Tak zaczyna się „Panika”. Fragment powieści Jeffery’ego Deavera

6 października 2016

panika_fragment
Agentka FBI Kathryn Dance na tropie przestępcy próbującego wzbudzić w ludziach strach, nad którym nie sposób zapanować. Przedstawiamy pierwsze dwa rozdziały nowej powieści Jeffery’ego Deavera zatytułowanej „Panika”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

ROZDZIAŁ 1

W przydrożnym klubie było wygodnie, przyjemnie, niedrogo. To dobrze.

I bezpiecznie. Jeszcze lepiej.

Zawsze należało robić rozeznanie, kiedy zabierało się nastoletnią córkę na wieczorny koncert.

Michelle Cooper w każdym razie brała to pod uwagę. Przede wszystkim bezpieczeństwo, jeśli chodziło o zespół i jego muzykę, klientów oraz personel.

Ważny był także sam klub, parking ? dobrze oświetlony ? wyjście ewakuacyjne i instalacja przeciwpożarowa z systemem gaśniczym.

Zawsze to wszystko sprawdzała. Też ze względu na nastoletnią córkę.

Solitude Creek przyciągał rozmaitą klientelę ? mężczyzn i kobiety, młodszych i starszych, białych, Latynosów i Azjatów, od czasu do czasu paru Afroamerykanów ? odzwierciedlającą różnorodność mieszkańców wybrzeża zatoki Monterey. W tej chwili, tuż po wpół do ósmej, rozglądając się po sali, patrzyła na setki klientów, którzy przyjechali z tego oraz sąsiednich okręgów i wszyscy byli w świetnych nastrojach, niecierpliwie czekając na grupę, która zdobywała coraz większą popularność. Jeśli nawet dręczyły ich jakieś troski, dziś ukryli je głęboko, mieli w perspektywie piwo, wymyślne koktajle, skrzydełka z kurczaka i muzykę.

Zespół, który przyleciał z Los Angeles, był kiedyś grupą garażową, potem grał jako support, by dzięki Twitterowi, YouTube?owi i Vidsterowi stać się gwiazdą koncertów w przydrożnych klubach. Dzisiaj miejsce na rynku zdobywało się dzięki wiadomościom przekazywanym z ust do ust oraz talentowi, a szóstka chłopaków z Lizard Annie tak samo ciężko jak na scenie pracowała przy telefonach. Nie byli O.A.R. ani Linkin Park, ale, być może, przy odrobinie szczęścia niebawem osiągną podobny format.

Z pewnością mogli liczyć na wsparcie ze strony Michelle i Trish. Sądząc po składzie widowni, uroczy boysband miał dość liczną grupę stałych fanów, złożoną z matek i córek ? najbardziej nieprzyzwoite teksty zaliczano do kategorii „za pozwoleniem rodziców”. Na koncert przyszła publiczność w wieku mniej więcej od szesnastu do czterdziestu lat. No dobrze, przyznała Michelle, może czterdziestu kilku.
Dostrzegła samsunga w dłoni córki i powiedziała:

? Później będziesz esemesować. Nie teraz.

? Mamo.

? Do kogo piszesz?

? Do Cho.

Sympatyczna dziewczyna, z którą Trish chodziła na muzykę.

? Dwie minuty.

Klub powoli się wypełniał. Solitude Creek był czterdziestoletnim parterowym budynkiem, wyposażonym w prostokątny parkiet taneczny z porysowanych desek dębowych, otoczony wysokimi stolikami ze stołkami barowymi. Scena wysokości metra znajdowała się na północnym końcu sali; bar naprzeciwko niej. W kuchni po wschodniej stronie przygotowywano regularne dania, co eliminowało ograniczenie wieku widowni: dzieci miały wstęp do lokali sprzedających alkohol, pod warunkiem że w menu było także jedzenie. W zachodniej ścianie znajdowały się trzy wyjścia ewakuacyjne.

Na boazerii z ciemnego drewna wisiały plakaty i zdjęcia z koncertów oraz prawdziwe i fałszywe autografy wielu wykonawców, którzy wystąpili na legendarnym festiwalu w Monterey w czerwcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku: Jefferson Air­plane, Jimiego Hendriksa, Janis Joplin, Raviego Shankara, Ala Koopera, Country Joego. I kilkudziesięciu innych. W gablotce za przybrudzonym pleksiglasem umieszczono szczątek gitary elektrycznej, podobno tej samej, którą Pete Townshend z The Who zniszczył na festiwalowej scenie po występie zespołu.

Stoliki w Solitude Creek, zajmowane zgodnie z zasadą, kto pierwszy, ten lepszy, były już okupowane ? koncert zaczynał się za dwadzieścia minut. Kelnerki z tacami uniesionymi wysoko na nieruchomych, płasko rozłożonych dłoniach krążyły po sali, roznosząc ostatnie zamówienia, wielkie hamburgery, skrzydełka i drinki. Zza sceny dobiegały miaukliwe dźwięki strojonej gitary, arpeggio saksofonu, mięsiste A na basie. Panował nastrój oczekiwania. Podniecające chwile, jakie przeżywa publiczność, zanim da się zaczarować i uwieść muzyce.

Rozlegały się donośne głosy wypowiadające niewyraźne słowa, gdy goście, którym nie udało się dopaść stolika, walczyli o jak najlepsze miejsca stojące. Estrada nie była wysoka, a parkiet płaski, nie wszystkim udało się znaleźć punkt z dobrym widokiem na scenę. Doszło do drobnych przepychanek, ale padło niewiele ostrych słów.

To był klub Solitude Creek. Żadnej agresji.

Bezpiecznie?

Jedno tylko nie podobało się Michelle Cooper. Klaustrofobia. Niski sufit w klubie pogłębiał wrażenie ciasnoty. Ciemna sala niezbyt przestronna i niezbyt przewiewna, mieszanina zapachu potu, płynów po goleniu i perfum, jeszcze silniejsza od aromatów grilla i oleju z frytownic, potęgowały poczucie zamknięcia, poczucie, że ludzie są stłoczeni jak sardynki w puszce. Nie, za tym Michelle Cooper nigdy nie przepadała.

Musnęła z roztargnieniem blond włosy przetykane jaśniejszymi pasemkami, jeszcze raz spojrzała na wyjścia ewakuacyjne ? całkiem niedaleko ? i to ją trochę uspokoiło.

Wypiła łyk wina.

Zauważyła, że Trish zerka na chłopaka przy stoliku obok. Miał włosy opadające na oczy, pociągłą twarz, szczupłe biodra. Zabójczo przystojny. Pił piwo, więc matka milcząco, ale bez namysłu sprzeciwiła się zainteresowaniu córki. Nie chodziło o alkohol, lecz o wiek: skoro pił, znaczyło, że ma ponad dwadzieścia jeden lat, był zatem osobą absolutnie nieodpowiednią dla jej siedemnastoletniej córki.

Po chwili pomyślała z ironią: przynajmniej ja mogę spróbować.

Zerknęła na roleksa z brylantami. Pięć minut.

? Escape było nominowane do Grammy? ? spytała Michelle.

? Aha.

? Skup się na tym, co mówię, dziecko.

Dziewczyna skrzywiła twarz.

? Mamo. ? Oderwała wzrok od Chłopaka z Piwem.

Michelle miała nadzieję, że Lizard Annie to dzisiaj zagra. Piosenka Escape nie tylko wpadała w ucho, ale przywoływała miłe wspomnienia. Słuchała jej niedawno po pierwszej randce z adwokatem z Salinas. W ciągu sześciu lat, jakie upłynęły od koszmarnego rozwodu, spędziła wiele krępujących wieczorów na kolacjach i w kinie, ale spotkanie z Rossem było naprawdę przyjemne. Śmiali się. Spierali się o najlepszy odcinek HomelandFigurantki. I nie czuła żadnej presji ? nic nie musiała. To rzadkie na pierwszej randce.

Matka i córka zjadły jeszcze trochę dipu z karczochów, Michelle wypiła odrobinę wina. Kiedy prowadziła, pozwalała sobie najwyżej na dwa kieliszki.

Dziewczyna poprawiła kwiecistą opaskę na włosach i pociągnęła łyk coli light. Miała na sobie czarne dżinsy, niezbyt opięte ? hura! ? i biały sweter. Michelle włożyła niebieskie dżinsy, bardziej obcisłe niż córka, choć był to objaw nieudanych prób uprawiania gimnastyki, i czerwoną jedwabną bluzkę.

? Mamo. Pojedziemy w weekend do San Francisco? Muszę mieć tę kurtkę.

? Pojedziemy do Carmel. ? Sporą część prowizji z handlu nieruchomościami wydawała na zakupy w luksusowych sklepach tego malowniczego i wyjątkowo uroczego miasteczka.

? Jeju, mamo, nie mam trzydziestu lat. ? Czyli nie jestem staruszką. Trish stwierdzała po prostu, całkiem trafnie, że kupno superciuchów dla nastolatek nie jest łatwym zadaniem na półwyspie, który z niewielką dozą przesady nazywano miejscem dla osób w wieku poślubnym albo przedpogrzebowym.

? Zgoda. Jeszcze to ustalimy.

Trish objęła ją, a świat Michelle pojaśniał.

Przeżyły już z córką ciężkie chwile. Na pozór udane małżeństwo rozpadło się z powodu niewierności. Wszystko przewróciło się do góry nogami. Frederick (nigdy Fred) wyprowadził się, gdy dziewczynka miała jedenaście lat ? trudny moment na rozstanie. Michelle ciężko jednak pracowała, żeby stworzyć córce dobre życie, dać to, co wydarła jej zdrada, a potem rozwód.

I jej starania przynosiły efekty. Dziewczyna wyglądała na szczęśliwą. Zauważyła, że Michelle patrzy na nią maślanymi oczami.

? Co, mamo?

? Nic.

Światła przygasły.

Komunikaty o wyłączeniu telefonów, wyjściach ewakuacyjnych i tak dalej osobiście podał przez głośniki właściciel klubu, czcigodny Sam Cohen, ikona okolic zatoki Monterey. Wszyscy znali Sama. Wszyscy go uwielbiali.

? A teraz, panie i panowie ? ciągnął głos Sama ? Solitude Creek, najlepszy i najważniejszy klub na Zachodnim Wybrzeżu?

Brawa.

? ?z radością wita przybyłych do nas z Miasta Aniołów? Lizard Annie!

Zerwała się burza oklasków. Rozległy się radosne gwizdy.

Chłopcy wyszli na scenę. Gitary zostały podłączone. Miejsce za perkusją zajęte. Za keyboardem też.
Wokalista odrzucił na bok gęstą grzywę i wyciągnął do publiczności otwartą dłoń. Gest rozpoznawczy zespołu.

? Chcemy się bawić? Jesteśmy gotowi?

Wycie.

? Jesteśmy?

Zabrzmiał gitarowy riff. Tak! To był Escape. Michelle i jej córka klaskały wraz z dwiema setkami osób stłoczonych na niewielkiej przestrzeni. Zrobiło się bardziej gorąco i wilgotno, zgęstniał wszechogarniający zapach potu. Znów odezwała się klaustrofobia, trochę mocniej niż dotąd. Mimo to Michelle cieszyła się i śmiała.

Pulsował rytm wybijany przez bas, perkusję i ludzkie ręce.

Nagle jednak Michelle przestała klaskać. Zmarszczyła brwi i rozejrzała się, przechylając głowę. Co to? W klubie, jak w całej Kalifornii, miał obowiązywać zakaz palenia. Ale była pewna, że ktoś zapalił. Wyraźnie poczuła dym.

Rozejrzała się, lecz nie zauważyła nikogo z papierosem w ustach.

? Co? ? krzyknęła Trish na widok zaniepokojonej miny matki.

? Nic ? odparła Michelle i znów zaczęła klaskać do rytmu.

ROZDZIAŁ 2

Przy trzecim słowie drugiego utworu ? akurat była nim „miłość” ? Michelle Cooper wiedziała, że coś jest nie tak.

Coraz wyraźniej czuła woń dymu. I nie był to dym z papierosa, ale dym palącego się drewna albo papieru.

Albo starych suchych ścian, albo podłogi bardzo zatłoczonego klubu.

? Mamo? ? Trish z niepokojem rozglądała się po sali. Zmarszczyła perkaty nos. ? Czy to nie?

? Też to czuję ? szepnęła Michelle. Nie widziała żadnej chmury dymu, lecz swąd nie pozostawiał żadnych wątpliwości i był coraz silniejszy. ? Wychodzimy. Już. ? Michelle zerwała się na nogi.

? Ej, proszę pani! ? zawołał jakiś mężczyzna; złapał stołek i postawił go z powrotem. ? Nic pani nie jest? ? Po chwili zmarszczył czoło. ? Jezu, to dym?

Inni rozglądali się niepewnie, czując to samo.

Wszyscy w sali przestali istnieć; nie było żadnej z około dwustu osób ? pracowników klubu, klientów i muzyków. Michelle Cooper chciała zabrać stąd tylko swoją córkę. Skierowała Trish w stronę najbliższego wyjścia ewakuacyjnego.

? Moja torebka! ? zawołała dziewczyna, przekrzykując muzykę. Torebka Brighton z wytłoczonymi serduszkami, prezent od Michelle, stała ukryta pod stolikiem ? dla bezpieczeństwa. Dziewczyna pobiegła po nią.

? Daj spokój, idziemy! ? zakomenderowała matka.

? Zaraz wró? ? Pochyliła się pod stolik.

? Trish! Nie! Zostaw ją!

Już kilkanaście osób obok nich, widząc, że Michelle gwałtownie zrywa się ze stołka i rusza w stronę wyjścia, przestało zwracać uwagę na muzykę; coraz więcej ludzi wstawało, rozglądając się po sali. Na ich twarzach było widać zaciekawienie i niepokój. Uśmiechy zniknęły. Oczy się zwęziły. W spojrzeniu pojawiło się coś zwierzęcego i drapieżnego.

Pięć czy sześć osób wcisnęło się między Michelle i Trish, która wciąż szukała pod stołem torebki. Matka szybko zrobiła krok w jej stronę i chwyciła dziewczynę za ramię. Jej dłoń wczepiła się w sweter. Materiał napiął się jak guma.

? Mamo! ? Trish się wyrwała.

W tym momencie wyjścia ewakuacyjne oświetlił jasny reflektor.

Muzyka raptownie umilkła. Wokalista powiedział do mikrofonu:

? Hm, słuchajcie, nie wiem, co jest grane? Tylko bez paniki.

? Jezu, co się? ? krzyknął ktoś obok Michelle.

Rozległy się wrzaski. Salę wypełniło przeraźliwe wycie, które niemal rozrywało bębenki.

Michelle usiłowała dostać się do córki, ale rozdzielało je coraz więcej ludzi; zostały odepchnięte przez tłum w przeciwne strony.

Komunikat w głośnikach:

? Panie i panowie, wybuchł pożar. Proszę opuścić klub! Natychmiast! Nie wychodzić przez kuchnię ani przez scenę ? tam właśnie jest ogień. Proszę skorzystać z wyjść ewakuacyjnych.

Krzyki przeszły w nieartykułowany ryk.

Zrywano się z miejsc, przewracały się stołki i rozlewały drinki. Dwa wysokie stoły zachwiały się i z hukiem runęły na podłogę. Ludzie ruszyli w stronę drzwi wyjściowych ? czerwone napisy nad nimi wciąż się jarzyły; mimo silnego zapachu dymu w sali ciągle była dobra widoczność.

? Trish! Tutaj! ? krzyknęła Michelle. Między nimi kłębiło się już ponad dwadzieścia osób. Po co, u diabła, wracała po tę cholerną torebkę? ? Wychodzimy!

Córka zaczęła się przepychać przez tłum, ale ludzka fala płynąca w stronę wyjść ewakuacyjnych uniosła Michelle w powietrze i pociągnęła ze sobą, podczas gdy Trish utknęła, otoczona inną grupą.

? Kochanie!

? Mamo!

Porwana w stronę drzwi Michelle napięła wszystkie mięśnie, żeby wrócić po córkę, była jednak bezradna, wtłoczona między krępego mężczyznę w T-shircie, już poszarpanym na strzępy, ze śladami paznokci na zaczerwienionej skórze, oraz kobietę, której sztuczny biust boleśnie wciskał się w bok Michelle.

? Trish, Trish, Trish!

Tak samo mogłaby być niemową. Krzyki ludzi ? wyli ze strachu i z bólu ? działały paraliżująco. Widziała tylko głowę mężczyzny przed sobą i czerwony napis nad wyjściem, w którego stronę sunął tłum. Michelle waliła pięściami w ramiona, ręce, szyje, twarze, sama też zbierała ciosy od innych.

? Muszę iść po córkę! Cofnijcie się, cofnijcie!

Ale nic nie mogło zatrzymać fali, która sunęła w stronę drzwi. Michelle oddychała, nabierając tylko mililitry powietrza. I ten ból ? w piersi, w boku, w brzuchu. Straszny! Miała unieruchomione ręce, stopy zawieszone nad podłogą.

W sali paliły się wszystkie światła. Obróciła się odrobinę ? nie z własnej woli ? i zobaczyła twarze ludzi obok siebie: oczy wielkie jak monety, czerwone strużki płynące z ust. W panice przegryzali sobie języki? A może pęknięte żebra przebijały im płuca? Jakiś czterdziestokilkuletni mężczyzna o szarej cerze stracił przytomność. Zemdlał? Zmarł na atak serca? Wciąż jednak utrzymywał się w pionowej pozycji, zaklinowany w falującym tłumie.

Zapach dymu się nasilał i trudno było oddychać ? może ogień zasysał tlen z sali, choć nadal nie widziała żadnego ognia. Może to przerażeni ludzie zużywali więcej powietrza. I jeszcze nacisk ciał na jej klatkę piersiową.

? Trish! Kochanie! ? zawołała, ale z jej ust wydobył się tylko szept. W płucach brakowało powietrza.

Gdzie jej córeczka? Ktoś pomagał jej uciekać? Mało prawdopodobne. Wyglądało, że nikt, zupełnie nikt nikomu nie pomagał. Wszystkich opętał zwierzęcy szał. Każdy myślał tylko o sobie. Żeby przeżyć.

Błagam?

Ludzie, do których była przyklejona, nagle się o coś potknęli.

Boże?

Spoglądając w dół, Michelle zdążyła dostrzec leżącą na boku szczupłą, młodą Latynoskę w czerwono-czarnej sukience, z twarzą stężałą w wyrazie cierpienia i grozy. Prawą rękę miała złamaną i wygiętą do tyłu, drugą wyciągała do góry, usiłując chwycić się kieszeni spodni jakiegoś mężczyzny.

Bezradna. Nie potrafiła się podnieść; nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, chociaż krzyczała, kiedy deptały po niej kolejne osoby.

Michelle patrzyła prosto w jej oczy, gdy stopa w ciężkim bucie stanęła na gardle kobiety. Mężczyzna próbował tego uniknąć, wołając do ludzi wokół niego:

? Nie, do tyłu, do tyłu!

Ale podobnie jak reszta zupełnie nie panował nad tym, dokąd idzie, jak się porusza, po czym stąpa.

Pod naciskiem jego ciężaru kobieta obróciła głowę jeszcze bardziej na bok i zaczęła gwałtownie dygotać. Kiedy Michelle przepchnięto dalej, oczy Latynoski stały się już szkliste, a spomiędzy jasnoczerwonych warg wysuwał się koniuszek języka.

Michelle Cooper właśnie zobaczyła śmierć człowieka.

Rozległy się nowe komunikaty. Michelle nie słyszała ani słowa. Zresztą one i tak nie miały żadnego znaczenia. Absolutnie nad niczym nie panowała.

Trish, modliła się w duchu, utrzymaj się na nogach. Nie padaj. Błagam?

Kiedy skłębiona masa ludzi przypłynęła bliżej wyjść ewakuacyjnych, tłum przesuwał się w prawo i Michelle ujrzała resztę klubowej sali.

Jest! Tak, to ona! Córka wciąż trzymała się na nogach, choć też była unieruchomiona przez mur ciał.

? Trish! Trish!

Nie umiała już jednak wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Matka i córka poruszały się w przeciwnych kierunkach.

Michelle zamrugała, próbując usunąć z oczu łzy i pot. Jej grupa znalazła się już trzy metry od drzwi. Za kilka sekund opuści salę. Trish wciąż była w pobliżu kuchni ? gdzie, jak przed chwilą powiedział głos w głośnikach, szalał pożar.

? Trish! Tutaj!

Na nic.

I nagle zobaczyła, że mężczyzna obok jej córki zupełnie przestaje nad sobą panować ? okłada twarz człowieka tuż przy nim, a potem wspina się na głowy tłumu, jak gdyby w swoim szaleństwie uwierzył, że uda mu się przedrzeć przez sufit. Był potężny, a wśród osób, które wykorzystał jako odskocznię, znalazła się Trish, lżejsza od niego o pięćdziesiąt kilogramów. Michelle widziała, jak jej córka otwiera usta, by wrzasnąć, i po chwili, przygnieciona jego ciężarem, znika pod rozszalałym ludzkim morzem.

panikaJeffery Deaver „Panika”
Tłumaczenie: Łukasz Praski
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 536

Opis: Podczas koncertu w klubie muzycznym Solitude Creek w Monterey dochodzi do tragedii. Widzowie ? zaalarmowani o wybuchu pożaru ? wpadają w panikę i próbując uciec, tratują się nawzajem. Są ofiary śmiertelne i wielu rannych. Kathryn Dance, agentka biura śledczego Kalifornii, przeprowadza kontrolę dokumentów ubezpieczeniowych w Solitude Creek i dowiaduje się, że nie było tam żadnego pożaru ? ktoś chciał wzbudzić w ludziach strach, nad którym nie sposób zapanować. Komuś zależało, by oszalały z przerażenia tłum, w którym każdy walczy o życie, sam dla siebie stanowił zagrożenie. Okazuje się, że sprawca na tym nie poprzestał i nikt na półwyspie Monterey nie może się czuć bezpiecznie ? wchodząc do kina, restauracji czy nawet windy. Kathryn Dance postanawia odnaleźć i powstrzymać przebiegłego przestępcę, który nie zostawia śladów. W prowadzonym przez funkcjonariuszy służb stanowych wielowątkowym śledztwie musi ona polegać przede wszystkim na swoich umiejętnościach wykrywania kłamstw oraz intuicji.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek