„Trzy dni i jedno życie” – przeczytaj pierwszy rozdział nowej powieści Pierre’a Lemaitre’a

5 października 2017


W swej najnowszej powieści „Trzy dni i jedno życie” laureat Nagrody Goncourtów Pierre Lemaitre pokazuje, jak chwila szaleństwa może odcisnąć się piętnem na całym życiu młodego człowieka. „Bardziej niż o zbrodnię chodziło o winę. Chciałem, aby książka skupiła się na odpowiedzialności i winie osoby, która to przestępstwo popełniła” – mówi pisarz. Lemaitre mistrzowsko wykreował bohatera, który ujawnia poważne słabości, a równocześnie wzbudza naszą sympatię. Tym sposobem autor poddaje próbie naszą własną moralność. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa Muza.

1

W ostatnich dniach grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku spadła na Beauval zaskakująca seria tragicznych wypadków, na czele oczywiście ze zniknięciem małego Rémiego Desmedta. W tym pełnym lasów, żyjącym niespiesznym rytmem regionie nagłe zniknięcie dziecka wywołało szok i przez wielu mieszkańców zostało wręcz uznane za zapowiedź przyszłych katastrof.

Dla Antoine?a, który znalazł się w centrum tego dramatu, wszystko zaczęło się od śmierci psa. Ulissesa. Nie szukajcie powodu, dla którego jego właściciel, pan Desmedt nadał temu płowemu, chudemu jak patyk kundlowi o długich łapach imię greckiego herosa, bo to kolejna zagadka w całej tej historii.

Desmedtowie mieszkali po sąsiedzku i Antoine, który miał w owym czasie dwanaście lat, był do tego psa szczególnie przywiązany, jako że jego matka nigdy nie zgadzała się na zwierzęta w domu. Żadnych kotów, psów ani chomików, zwierzęta tylko brudzą.

Na wołanie Antoine?a Ulisses zawsze ochoczo podbiegał do bramy. Często towarzyszył chłopcom w wyprawach nad jezioro lub do pobliskich lasów, a Antoine, kiedy szedł gdzieś sam, zawsze go ze sobą zabierał. Nieraz przyłapywał się na tym, że zwraca się do Ulissesa jak do kolegi. Pies pochylał wtedy łeb z powagą i w skupieniu, a potem nagle uciekał, pokazując, że dość już tych zwierzeń.

Koniec lata był dla Antoine?a dość pracowity, gdyż wraz z kolegami z klasy budował szałas w lesie na wzgórzach Saint-Eustache. Pomysł był Antoine?a, ale Théo jak zwykle przedstawił go jako własny, tym samym przejmując dowodzenie operacją. Théo cieszył się w grupie szczególnym poważaniem, ponieważ był najwyższy, a do tego miał ojca mera. Te sprawy się liczą w miasteczku takim jak Beauval (gdzie mieszkańcy nie znoszą tych, których wciąż na nowo wybierają, lecz mera traktują jak świętego patrona, a jego syna jak księcia; hierarchia społeczna, która się ustala wśród sklepikarzy, rozciąga się na rozmaite stowarzyszenia i drogą naczyń włosowatych przenika na dziedziniec szkolny). Ponadto Théo Weiser był najgorszym uczniem w klasie, co w oczach kolegów uchodziło za dowód silnego charakteru. Kiedy ojciec spuszczał mu lanie ? co nie należało do rzadkości ? Théo obnosił z dumą swoje siniaki, jakby były daniną płaconą przez istoty wyższego rzędu na rzecz powszechnego konformizmu. Robił też spore wrażenie na dziewczynach, wskutek czego chłopcy bali się go i podziwiali, ale go nie lubili. Antoine niczego nie oczekiwał ani nikomu niczego nie zazdrościł. Do szczęścia wystarczało mu samo budowanie szałasu, niekoniecznie musiał być szefem.

Wszystko się zmieniło, kiedy Kevin dostał na urodziny PlayStation. Las w Saint-Eustache nagle opustoszał, teraz wszyscy spotykali się, żeby grać u Kevina, którego matka twierdziła, że woli to niż las i jezioro, bo zawsze uważała te miejsca za niebezpieczne. Matce Antoine?a odwrotnie, bardzo nie podobały się te wolne od zajęć szkolnych środy spędzane na kanapie ? to tylko ogłupia ? i w końcu zabroniła mu chodzić do Kevina. Antoine buntował się przeciwko jej decyzji, choć brakowało mu nie tyle gry na konsoli, ile raczej towarzystwa kolegów, którego został pozbawiony. W środy i soboty czuł się samotny.

Sporo czasu spędzał z Émilie, córką Mouchotte?ów, swoją rówieśnicą o jasnych, kręconych włosach i bystrym spojrzeniu, żywe srebro, z rodzaju tych, którym niczego się nie odmawia, nawet Théo Weiserowi się podobała, ale zabawa z dziewczyną to jednak nie to samo.

Wrócił więc do lasu w Saint-Eustache i rozpoczął budowę nowego szałasu, tym razem wysoko, w rozgałęzieniu konarów buku, trzy metry nad ziemią. Utrzymywał ten projekt w sekrecie, z góry smakując zwycięstwo, kiedy to koledzy, znudziwszy się PlayStation, wrócą do lasu i odkryją jego dzieło.

Było to bardzo czasochłonne zajęcie. Z tartaku przyniósł kawałki brezentu, żeby zabezpieczyć otwory przed deszczem, plandekę na dach, różne szmatki do ozdoby, urządził skrytki, żeby mieć gdzie schować swoje skarby, a końca wciąż nie było widać, zwłaszcza że z powodu braku całościowego planu wciąż musiał coś poprawiać. Przez wiele tygodni szałas absorbował cały jego czas i wszystkie myśli, przez co trudno mu było utrzymać rzecz w sekrecie. W szkole nieraz napomykał o niespodziance, na której widok niejednemu szczęka opadnie, jednak temat nie budził większego zainteresowania. W owym czasie koledzy byli dosłownie zelektryzowani zapowiedzią wypuszczenia na rynek nowej wersji Tomb Raidera, mówili tylko o tym.

Przez cały ten okres, kiedy Antoine realizował swoje dzieło, Ulisses dotrzymywał mu towarzystwa. Nie żeby do czegoś się przydawał, po prostu był. Jego obecność podsunęła Antoine?owi pomysł skonstruowania windy dla psa, dzięki której Ulisses mógłby dotrzymywać mu towarzystwa również na górze. Wrócił do tartaku, zwędził belkę, potem kilka metrów liny i już miał z czego zbudować platformę. Ta bagażowa winda, będąca ostatnim akcentem przedsięwzięcia i podkreślająca jego rozmach, wymagała wielu godzin pracy, z czego większość czasu zajęło bieganie za psem, który mając w perspektywie start w przestworza, już od pierwszej próby wpadał w panikę. Żeby utrzymać platformę w pozycji poziomej, trzeba było podtrzymywać ją drągiem z lewej strony. Nie było to rozwiązanie w pełni satysfakcjonujące, ale w końcu Ulisses wjeżdżał na górę. Przez całą podróż rozdzierająco skomlał, a kiedy Antoine docierał na miejsce, cały drżący przywierał do chłopca. Antoine wdychał jego zapach, głaskał go, aż pies przymykał oczy ze szczęścia. Zjazd był zawsze łatwiejszy, Ulisses zeskakiwał, nie czekając, aż platforma znajdzie się na ziemi.

Antoine przyniósł do szałasu różne rzeczy, które zabrał ze strychu. Kieszonkową latarkę, koc, coś do czytania i pisania, wszystko, co niezbędne do życia w całkowitej lub niemal całkowitej niezależności.

Nie należy jednak z tego wnioskować, że był typem samotnika. Był nim tylko teraz, z konieczności, z racji tego, że jego matka nie cierpiała gier komputerowych. Życie Antoine?a pełne było praw i reguł stanowionych przez panią Courtin z konsekwencją i pomysłowością. Obdarzona silnym charakterem, po rozwodzie stała się kobietą z zasadami, tak jak wiele innych samotnych matek.

Sześć lat wcześniej ojciec Antoine?a przy okazji zmiany swojej sytuacji zawodowej, zmienił też kobietę. Pisząc podanie o przeniesienie do Niemiec, wystąpił również o rozwód. Okazało się, że dla Blanche Courtin jest to tragedia, co było dość zaskakujące, zważywszy że nigdy się między nimi nie układało, a od narodzin Antoine?a ich intymne zbliżenia stały się dramatycznie rzadkie. Po wyjeździe pan Courtin nigdy się już w Beauval nie pokazał. Regularnie przysyłał prezenty, stale rozmijając się z pragnieniami syna: zabawki dla szesnastolatka, kiedy ten miał osiem lat, dla sześciolatka, kiedy miał jedenaście. Antoine pojechał raz do ojca do Stuttgartu, spędzili razem trzy długie drętwe dni i za obopólnym porozumieniem nigdy więcej nie powtórzyli tego doświadczenia. Pan Courtin tak samo nie był stworzony do posiadania syna, jak jego żona nie była stworzona do posiadania męża.

Ów zasmucający epizod zbliżył Antoine?a do matki. Po powrocie z Niemiec zrozumiał, że przygnębiający i powolny rytm jej życia wynika z samotności i ze smutku, i spojrzał na to innym okiem, dostrzegając jej tragedię. I jak każdy chłopiec, który by się znalazł na jego miejscu, poczuł się za nią odpowiedzialny. Co z tego, że była irytująca (a czasem zwyczajnie nieznośna), on dostrzegał w niej coś, co nakazywało wybaczyć, coś wyższego ponad wszystko, ponad codzienność i wady, charakter, okoliczności? Dla niego rzeczą nie do pomyślenia było uczynienie matki jeszcze bardziej nieszczęśliwą, niż w jego wyobrażeniu była. Nigdy nie uwolnił się od tego przekonania.

Wszystko to, w połączeniu z niejaką skrytością, sprawiało, że był dzieckiem skłonnym do depresji, a pojawienie się PlayStation u Kevina jeszcze tę skłonność pogłębiło. W układzie: nieobecny ojciec, surowa matka, brak towarzystwa kolegów, pies Ulisses zajmował miejsce centralne.

Śmierć psa i okoliczności, w jakich do niej doszło, Antoine przeżył wyjątkowo boleśnie.

Właściciel Ulissesa, pan Desmedt, był człowiekiem małomównym, porywczym, silnym jak dąb, o krzaczastych brwiach i facjacie gniewnego samuraja, niezmiennie pewnym swojej racji, takim, co to niełatwo zmienia zdanie. I pieniaczem. Od zawsze był tylko zwykłym robotnikiem w największej fabryce w Beauval ? Weiser, wyrób zabawek z drewna, rok założenia 1921 ? gdzie raz po raz wszczynał awantury i kłótnie. Dwa lata wcześniej został nawet zwolniony za spoliczkowanie w obecności całego zespołu swojego majstra, pana Mouchotte?a.

Pan Desmedt miał córkę, piętnastoletnią Valentine, która uczyła się na fryzjerkę w Saint-Hilaire, oraz syna Rémiego, sześciolatka, który darzył Antoine?a bezgranicznym podziwem i kiedy tylko mógł, nie odstępował go na krok.

Zresztą mały Rémi nie był dla Antoine?a ciężarem. Podobnej budowy co ojciec, już teraz posturą zapowiadający się na przyszłego drwala, bez problemu mógł chodzić z Antoine?em do lasu w Saint-Eustache, a nawet nad jezioro. Pani Desmedt uważała Antoine?a, i słusznie, za chłopca odpowiedzialnego, któremu w razie potrzeby mogła spokojnie powierzyć swojego synka. Zresztą malec i tak korzystał ze sporej swobody. Beauval jest niewielkim miastem, w okolicy wszyscy lub prawie wszyscy się znają. Dzieci, obojętnie czy bawią się przy tartaku, czy idą do lasu, czy dokazują w Marmont albo Fuzeliéres, zawsze ma na oku ktoś z dorosłych, któraś z osób tam pracujących lub przechodniów.

Pewnego dnia Antoine, nie mogąc już dłużej utrzymać sekretu, zabrał Rémiego, żeby mu pokazać swój domek na drzewie. Malec nie krył entuzjazmu na widok tego cudu techniki i w stanie najwyższego zachwytu kilka razy odbył podróż windą. Po czym nastąpiła poważna rozmowa, posłuchaj, Rémi, i zapamiętaj, to tajemnica, nikt nie może się o tym domku dowiedzieć. Dopóki nie zostanie całkiem skończony, rozumiesz? Mogę na ciebie liczyć? Nikomu ani mru-mru, dobrze? Rémi przysiągł, splunął, przeżegnał się i, o ile Antoine mógł się zorientować, dotrzymał słowa. Posiadanie wspólnego sekretu z Antoine?em oznaczało dla Rémiego przynależność do świata dorosłych, oznaczało bycie dorosłym. Dowiódł, że jest godny zaufania.

Dwudziestego drugiego grudnia było dość ciepło, kilka stopni cieplej niż zwykle o tej porze roku.

Antoine był oczywiście podekscytowany zbliżającymi się świętami (liczył, że tym razem ojciec uważnie przeczyta jego list i przyśle mu PlayStation), lecz czuł się jeszcze bardziej samotny niż zwykle.

W końcu, nie mogąc dłużej wytrzymać, zaryzykował i powiedział o wszystkim Émilie.

Rok temu odkrył masturbację, i od tej pory uprawiał ją wiele razy dziennie. Nieraz w lesie, jedną ręką oparty o drzewo, z dżinsami spuszczonymi do kostek, robił sobie dobrze, myśląc o Émilie. Zrozumiał, że w gruncie rzeczy zbudował to wszystko dla niej, że było to gniazdko, do którego pragnął ją zaprowadzić.

Kilka dni wcześniej Émilie poszła z nim do lasu, popatrzyła sceptycznie na konstrukcję domku, to trzeba tam wjeżdżać? Niezbyt zainteresowana inżynierią budowlaną, przyszła tu z zamiarem poflirtowania z Antoine?em, ale nie bardzo wyobrażała sobie to flirtowanie trzy metry nad ziemią. Okręcając wokół palca kosmyk jasnych włosów, przez chwilę wdzięczyła się do chłopaka, a ponieważ on, rozeźlony jej reakcją, nie przejawiał chęci podjęcia gry, zebrała się i poszła.

Po jej wizycie zostało Antoine?owi uczucie goryczy, Émilie jak nic rozpowie o tym spotkaniu na prawo i lewo. Niejasno czuł, że się ośmieszył.

Wrócił z Saint-Eustache i mimo atmosfery świąt oraz widoków na prezent nie był w stanie zapomnieć o porażce z Émilie, porażce, która z czasem zaczęła w jego wyobraźni urastać do rangi upokorzenia.

Faktem jest, że świąteczny klimat w Beauval był w dużym stopniu przesiąknięty niepokojem. Ozdoby, choinka na placu, koncert chóru miejskiego i tym podobne. Miasto jak co roku hołdowało tradycji fetowania końca roku, acz z nieco mniejszym rozmachem, odkąd zagrożenie upadkiem fabryki Weisera stało się po trosze zagrożeniem dla wszystkich. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że ludzie stracili zainteresowanie zabawkami z drewna. Fabryka podpierała się produkcją drewnianych pajacyków, bąków i małych pociągów z jesionu, ale pracownicy własnym dzieciom kupowali w prezencie konsole; ludzie wyraźnie czuli, że coś jest nie tak, że przyszłość staje się niepewna. Co jakiś czas krążyły pogłoski o zmniejszeniu produkcji Weisera. Z siedemdziesięciu zatrudnionych ostało się sześćdziesięciu pięciu, potem sześćdziesięciu, potem pięćdziesięciu dwóch. Majster, pan Mouchotte, dwa lata temu został zwolniony i jak dotąd nie znalazł innej pracy. Również pan Desmedt, choć był jednym z najstarszych stażem, żył w niepewności. Jak wielu innych bał się, że znajdzie swoje nazwisko na liście zwolnionych, która, jak utrzymywali niektórzy, zostanie ogłoszona zaraz po świętach?

Tego dnia Ulisses, przebiegając przez główną ulicę Beauval na wysokości apteki, został potrącony przez samochód. Kierowca się nie zatrzymał.

Zaniesiono Ulissesa do Desmedtów. Wieść o tym zdarzeniu szybko się rozniosła. Przybiegł Antoine. Ulisses leżał w ogrodzie, ciężko dyszał. Odwrócił łeb do Antoine?a, który stał przy furtce jak skamieniały. Łapa i żebra połamane, konieczna była pomoc weterynarza. Pan Desmedt z rękami w kieszeniach długo przyglądał się swojemu psu, a potem wszedł do domu, wyszedł ze strzelbą i strzelił mu z przyłożenia w brzuch. A następnie wrzucił jego zwłoki do plastikowego worka na gruz.

Wszystko stało się tak szybko, że Antoine rozdziawił tylko usta, niezdolny wykrztusić słowa. Nie miałby zresztą do kogo. Pan Desmedt wrócił do domu i zamknął za sobą drzwi. Szary worek ze szczątkami Ulissesa został złożony w narożniku ogrodu, obok innych z gipsem i cementem pochodzącym z królikarni, którą pan Desmedt w zeszłym tygodniu rozebrał, żeby zbudować nową.

Oszołomiony Antoine wrócił do domu.

Jego rozpacz była tak wielka, że wieczorem nie miał nawet siły, by opowiedzieć o wszystkim matce, która przecież o niczym nie wiedziała. Ze ściśniętym gardłem, z ciężkim sercem nieustannie wracał do tej sceny, fuzja, głowa Ulissesa, zwłaszcza jego oczy, potężna postać pana Desmedta? Niezdolny, by się odezwać ani cokolwiek przełknąć, udał, że nie najlepiej się czuje, poszedł na górę do swojego pokoju i długo płakał. Z dołu dobiegło go pytanie matki: ?Wszystko w porządku, Antoine??. Sam tym zaskoczony, zdołał wykrztusić: ?Tak, w porządku!? na tyle wyraźnie, że pani Courtin to wystarczyło. Zasnął dopiero późną nocą, śniły mu się martwe psy i fuzje, obudził się ledwie żywy ze zmęczenia.

W czwartek wczesnym rankiem pani Courtin wychodziła do pracy na targu. Ze wszystkich drobnych prac, które udawało się jej tu i tam w ciągu roku zdobyć, ta była jedyną, której szczerze nie znosiła. Z powodu pana Kowalskiego. Dusigrosz, mówiła, płaci swoim pracownikom najniższą stawkę, zawsze z opóźnieniem, i sprzedaje im za połowę ceny artykuły, które powinien wyrzucić. Wstawać bladym świtem dla trzech franków i sześciu sous! Ale mimo to od blisko piętnastu lat to robiła. Poczucie obowiązku. Mówiła o tym już poprzedniego dnia; na samą myśl, że znów tam pójdzie, robiło jej się niedobrze. Pan Kowalski, wysoki i chudy mężczyzna o kościstej twarzy, zapadniętych policzkach, wąskich ustach, gorejącym spojrzeniu, płochliwy jak kot, nie bardzo odpowiadał powszechnemu wyobrażeniu o handlarzu drobiem i garmażerią drobiową. Antoine, który go często spotykał, uważał, że swoim wyglądem wzbudza on strach. Pan Kowalski kupił masarnię w Marmont, którą od śmierci żony, zmarłej dwa lata po ich przyjeździe w te strony, prowadził razem z dwoma pomocnikami. ?Nie chce nikogo więcej zatrudnić?, zrzędziła pani Courtin, ?twierdzi, że i tak jest nas dość?. Miał stoisko na targu w Marmont i w każdy czwartek robił objazd po okolicznych miasteczkach, kończąc go w Beauval. Pociągła wychudzona twarz pana Kowalskiego była przedmiotem drwin dzieciaków, które nazywały go Frankensteinem.

Tego ranka pani Courtin jak co tydzień pojechała pierwszym autobusem do Marmont. Antoine, który już nie spał, usłyszawszy jak matka starannie zamyka drzwi, wstał, wyjrzał przez okno swojego pokoju, zobaczył ogród pana Desmedta. A w nim, w narożniku poza zasięgiem jego wzroku, leżał worek na gruz, w którym?

Znów łzy napłynęły mu do oczu. Był niepocieszony nie tylko z powodu śmierci psa, lecz także dlatego, że stanowiła ona bolesne odbicie jego samotności w tych ostatnich miesiącach, pełnych rozczarowań i przykrości.

Ponieważ matka wracała zwykle dopiero późnym popołudniem, przed wyjściem spisywała na tablicy w kuchni wszystkie pańszczyzny przewidziane dla Antoine?a na dany dzień. Było wśród nich zawsze sprzątanie, pójście po coś, zakupy w minimarkecie oraz niekończąca się lista poleceń typu: posprzątaj swój pokój, w lodówce jest szynka, zjedz przynajmniej jogurt i owoce itp.

Choć pani Courtin przygotowywała wszystko zawczasu, zawsze potrafiła znaleźć dla syna jakieś zajęcie; pomysłów nigdy jej nie brakowało. Od ponad tygodnia Antoine zerkał do szafy na paczkę, którą przysłał ojciec, wielkością odpowiadającą PlayStation w opakowaniu, lecz bez większego entuzjazmu. Nie dawała mu spokoju śmierć psa, to, że nastąpiła tak nagle i zadano ją tak brutalnie. Zabrał się do pracy. Zrobił zakupy, z nikim w sklepie nie zamienił słowa, piekarzowi skinął tylko głową. Nie był w nastroju do rozmowy.

Wczesnym popołudniem marzył już tylko o jednym: żeby jak najszybciej schronić się w Saint-Eustache.

Wszystko, czego nie zjadł, zabrał z sobą, żeby wyrzucić po drodze. Mijając obejście Desmedtów, z trudem powstrzymał się przed spojrzeniem w narożnik ogrodu na leżące tam worki na śmieci, przyspieszył kroku, serce waliło mu jak szalone, na nowo ożył w nim przejmujący ból. Zacisnął pięści, zaczął biec i zatrzymał się dopiero u stóp swojego domku na drzewie. Złapawszy oddech, spojrzał w górę. To schronienie, któremu poświęcił tyle serca i pracy, nagle wydało mu się niewiarygodnie brzydkie. Te kawałki plandeki, materiału, brezentu przydawały mu wyglądu jakiejś nędznej rudery. Przypomniał sobie rozczarowaną minę Émilie, kiedy ujrzała jego dzieło? Z wściekłością wspiął się na drzewo i odrzucając z rozmachem kawałki drewna i deski, wszystko zniszczył. Kiedy nic już nie zostało, zdyszany zszedł na dół. Oparł się plecami o drzewo, osunął na ziemię i przez długą chwilę zastanawiał się, co teraz zrobi. Życie straciło wszelki smak.

Tęsknił za Ulissesem.

I wtedy nadszedł Rémi.

Antoine już z daleka dostrzegł zbliżającą się małą postać. Rémi stąpał ostrożnie, jakby się bał, że podepcze grzyby. W końcu dotarł do Antoine?a, który szlochał z twarzą ukrytą w ramionach. Stanął przed nim z opuszczonymi rękami, spojrzał w górę, zobaczył, że z domku nic nie zostało, otworzył usta, ale przerwał mu krzyk Antoine?a.

? Czemu twój ojciec to zrobił? Co? Dlaczego to zrobił?

Gniew poderwał go na nogi. Rémi wpatrywał się w Antoine?a wytrzeszczonymi oczami, słuchając i nie bardzo rozumiejąc, o czym ten mówi, bo w domu powiedziano mu tylko, że Ulisses uciekł, co zwykł od czasu do czasu robić.

W tym momencie, przepełniony poczuciem niesprawiedliwości, Antoine stracił panowanie nad sobą. Odrętwienie wywołane śmiercią Ulissesa przerodziło się w furię. Zaślepiony gniewem, złapał kij, którego używał do manewrowania windą, i zamachnął się nim, jakby Rémi był psem, a on jego panem.

Chłopiec, który nigdy nie widział go w takim stanie, przeraził się.

Odwrócił się, zrobił krok.

A wtedy Antoine schwycił kij w obie ręce i nieprzytomny z wściekłości, walnął nim Rémiego. Trafił go w prawą skroń. Rémi padł na ziemię, Antoine podszedł, wyciągnął rękę, potrząsnął nim za ramię.

? Rémi?

Malec pewnie stracił przytomność.

Chcąc poklepać go po policzkach, Antoine przewrócił go na plecy i wtedy zobaczył jego otwarte oczy.

Nieruchome i szkliste.

Przez głowę przemknęła mu myśl: Rémi nie żyje.
(…)

Pierre Lemaitre „Trzy dni i jedno życie”
Tłumaczenie: Joanna Polachowska
Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 288

Opis: Tajemnicza śmierć sześciolatka wstrząsa społecznością małego francuskiego miasteczka. Jednak ofiarą tej tragedii jest także sam morderca, kilkunastoletni chłopak, który już nigdy nie zazna spokoju. Odtąd każdy jego dzień naznaczony będzie piętnem tej niezamierzonej zbrodni. Zrobi wszystko, by jego czyn się nie wydał. Czy władze i mieszkańcy będą na tyle dociekliwi, że uda im się odkryć, jak naprawdę zginął mały Rémi Desmedt? Pierre Lemaitre potwierdza po raz kolejny, że potrafi niezwykle wzruszać czytelnika i jednocześnie zadawać mu katusze.

fot. Fragment okładki francuskiego wydania powieści „Trzy dni i jedno życie” opublikowanego nakładem oficyny Albin Michel.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek