowy znany z mocnego głosu. Autor wielu piosenek, które stały się folkowymi standardami.
3. Szacowny prywatny college w Poughkeepsie w stanie Nowy Jork, założony w 1861 roku. Niegdyś tylko żeński, ze względu na wysokie czesne dostępny wyłącznie dla dziewcząt ze starych zamożnych rodów Wschodniego Wybrzeża.
4. Aldous Huxley w tytule swojej powieści „After Many a Summer” (wydanej w USA jako „After Many a Summer dies a Swan”) zacytował wiersz A. Tennysona „Titonus” (w przekładzie A. Asnyka fragment ten brzmi: „Po kilku wiosnach łabędź kończy swoje trwanie”). Powieść ukazała się w polskim przekładzie Barbary Czerwijowskiej jako „Po wielu latach”.
5. Angielska arystokratka, w okresie międzywojennym wpływowa patronka brytyjskich kręgów artystyczno-intelektualnych. Przyjaźniła się m.in. z A. Huxleyem, T.S. Eliotem, D.H. Lawrence’em i V. Woolf. Jednym z jej kochanków był filozof B. Russell.
6. Amerykański dyrygent i pisarz, bliski współpracownik Igora Strawińskiego.
7. Oryginalny francuski tytuł utworu teatralnego „Historia żołnierza”, na trzech aktorów i kilkoro tancerzy z towarzyszeniem septetu muzycznego, autorstwa I. Strawińskiego i szwajcarskiego pisarza C.F. Ramuza.
8. Parada organizowana w pierwszy dzień nowego roku od lat dziewięćdziesiątych XIX wieku w Pasadenie, mieście położonym na północny wschód od Los Angeles. Uroczystość poprzedza Rose Bowl Game, mecz pucharowy futbolu amerykańskiego na poziomie ligi uniwersyteckiej.

Eve Babitz „Eve w Hollywood”
tłumaczenie: Andrzej Wojtasik
wydawnictwo: W.A.B.
ilość stron: 400

Opis: Wspomnienia jednej z najważniejszych postaci bohemy lat 70. Stanów Zjednoczonych. Legendarny list miłosny skierowany do Los Angeles, napisany przez najbardziej czarującą córkę tego miasta, wypełniony portretami gwiazd rocka w Chateau Marmont, surferów w Santa Monica, prostytutek na Sunset Boulevard oraz Rosie – ukochanej kotki autorki.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek