Thriller o jednym z ostatnich zrywów wojennych nazistowskich Niemiec. Premiera powieści „V2” Roberta Harrisa. Przeczytaj pierwszy rozdział

29 września 2021

Brytyjski pisarz Robert Harris po „Enigmie” i „Monachium” po raz kolejny wraca do tematyki II wojny światowej. W powieści „V2” przedstawia historię programu rakietowego hitlerowskich Niemiec oraz pracę analityków rekonesansu fotograficznego w ośrodku RAF‑u w Medmenham. A czyni to z perspektywy niemieckiego fizyka i angielskiej archeolożki. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Albatros.

1

W sobotni ranek pod koniec listopada 1944 roku w baraku kolejowym na terenie holenderskiego nadmorskiego kurortu Scheveningen trzy pociski balistyczne, każdy o długości niemal piętnastu metrów, leżały nieruchomo na stalowych łożach, niczym szpitalni pacjenci otoczeni szczególnie troskliwą opieką. Umieszczone w obudowie pocisków klapy były podniesione, a ukryte pod nimi panele podłączone do monitorów, którym przyglądali się technicy w bezkształtnych kombinezonach z szarego drelichu, jakich używano w niemieckiej armii.

Ta zima – szósta zima wojny – była szczególnie ciężka. Wydawało się, że ziąb wypływa wprost z betonowej podłogi, przenika przez najgrubsze nawet podeszwy i sięga do szpiku kości. Jeden z mężczyzn odsunął się od stołu i przez chwilę tupał mocno w miejscu, próbując pobudzić krążenie krwi w zmarzniętych stopach. Jako jedyny nie miał na sobie uniformu. Jego przedwojenny granatowy garnitur, z kilkoma piórami zatkniętymi w kieszonce na piersi, i wysłużony kraciasty krawat świadczyły jednoznacznie o tym, że jest cywilem – może nauczycielem matematyki albo młodym wykładowcą uniwersyteckim na wydziale którejś z nauk ścisłych. Dopiero olej pod obgryzionymi paznokciami mężczyzny wskazywał na jego prawdziwą profesję – no tak, inżynier.

Słyszał Morze Północne, odległe zaledwie o sto metrów, szum fal nacierających na plażę, krzyk mew miotanych wiatrem. Jego umysł wypełniały wspomnienia – prawdę mówiąc, zbyt wiele wspomnień; miał ochotę włożyć do uszu zatyczki, by się od nich uwolnić. Ale wtedy jeszcze bardziej rzucałby się w oczy, a poza tym musiałby je co chwila wyjmować, bo raz po raz zadawano mu przeróżne pytania – a to o jednostkę napędową, a to o ciśnienie w zbiorniku z alkoholem, a to o obwody elektryczne przełączające zasilanie rakiety z naziemnego na wewnętrzne.

Zajął się ponownie pracą.

Dochodziło wpół do jedenastej, gdy jedno skrzydło wielkich stalowych drzwi po drugiej stronie baraku przesunęło się na podpierających je wałkach, a stojący w pobliżu żołnierze stanęli na baczność. Smagany zimnym deszczem, do wnętrza wszedł pułkownik Walter Huber, dowódca pułku artylerii. Towarzyszył mu drugi mężczyzna, w czarnym skórzanym płaszczu ze srebrnymi insygniami SS na klapie.

– Graf! – wrzasnął pułkownik.

Odwróć się, podpowiadał Grafowi instynkt. Weź do ręki lutownicę, pochyl się nad stołem, udawaj, że jesteś zajęty.

Wiedział jednak, że przed Huberem nie ma ucieczki. Głos pułkownika niósł się przez hangar dźwięcznie i wyraźnie niczym na placu defilad.

– Więc tu się chowasz! Mam tu kogoś, kto chciałby cię poznać. – Jego skórzane oficerki skrzypiały głośno, gdy szedł przez warsztat. – To jest Sturmscharführer Biwack z Biura Przywództwa Partii Narodowosocjalistycznej – powiedział, lekko wypychając mężczyznę do przodu. – A to doktor Rudi Graf z Wojskowego Ośrodka Badawczego w Peenemünde. Jest naszym technicznym oficerem łącznikowym.

Biwack podniósł rękę w hitlerowskim powitaniu; Graf odpowiedział mu tym samym, choć z pewną powściągliwością. Słyszał o oficerach BPPNS, ale dotąd nie poznał żadnego osobiście – w istocie byli to komisarze partii nazistowskiej, których na rozkaz Führera wcielono niedawno do wojska, by dbali o ducha walki w armii. Uważano ich za prawdziwych fanatyków, gotowych do największych poświęceń. Wydawało się, że im gorzej wygląda sytuacja na froncie, tym więcej takich ludzi pojawia się wśród żołnierzy.

Esesman zmierzył Grafa wzrokiem. Miał około czterdziestu lat i sprawiał wrażenie miłego. Nawet się uśmiechnął.

– Więc jest pan jednym z tych geniuszy, którzy wygrają dla nas wojnę?

– Wątpię.

– Graf wie o tej rakiecie wszystko – zareagował szybko Huber. – Może pana wprowadzić w temat. – Odwrócił się do Grafa. – Sturmscharführer Biwack dołączy do mojego sztabu. Uzyskał pełny certyfikat bezpieczeństwa. Może pan mu mówić o wszystkim.

Spojrzał na zegarek. Graf widział, że pułkownik chce się jak najszybciej oddalić. Był żołnierzem ze starej pruskiej szkoły, oficerem artylerii walczącym w pierwszej wojnie światowej – należał więc do grupy, która budziła szczególne podejrzenia po nieudanym zamachu na Hitlera. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował, był nazistowski szpieg wsłuchujący się w każde jego słowo.

– Jeden z plutonów Seidla ma odpalać za pół godziny. Może się tam wybierzecie, panowie? – zaproponował i skinął głową, próbując zachęcić gościa. – Doskonale! – rzucił i ruszył pospiesznie do wyjścia.

Biwack wzruszył ramionami i spojrzał porozumiewawczo na Grafa: „Ach, te stare wygi… Ale co zrobić?”. Wskazał głową na stół.

– Więc nad czym pan teraz pracuje?

– Nad transformatorem z jednostki sterującej. Nie lubią takiego zimna.

– A kto lubi?

Sturmscharführer oparł ręce na biodrach i rozejrzał się po baraku. Jego spojrzenie spoczęło na jednej z rakiet. Oficjalna nazwa pocisku brzmiała Vergeltungswaffe Zwei. Broń odwetowa 2. V2.

– Mój Boże, to prawdziwa ślicznotka. Oczywiście sporo o nich słyszałem, ale jeszcze nie widziałem żadnej na własne oczy. Bardzo chciałbym obejrzeć, jak ją wypuszczają. Nie ma pan nic przeciwko?

– Oczywiście, że nie.

Graf westchnął w duchu i ściągnął z kołków przy drzwiach kapelusz, szalik i płaszcz.

Wiatr od morza niósł krople deszczu i piany, wciskał się w boczne uliczki między opustoszałymi hotelami. Molo spłonęło w zeszłym roku. Poczerniałe żelazne pale wystawały nad spienione grzbiety fal niczym maszty zatopionego statku. Plażę przecinały zasieki z drutu kolczastego i bariery przeciwczołgowe. Kilka poszarpanych, jeszcze przedwojennych plakatów turystycznych na budynku dworca kolejowego ukazywało dwie rzucające do siebie piłką eleganckie kobiety w prążkowanych kostiumach kąpielowych i kapelusikach z filcu. Mieszkańcy miasta zostali z niego wyrzuceni. W okolicy nie było nikogo prócz żołnierzy, a jedynymi pojazdami, które się tu poruszały, były wojskowe ciężarówki i wielkie transportery służące do przewozu rakiet. W drodze do miejsca odpalenia pocisku Graf tłumaczył swojemu gościowi, jak z grubsza wygląda cała operacja. Pociski rakietowe V2 przywożono koleją z fabryki w Niemczech; zwykle robiono to nocą, pod osłoną ciemności, by uniknąć ataków wrogiego lotnictwa. W ciągu tygodnia do miasteczka przybywały dwa lub trzy pociągi wiozące po dwadzieścia pocisków, wszystkie przeznaczone do ataków na Londyn. Tyle samo rakiet kierowano na Antwerpię, te odpalano jednak w Niemczech. SS realizowało własną operację w Hellendoorn. Baterie artyleryjskie w Hadze miały wystrzeliwać swoje pociski w ciągu pięciu dni od przyjęcia dostawy.

– Skąd ten pośpiech? – spytał Biwack.

– Bo im dłużej są narażone na działanie wilgoci i zimna, tym częściej występują w nich usterki – odparł Graf.

– Mamy dużo takich usterek? – Sturmscharführer zapisywał jego odpowiedzi w notesie.

– Tak, dużo. Za dużo!

– Dlaczego?

– To rewolucyjna technologia, co oznacza, że musimy ją stale udoskonalać. Wprowadziliśmy już ponad sześćdziesiąt tysięcy poprawek do prototypu. – Graf chciał dodać, że zaskakująca jest raczej liczba rakiet, które wzbiły się w powietrze, a nie tych, które nie odpaliły. Rozmyślił się jednak, bo uznał, że nie będzie to dobrze wyglądało w notesie esesmana. – Dlaczego pan tak dużo pisze, jeśli wolno spytać? Przygotowuje pan raport?

– Nie, skądże. Chcę tylko mieć pewność, że wszystko dobrze rozumiem. Długo pracuje pan przy rakietach?

– Szesnaście lat.

– Szesnaście lat! Patrząc na pana, trudno w to uwierzyć. Ile pan ma lat?

– Trzydzieści dwa.

– Tyle samo co profesor von Braun. Byliście razem na poligonie w Kummersdorfie, prawda?

Graf zerknął na niego z ukosa. Więc sprawdzał też von Brauna. Poczuł lekki niepokój.

– Zgadza się.

– To niezwykłe, że wszyscy specjaliści od rakiet są tacy młodzi! – Biwack się roześmiał.

Opuścili ciasne uliczki miasta i weszli na zadrzewione przedmieścia. Scheveningen leżało wśród lasów i jezior. Graf często rozmyślał o tym, jak atrakcyjnie musiało wyglądać to miejsce w czasach pokoju. Z tyłu dobiegł dźwięk klaksonu, zeszli więc pospiesznie na pobocze. Chwilę później minął ich transporter wiozący V2 umocowane na hydraulicznie sterowanym łożu – najpierw stateczniki, tuż za kabiną, potem długi kadłub i na końcu, wystający za przyczepę, dziób z głowicą o wadze jednej tony. Śladem transportera jechały cysterny okryte siatką maskującą. Graf złożył dłonie i krzyknął do ucha Biwacka, gdy mijały ich kolejne pojazdy:

– To alkohol metylowy… to ciekły tlen… nadtlenek wodoru! Przywożą to wszystko tymi samymi pociągami co pociski! Przetaczamy paliwo do rakiety w miejscu startu!

Gdy ostatnia ciężarówka zaopatrzenia zniknęła za rogiem, mężczyźni podjęli przerwany marsz.

– Nie obawiacie się nieprzyjacielskich bombowców? – spytał Sturmscharführer.

– Oczywiście, dzień i noc! Na szczęście jeszcze nas nie znaleźli.

Graf spojrzał w górę. Zdaniem meteorologów Wehrmachtu w weekend nad północną Europą przechodził front niżowy. Niebo zakrywały ciężkie szare chmury, z których sączył się zimny deszcz. RAF nie latał w taką pogodę.

Nieco dalej, za linią drzew, zatrzymano ich na posterunku. Drogę blokował szlaban, obok którego stał wartownik. Graf zerknął w głąb lasu. Między ociekającymi wodą drzewami przechadzał się żołnierz z wielkim owczarkiem alzackim na smyczy. Pies podniósł nogę i spojrzał na niego. Jeden z esesmanów stojących na warcie zarzucił karabin na ramię i wyciągnął rękę.

Choć Graf był tutaj już setki razy, strażnicy zawsze zachowywali się tak, jakby bawiło ich udawanie, że nigdy wcześniej go nie widzieli. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po portfel, otworzył go i wyjął przepustkę. Z przegródki wysunęła się również mała fotografia, którą wiatr poniósł na drugą stronę drogi. Nim mógł się cofnąć i po nią sięgnąć, zrobił to Biwack. Spojrzał na zdjęcie i uśmiechnął się.

– To pańska żona?

– Nie. – Graf nie chciał, by fotografia tkwiła w dłoni esesmana choćby o sekundę dłużej. – Była moją dziewczyną.

– Była? – Sturmscharführer przywołał na twarz wyćwiczony przez lata wyraz współczucia. – Przykro mi.

Oddał zdjęcie, a Graf ostrożnie schował je do portfela. Widział, że esesman oczekuje pełniejszego wyjaśnienia, ale wcale nie miał ochoty go udzielać. Strażnik podniósł szlaban.

Droga, wzdłuż której ciągnął się szpaler dekoracyjnych latarni, biegła prosto między drzewami okrytymi siatką maskującą. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że otaczający ich las jest całkiem pusty, ale gdy przeszli nieco dalej, stało się oczywiste, że przy dróżkach odbiegających w prawo i lewo od głównego traktu kryje się cała baza pułku – namioty służące jako magazyny i inne, służące do badań, mnóstwo pojazdów, kilkanaście pocisków ułożonych pod drzewami i przykrytych siatką maskującą. W wilgotnym powietrzu niosły się krzyki, pomruk generatorów i warkot silników. Biwack przestał zadawać pytania i szedł naprzód, ogromnie podekscytowany. Grunt po lewej stronie wyraźnie opadał, a pomiędzy gałęziami drzew prześwitywała tafla jeziora, szara i matowa jak ołów, z wyspą i ozdobnym hangarem na łodzie pośrodku. Gdy pokonali kolejny, łukowaty, odcinek drogi, Graf podniósł rękę, dając znać, że powinni się zatrzymać.

Dwieście metrów dalej, pośrodku alejki, prawie niewidoczna za sprawą brązowo-zielonego kamuflażu, znajdowała się rakieta V2, ustawiona pionowo na wyrzutni, obok stalowego masztu, z którym łączył ją przewód elektryczny. Dokoła panował całkowity bezruch. Ze zbiornika z ciekłym tlenem wypływał bezgłośnie cienki strumyk pary, który skraplał się w wilgotnym powietrzu niczym oddech. Wyglądało to tak, jakby natknęli się w dziczy na ogromne, imponujące zwierzę.

– Nie możemy podejść bliżej? – spytał Biwack, odruchowo ściszając głos.

– To najmniejsza bezpieczna odległość – wyjaśnił Graf. – Zauważył pan pewnie, że wycofano pojazdy wsparcia? To oznacza, że załoga wyrzutni jest już w swoich okopach. – Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął nauszniki ochronne. – Powinien pan to założyć.

– A pan?

– Poradzę sobie bez nich.

Esesman machnął ręką.

– Więc ja też.

Rozległ się klakson. Jakiś wystraszony ptak łowny – Graf pomyślał, że musiał to być wyjątkowo sprytny okaz, bo żołnierze zabijali dzikie zwierzęta, uzupełniając ich mięsem swoje racje żywnościowe – wyrwał się z podszycia i pofrunął niezdarnie nad drogą. Jego przerażone wrzaski brzmiały jak spóźnione echo klaksonu.

– Waży cztery tony, gdy jest pusta, a dwanaście i pół po napełnieniu jej paliwem – powiedział Graf.

Z głośnika wydobył się skrzekliwy głos:

– Dziesięć… dziewięć… osiem… siedem…

Spod podstawy rakiety zaczęły sypać się snopy iskier i nagle połączyły się w strumień jasnopomarańczowego ognia. Liście, gałązki, drobne kamyki i grudki ziemi wzbiły się w powietrze i rozleciały na wszystkie strony, odpychane od środka polany. Graf odwrócił się i zawołał:

– Po zapłonie paliwo jest dostarczane opadowo, siłą grawitacji! To daje ciąg o sile ośmiu ton, wciąż mniej, niż waży rakieta. Kiedy już silnik działa jak należy, włączają turbopompę, a wtedy ciąg wzrasta do dwudziestu pięciu…

– …trzy… dwa… jeden!

Ostatnie słowa Grafa zagłuszył potężny ryk. Zasłonił uszy dłońmi. Przewód odpadł od kadłuba. Mieszanka alkoholu i ciekłego tlenu, wepchnięta przez turbopompę do komory spalania i zużywana w tempie jednej tony na siedem sekund, wytwarzała – tak przynajmniej twierdzono w Peenemünde – najgłośniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek rozbrzmiewał na świecie za sprawą człowieka. Wydawało się, że całe ciało Grafa drży wraz z falami dźwiękowymi. Gorące powietrze smagało go po twarzy. Drzewa otaczające polanę lśniły odbitym blaskiem ognia.

Bez względu na to, jak często oglądał start rakiety, zawsze ogarniał go podziw i strach, mimowolnie obawiał się również, że może dojść do awarii. Początkowo, niczym sprinter jeszcze przez ułamek sekundy tkwiący w blokach startowych po sygnale startera, V2 trwała w bezruchu, po czym gwałtownie wystrzeliła prosto w górę, ciągnąc za sobą piętnastometrowy strumień ognia. Z nieba spłynął ogłuszający huk i przetoczył się przez las. Graf odchylił głowę, by śledzić lot rakiety; liczył w myślach, modląc się, by nie eksplodowała. Jedna sekunda… dwie sekundy… trzy… Dokładnie w czwartej sekundzie lotu w jednej z komór kontrolnych aktywował się przełącznik czasowy i rakieta, która znajdowała się wtedy ponad półtora kilometra nad ziemią, zaczęła się przechylać i ustawiać pod kątem czterdziestu siedmiu stopni. Graf zawsze żałował, że musi dochodzić do tego manewru. W jego marzeniach rakieta wznosiła się pionowo, prosto ku gwiazdom. Jeszcze przez moment widział jej czerwony ogon, nim zniknęła w niskich chmurach, zmierzając w stronę Londynu.

Opuścił ręce. W lesie znów panowała cisza. Jedyną pozostałością po V2 był odległy pomruk, ale i on wkrótce ucichł, zastąpiony śpiewem ptaków i odgłosem kropel deszczu uderzających o liście. Członkowie plutonu ogniowego wyszli z okopów i zmierzali ku wyrzutni. Dwaj żołnierze w azbestowych skafandrach poruszali się sztywno i powoli, niczym nurkowie głębinowi.

Biwack powoli odsunął dłonie od uszu. Jego twarz była zaczerwieniona, oczy lśniły nienaturalnym blaskiem. Po raz pierwszy tego ranka oficer z Biura Przywództwa Partii Narodowosocjalistycznej nie mógł wydobyć z siebie głosu.
(…)

Robert Harris „V2”
tłumaczenie: Janusz Ochab
wydawnictwo: Albatros
ilość stron: 352

Opis: Thriller, w którym fakty związane z jednym z ostatnich zrywów wojennych nazistowskich Niemiec przeplatają się z fikcją literacką. Niemiecki fizyk, który marzył o locie na Księżyc, lecz zamiast odkrywać świat, jest zmuszony go niszczyć. Angielska archeolożka, która zamiast badać starożytne ruiny, musi śledzić ruchy wroga. On próbuje zachować człowieczeństwo, ona ocalić swój kraj. Listopad 1944 roku. Niemcy stoją w obliczu klęski militarnej. Jedyną szansą na odwrócenie biegu wydarzeń jest cudowna broń Hitlera – V2. Rudi Graf, jeden z konstruktorów pocisków, jest odpowiedzialny za ataki rakietowe na Anglię, a zwłaszcza na Londyn. Ich nasilenie zadowala wprawdzie Führera, ale naraża na śmiertelne niebezpieczeństwo niemieckich żołnierzy. Graf, który nigdy nie wierzył w nazistowską propagandę, nie widzi już szans na zwycięstwo, a dalsze wystrzeliwanie V2 uważa za zwykłe ludobójstwo. Pytanie, czy odważy się coś z tym zrobić?

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek