Świat fantasy inspirowany afrykańską mitologią. Fragment powieści „Dzieci krwi i kości” Tomi Adeyemi

23 kwietnia 2019


Opublikowana nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego powieść młodzieżowa „Dzieci krwi i kości” to pierwszy tom trylogii nigeryjsko-amerykańskiej pisarki Tomi Adeyemi. Czerpiąc inspiracje z zachodnioafrykańskiej mitologii, a szczególnie z kultury i języka joruba, autorka stworzyła opowieść o charakternej bohaterce imieniem Zélie, która próbuje przywrócić magię w fantastycznej krainie Orisza. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki.

Rozdział 1
Zélie

Mnie wybierz.

Muszę się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć. Wbijam paznokcie w drewniany kij, ściskam go mocno, żeby usiedzieć w miejscu. Krople potu ściekają mi po plecach, nie wiem, czy to od porannego upału, czy dlatego, że serce tłucze mi się o żebra. Miesiąc w miesiąc byłam pomijana.

Dziś musi wreszcie być inaczej.

Odgarniam śnieżnobiały kędzior za ucho i staram się nie ruszać. Mama Agba jak zwykle nie ma zmiłowania, długo przygląda się każdej z nas, aż nie wiemy, gdzie podziać wzrok.

Jej brwi ściągają się w skupieniu, pogłębiając zmarszczki na ogolonej głowie. Z ciemnobrązową skórą i w niepozornym kaftanie Mama Agba niewiele się różni od reszty wioskowych starszych. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kobieta w tym wieku może być tak niebezpieczna.

? Ekhm… ? chrząka z przodu Jemi, w mało subtelny sposób przypominając, że ona już przeszła tę próbę. Posyła nam uśmieszek i obraca w dłoni ręcznie rzeźbiony kij, jakby nie mogła się doczekać, aż się dowie, którą z nas pokona w czasie dzisiejszego egzaminu.

Większość dziewczyn boi się pojedynku z Jemi, ale ja nie czuję strachu. Ćwiczyłam i jestem gotowa.

Wiem, że stać mnie na zwycięstwo.

? Zélie.
Chropawy głos Mamy Agby przerywa ciszę. Słychać zbiorowe westchnienie piętnastu dziewczyn, które nie zostały wybrane. Imię odbija się od plecionych ścian trzcinowej ahéré, aż w końcu zdaję sobie sprawę, że chodzi o mnie.

? Naprawdę? ? pytam.

Mama Agba mlaska zniecierpliwiona.

? Mogę wybrać kogoś innego…

? Nie! ? Zrywam się na równe nogi i natychmiast posyłam jej ukłon. ? Dziękuję, Mamo. Jestem gotowa.

Morze brązowych twarzy rozstępuje się przede mną. Idąc, skupiam się na moich bosych stopach ocierających się o trzcinową podłogę, sprawdzam jej przyczepność, żeby zwiększyć swoje szanse na wygranie pojedynku i zdanie egzaminu.

Na czarnej macie do walki Jemi pierwsza mi się kłania. Czeka, aż uczynię to samo, ale jej wzrok tylko wznieca we mnie ogień złości. Stoi w nonszalanckiej pozie, świadczącej o braku szacunku, jakbym nie była godną przeciwniczką. Jakby uważała, że jako ibawitka jestem od niej gorsza.

Myśli, że nie mam z nią szans.

? Ukłoń się, Zélie.

Choć w głosie Mamy Agby pobrzmiewa wyraźna reprymenda, nie potrafię się przemóc. Stojąc tak blisko Jemi, widzę tylko jej bujne czarne włosy i kokosowy brąz skóry znacznie jaśniejszej niż moja. To karnacja tych spośród Oriszan, którzy nie wiedzą, czym jest praca w słońcu. Jemi zawdzięcza to uprzywilejowanie cichemu wsparciu ojca, którego nawet nie zna. Arystokraty, który pozbył się nieprawej córki, umieszczając ją w naszej wiosce.

Odchylam barki do tyłu i zamiast się ukłonić, dumnie wypinam pierś. Jemi odstaje wyglądem od ibawitek o śnieżnobiałych włosach. Od ibawitek bezustannie zmuszanych do kłaniania się takim jak ona.

? Zélie, nie każ mi się powtarzać.

? Ale Mamo…

? Ukłoń się albo zejdź z ringu! Nie marnuj naszego czasu.

Nie mając wyboru, zaciskam zęby i pochylam głowę. Na ustach Jemi rozkwita nieznośny uśmieszek.

? Czy to takie trudne? ? Kłania się znowu, choć nie musi. ? Lepiej przegrać z honorem.

Wśród dziewczyn rozlegają się tłumione chichoty. Mama Agba ucisza je stanowczym gestem. Rzucam im złowrogie spojrzenie, po czym koncentruję się znowu na przeciwniczce.

Zobaczymy, komu będzie do śmiechu, gdy wygram.

? Na miejsca.

Obie cofamy się do krawędzi maty i unosimy swoje kije. Drwiący uśmieszek spełza z ust Jemi, a jej oczy zwężają się w szparki. To instynkt zabójczyni.

Patrzymy na siebie i czekamy na znak. Mama Agba przeciąga tę chwilę w nieskończoność, wreszcie woła:

? Do boju!

I od razu muszę się bronić.

Nawet nie zdążyłam pomyśleć o wyprowadzeniu ataku, a Jemi już doskakuje do mnie z prędkością gepardona. Bierze zamach kijem, mierząc w moją szyję. Ale choć za plecami słyszę stłumione okrzyki dziewcząt, ani na moment nie tracę zimnej krwi.

Jemi jest szybka, lecz ja potrafię być jeszcze szybsza.

Unikam ciosu, wyginając się mocno do tyłu. Jemi nie czeka, aż się wyprostuję ? wyprowadza kolejny atak, tym razem tnąc kijem z góry na dół z siłą dziewczyny dwa razy większej od siebie.

Rzucam się w bok i przetaczam po macie, a kij z trzaskiem uderza o trzciny. Jemi już bierze następny zamach.

? Zélie! ? ostrzega mnie Mama Agba, lecz nie potrzebuję jej pomocy.

Jednym płynnym ruchem przechodzę w kucki i wyciągam kij do góry, parując uderzenie Jemi.

Trzcinowe ściany aż się zatrzęsły od głośnego trzasku. Moja broń też jeszcze drży, kiedy Jemi zamachuje się znowu, tym razem za cel obierając moje kolana.

Odbijam się z wysuniętej do przodu nogi, robię koziołka w powietrzu ponad jej wyciągniętym kijem. Oto moja pierwsza szansa, by przejść do ataku. Wykorzystując pęd, wyprowadzam pierwszy cios. Z mojego gardła dobywa się stęknięcie.

Jemi kontruje, przerywając mój atak, zanim na dobre się zaczął.

? Cierpliwości, Zélie! ? woła Mama Agba. ? Nie spiesz się. Obserwuj i reaguj. Czekaj na atak.

Tłumię wzbierający w piersi jęk i kiwam głową. Cierpliwości, powtarzam sobie. Poczekaj na lepszą okazję…

? Właśnie, Zél ? odzywa się Jemi cicho, żeby nikt poza mną nie usłyszał. ? Słuchaj się Mamy Agby. Bądź grzeczną glistą.

No tak, mogłam się tego spodziewać.

To słowo.

Ta wstrętna obelga.

Wypowiedziana niby od niechcenia. Zawinięta w arogancki uśmieszek.

Bez namysłu wyrzucam kij przed siebie. Mija brzuch Jemi o włos. Czeka mnie za to straszliwe lanie od Mamy Agby, ale i tak było warto. Nagrodą jest wystraszone spojrzenie mojej przeciwniczki.

? Ej! ? Jemi spogląda w stronę Mamy, oczekując od niej interwencji, ale nie ma czasu się poskarżyć. Wielkimi oczami patrzy, jak obracam kij do kolejnego ataku. ? To nie jest trening! ? woła, uskakując przed ciosem w kolana. ? Mamo…

? Sama sobie nie poradzisz? ? pytam ze śmiechem. ? No dalej, Jem. Lepiej przegrać z honorem!

W oczach Jemi pojawiają się gniewne błyski. Wygląda jak lworożec gotowy do skoku. Wściekle zaciska dłonie na kiju.

Zaczyna się prawdziwa walka.

Ściany chaty Mamy Agby szeleszczą, gdy nasze kije uderzają o siebie. Wymieniamy cios za cios, wypatrując szansy na kontrę, która przesądzi o wszystkim. Dostrzegam okazję i wtedy…

? Uch!

Kuląc ramiona, zataczam się do tyłu, fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przez chwilę martwię się, że Jemi połamała mi żebra, lecz ból w brzuchu rozwiewa tę obawę.

? Stop!

? Nie! ? przerywam Mamie Agbie zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem wciągam powietrze do płuc i wspierając się kijem, prostuję plecy. ? Nic mi nie jest.

Jeszcze nie skończyłam.

? Zélie… ? zaczyna Mama, lecz Jemi nie pozwala wybrzmieć jej słowom.

Już mknie w moją stronę z ogniem w oczach, jej wyciągnięty kij prawie muska mi głowę. Gdy bierze nim zamach, uskakuję na bezpieczną odległość, a potem, łapiąc Jem na wykroku, dźgam ją z całej siły w mostek.

? Uch! ? Jemi zatacza się do tyłu z twarzą wykrzywioną bólem. Jeszcze nigdy podczas walki w chacie Mamy Agby nie została przez nikogo trafiona. Nie zna tego uczucia.

Nie czekając, aż dojdzie do siebie, okręcam się i uderzam ją w brzuch. Już mam zadać ostateczny cios, gdy rudawe płachty u wejścia do chaty rozchylają się i do środka wpada zdyszana Bisi z rozwianą białą grzywą. Szuka wzrokiem Mamy Agby.

? Co się stało?

Bisi ma łzy w oczach.

? Przepraszam ? kwili cicho. ? Zasnęłam. Ja… ja…

? Wyduś to z siebie, dziecko!

? Nadchodzą! ? wykrzykuje wreszcie. ? Są już blisko!

Groza tej chwili na moment wysysa mi całe powietrze z płuc. Zresztą nie tylko mnie. Wszystkie jesteśmy sparaliżowane strachem.

Instynkt przetrwania bierze jednak górę.

? Prędko! ? rzuca Mama Agba. ? Nie ma czasu!

Podnoszę Jemi z podłogi. Oddycha ciężko, ze świstem, ale musi wziąć się w garść. Chwytam jej kij i zbieram pozostałe.

W chacie panuje wielkie zamieszanie. Wszyscy zacierają ślady. W powietrzu fruwają metry jasnej tkaniny. Powstaje armia trzcinowych manekinów. Czy zdążymy? Trudno powiedzieć w tym rozgardiaszu. Ja robię swoje: chowam kije pod matą ringu, żeby nikt ich nie zobaczył.

Ledwie skończyłam, Jemi wpycha mi do rąk drewnianą igłę. Biegnę na swoje stanowisko, gdy płachty znów się rozwierają.

? Zélie! ? woła ostro Mama Agba.

Zastygam w bezruchu. Wszystkie oczy patrzą teraz na mnie. Nie czekając, aż się odezwę, Mama daje mi po głowie, aż czuję gorące mrówki na plecach.

? Wracaj na swoje miejsce! ? rzuca surowo. ? Musisz się jeszcze wiele nauczyć.

? Mamo Agbo, ja…

Nachyla się bliżej z błyskiem prawdy w oczach.

Odwrócenie uwagi…

Próbuje zyskać dla nas więcej czasu.

? Przepraszam, Mamo Agbo. Wybacz mi.

? Wracaj na swoje miejsce.

Zagryzam wargę, żeby się nie uśmiechnąć, i zwieszam przepraszająco głowę, zerkając kątem oka na strażników, którzy weszli do chaty. Niższy, jak większość oriszańskich żołnierzy, wyglądem przypomina Jemi: kokosowy brąz zwieńczony czarną czupryną. Mimo że otaczają go same młode dziewczyny, trzyma dłoń na rękojeści miecza. Zaciska na niej palce, jakby spodziewał się, że któraś z nas go zaatakuje.

Drugi strażnik, wysoki i poważny, jest od niego dużo ciemniejszy. Stoi blisko wejścia, ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Widocznie ma w sobie choć odrobinę wstydu.

Obaj na żelaznych pancerzach noszą dumnie znak króla Sarana. Samo spojrzenie na ozdobnego białego lampartusa, symbol monarchy, który ich tu przysłał, przyprawia mnie o ścisk żołądka.

Z ostentacyjnym nadąsaniem wracam do swojego trzcinowego manekina. Czuję tak wielką ulgę, że nogi prawie się pode mną uginają. Miejsce, które jeszcze przed chwilą było ringiem, teraz całkiem przekonująco udaje warsztat krawiecki. Manekiny przy każdej z dziewczyn ozdobione są jasnymi materiałami w charakterystyczne wzory Mamy Agby. Od lat w milczeniu obszywamy brzegi tych samych koszul, czekając, aż strażnicy odejdą.

Mama Agba przechadza się między rzędami uczennic i przygląda się ich pracy. Mimo nerwów uśmiecham się, widząc, jak ignoruje nieproszonych gości.

? W czym mogę pomóc? ? pyta w końcu.

? Zbieramy podatek ? odbąkuje ciemniejszy strażnik.

Mamie Agbie wydłuża się twarz.

? Zapłaciłam w zeszłym tygodniu.

? Nie chodzi o podatek od handlu. ? Drugi strażnik toczy wzrokiem po białowłosych ibawitkach. ? Wzrosły opłaty za glisty. Wy ich macie dużo, więc będzie was to kosztować.

No tak. Ściskam koszulę manekina z taką siłą, że aż bolą mnie palce. Królowi nie wystarczy pognębić ibawitów. Musi jeszcze ukarać każdego, kto próbuje nam pomagać.

Zaciskam zęby, starając się nie myśleć o strażniku, o bólu, jaki mi sprawiło tamto słowo. G l i s t y. Nieważne, że nigdy nie będzie nam dane stać się magami. W ich oczach wciąż jesteśmy glistami.

I nie będziemy niczym więcej.

Usta Mamy Agby zmieniają się w cienką kreskę. Przecież nie wytrzaśnie tych pieniędzy spod ziemi.

? Podwyższyliście już podatek od ibawitów w zeszłym miesiącu. I dwa miesiące temu.

Jaśniejszy strażnik robi krok do przodu i sięga po miecz, jakby chciał pokazać, że nie będzie się z nikim patyczkował.

? Może byłoby mądrzej nie zadawać się z glistami.

? Może byłoby mądrzej nas nie okradać.

Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Nie zdążyłam się ugryźć w język. Wszyscy w chacie wstrzymują oddech. Mama Agba sztywnieje, jej ciemne oczy błagają mnie, bym zamilkła.

? Nie możecie bez końca podnosić podatków ? oznajmiam. ? Ibawici nie zarabiają więcej niż do tej pory. Skąd mamy wziąć tyle pieniędzy?

Strażnik zbliża się niespiesznym krokiem. Korci mnie, żeby sięgnąć po kij. Mogłabym zwalić mężczyznę z nóg jednym precyzyjnym uderzeniem; jednym celnym pchnięciem zmiażdżyłabym mu gardło.

Dopiero po chwili dociera do mnie, że miecz tego strażnika nie jest zwykłym mieczem. W pochwie pobłyskuje czarne ostrze, metal droższy niż złoto.

Majacyt.

Stop przygotowany przez króla Sarana przed Obławą. Broń stworzona po to, by osłabić naszą magię i wypalać dziury w naszych ciałach.

Tak jak czarny łańcuch, który zawiesili na szyi Mamy.

Potężny mag lub magiczka mogą przezwyciężyć jego moc, ale większość z nas jest bezsilna wobec tego rzadkiego metalu. Choć sama nie władam żadną magią, i tak dostaję gęsiej skórki, gdy strażnik zbliża się do mnie z majacytowym ostrzem.

? Na twoim miejscu trzymałbym język za zębami, dziewczynko.

Ma rację. Powinnam milczeć. Schować urażoną dumę do kieszeni. Dożyć jutra.

Ale gdy tak stoimy twarzą w twarz, muszę walczyć ze sobą, żeby mu nie wbić drewnianej igły w to błyszczące piwne oko.

Może ja powinnam być cicho.

A może on powinien umrzeć.

? Sam trzymaj…

Mama Agba odpycha mnie tak mocno, że się przewracam.

? Proszę. ? Wręcza mu garść monet.

? Mamo, nie… ? odzywam się, ale zamieram pod jej groźnym spojrzeniem. Zamykam usta, podnoszę się i chwytam wzorzystej koszuli manekina.

Strażnik przelicza brzęczące brązowe monety w dłoni. W końcu odchrząkuje.

? Za mało.

? Musi wystarczyć ? odpowiada Mama Agba z nutą desperacji. ? To wszystko, co mam.

Nienawiść aż we mnie kipi, parzy mnie od wewnątrz. To nie w porządku, że Mama Agba musi błagać o litość. Unoszę wzrok i natrafiam na spojrzenie strażnika. Błąd. Nie zdążyłam się odwrócić i ukryć obrzydzenia. Mężczyzna chwyta mnie za włosy.

? Au! ? krzyczę z bólu.

Strażnik rzuca mnie na twarz i przygniata kolanem do ziemi. Na chwilę tracę dech.

? Może i nie macie pieniędzy ? mówi ? ale za to glist jest pod dostatkiem. ? Chwyta mnie brutalnie za udo. ? Zacznę od tej.

Robi mi się gorąco, łapię powietrze ustami, zaciskam dłonie w pięści, żeby nie było widać, że się trzęsę. Chcę krzyczeć, chcę mu połamać wszystkie kości, ale słabnę z każdą sekundą. Jego dotyk upokarza mnie i unicestwia. Na chwilę znów staję się małą dziewczynką, bezsilną jak wtedy, gdy żołnierz wywlekał jej matkę z domu.

? Dość! ? Mama Agba odsuwa strażnika i przygarnia mnie do piersi, warcząc jak lworożka broniąca młodych. ? Dałam wam pieniądze, na więcej nie liczcie. Precz stąd.

Podrażniony jej zuchwałością strażnik sięga po miecz, ale ciemniejszy towarzysz chwyta go za ramię.

? Chodź. Musimy obejść całą wieś przed zmierzchem. ? Wypowiada te słowa spokojnie, ale jakby zaciskając przy tym szczękę. Może ujrzał w naszych twarzach własną matkę albo siostrę, może przypominamy mu kogoś, kogo chciałby chronić.

Jego towarzysz na chwilę zastyga w złowieszczym bezruchu. Wreszcie zdejmuje rękę z miecza i tylko tnie nas wzrokiem.

? Nauczcie te czaraluchy pokory albo ja to zrobię ? ostrzega Mamę Agbę.

Potem kieruje spojrzenie w moją stronę. I choć leje się ze mnie pot, w środku czuję mróz. Strażnik mierzy mnie wyzywającym wzrokiem.

Tylko spróbuj, mam ochotę odszczeknąć, ale język wysechł mi na wiór. W milczeniu patrzymy, jak mężczyźni wychodzą, słuchamy, jak odgłosy podkutych butów nikną w oddali.

Siła opuszcza Mamę Agbę; przypomina teraz płomień świecy zdmuchnięty przez wiatr. Podpiera się na manekinie, żeby nie upaść. Już nie jest śmiertelnie groźną wojowniczką, którą znam, lecz starą, niepozorną kobietą.

? Mamo…

Chcę jej pomóc, lecz dostaję od niej po łapach.

? ?dę?!

Głupia. Tak mnie nazwała w joruba, języku magów zakazanym od czasu Obławy. Tak dawno nie słyszałam naszej mowy, że upływa chwila, zanim sobie przypominam, co to słowo znaczy.

? Na bogów, co w ciebie wstąpiło?

Znowu wszystkie oczy w ahéré zwracają się na mnie. Nawet mała Bisi spogląda z wyrzutem. Ale jak Mama Agba może na mnie krzyczeć? Czy to moja wina, że strażnicy są złodziejami?

? Próbowałam cię bronić.

? Bronić mnie? ? powtarza z niedowierzaniem Mama Agba. ? Wiedziałaś, że nic nie wskórasz swoim gadaniem. Za to niewiele brakowało, a wszystkie byśmy przez ciebie zginęły!

Robię krok w tył, zaskoczona surową oceną. Nigdy wcześniej nie widziałam w oczach Mamy Agby tak głębokiego rozczarowania.

? Skoro nie wolno mi się im przeciwstawić, co my tu w ogóle robimy? ? Głos mi się łamie, ale powstrzymuję łzy. ? Po co nam trening, jeśli nie możemy się bronić?

? Na litość boską, Zélie, pomyśl trochę! O innych, a nie tylko o sobie. Gdybyś zrobiła krzywdę tym ludziom, kto by obronił twojego ojca? Kto uratuje Tzaina, gdy strażnicy przyjdą szukać krwawej pomsty?

Otwieram usta, lecz nie wiem, co odpowiedzieć. Ona ma rację. Nawet gdybym zdołała pokonać kilku strażników, nie poradzę sobie z armią. Prędzej czy później mnie znajdą.

Prędzej czy później złamią ludzi, których kocham.

? Mamo Agbo? ? odzywa się cienkim głosikiem Bisi. Stoi ze łzami w oczach, uczepiona luźnych spodni Jemi. ? Dlaczego oni nas nienawidzą?

Mama zgina się pod niewidzialnym ciężarem. Wyciąga ramiona w stronę Bisi.

? To nie tak, moje dziecko. Oni nienawidzą tego, kim miałaś się stać.

Bisi wtula się w Mamę, szata tłumi jej łkanie. Mama Agba rozgląda się po izbie, patrzy w oczy innym dziewczynom, które powstrzymują płacz.

? Zélie spytała, co my tu robimy. To ważne pytanie. Często rozmawiamy o tym, jak walczyć, a nigdy o tym dlaczego. ? Mama sadza Bisi na podłodze i kiwa dłonią na Jemi, żeby przyniosła jej stołek. ? Musicie pamiętać, że świat nie zawsze tak wyglądał. Był czas, kiedy wszyscy stali po jednej stronie.

Mama Agba sadowi się na siedzisku, a zaciekawione dziewczyny zbierają się wokół niej. Codziennie Mama kończy zajęcia opowieścią lub baśnią, nauką z dawnych czasów. Zwykle siadam z przodu i chłonę każde słowo. Dziś trzymam się z boku, bo jest mi wstyd.

Mama Agba miarowo pociera dłonie. Mimo tego, co się wydarzyło, na jej ustach migocze niewyraźny uśmiech, uśmiech, który potrafi wywołać tylko jedna opowieść. Nie mogę się oprzeć, podchodzę bliżej, przeciskam się między dziewczynami. To nasza historia. Opowieść o nas.

Prawda, którą król usiłował pogrzebać razem z naszymi zmarłymi.

? Na początku Orisza była szczęśliwą krainą uświęconych magów. Każdy z dziesięciu klanów został obdarzony przez bogów inną mocą. Jedni władali wodą, inni panowali nad ogniem. Jeszcze inni czytali w myślach, a nawet sięgali wzrokiem poza czas!

Choć wszystkie dobrze znamy tę opowieść ? od Mamy Agby, od rodziców, których straciłyśmy ? nie przestaje robić na nas wrażenia. Z wypiekami na twarzy słuchamy o magach posiadających dar uzdrawiania i wywoływania chorób. Nachylamy się bliżej, kiedy Mama Agba opowiada o poskromicielach dzikich zwierząt, o magach trzymających w dłoniach światło i mrok.

? Wszyscy magowie rodzili się z białymi włosami ? to był znak, że dotknął ich palec bogów. Używali swoich darów, by służyć ludowi Oriszy, a w zamian otaczano ich szacunkiem. Ale nie każdy przychodził na świat z darem. ? Mama Agba zatacza dłonią koło. ? I dlatego świętowano narodziny nowego maga, cieszono się na widok białych loków. Ci mali wybrańcy do ukończenia trzynastego roku nie byli w stanie używać magii. Dopóki ich moce się nie objawiły, nazywano ich ibawi, czyli boskimi.

Bisi z uśmiechem unosi brodę: przypomniała sobie, dlaczego jesteśmy ibawitkami. Mama Agba chwyta między palce pasmo jej białych włosów, znak szczególny, który nauczono nas ukrywać przed światem.

? Magowie i magiczki stali się pierwszymi królami i królowymi Oriszy. To były czasy bez wojen… Pokój jednak nie trwał wiecznie. Gdy rządzący zaczęli nadużywać magii, bogowie za karę pozbawili ich mocy. Razem z magią zniknęły białe włosy… W kolejnych pokoleniach podziw dla magów stopniowo przeradzał się w strach przed nimi, a strach w nienawiść. Nienawiść zaś w przemoc, w pragnienie wytępienia magów.

W izbie zrobiło się teraz jakby ciemniej. Wszystkie wiemy, co było dalej. Noc, której nigdy nie wspominamy i której nigdy nie zapomnimy.

? Dopóki magowie mieli swoje moce, byli w stanie się bronić i trwać. Ale jedenaście lat temu magia zniknęła. Tylko bogowie wiedzą dlaczego. ? Mama Agba zamyka oczy i wydaje z siebie ciężkie westchnienie. ? Jednego dnia magia żyła, następnego umarła.

Tylko bogowie wiedzą dlaczego?

Z szacunku dla Mamy Agby gryzę się w język. Mówi tak, jak wszyscy dorośli, którzy widzieli Obławę na własne oczy. Z rezygnacją. Jak gdyby bogowie odebrali nam moc, żeby nas ukarać, a może pod wpływem kaprysu.

W głębi duszy znam prawdę. Domyśliłam się jej, kiedy zobaczyłam magów Ibadanu w kajdanach.

Bogowie umarli razem z naszą magią.

Już nie wrócą.

? Tamtego nieszczęsnego dnia król Saran nie wahał się ani chwili ? ciągnie Mama Agba. ? Wykorzystał moment słabości magów i zaatakował.

Zamykam oczy, stawiam tamę łzom. Widzę łańcuch, który zarzucili na szyję Mamie. Krople krwi lądujące w piasku.

Wspomnienie Obławy przepełnia trzcinową chatę, nasyca powietrze smutkiem.

Tamtej nocy wszystkie straciłyśmy bliskich, którzy byli magami.

Mama Agba wstaje z westchnieniem, znów nabiera siły, z której jest znana. Patrzy po kolei na wszystkie dziewczyny w izbie ? jak generał przeglądający swoje wojsko.

? Uczę sztuki kija każdą dziewczynę chętną do nauki, bo zawsze znajdą się na tym świecie ludzie, którzy będą chcieli zrobić wam krzywdę. Ale tutaj szkolę ibawitki, córki poległych magów. Choć nie macie już w sobie mocy, aby w przyszłości stać się magiczkami, nadal cierpicie z powodu nienawiści i przemocy. Oto dlaczego tu jesteśmy. Oto dlaczego trenujemy.

Mama gwałtownym ruchem dobywa własny rozkładany kij i uderza nim o trzcinową podłogę.

? Wasi przeciwnicy noszą miecze. Dlaczego uczę was władania kijem?

Powtarzamy chórem mantrę, którą nam wpoiła:

? Uderza zamiast ranić, rani zamiast okaleczać, okalecza zamiast zabijać. Kij nie unicestwia.

? Uczę was walki w ogrodzie, abyście na polu walki nie były jak ogrodniczki. Daję wam siłę do walki, ale umiar także jest siłą, którą musicie posiąść. ? Mama zwraca się do mnie: ? Macie bronić tych, którzy sami się nie obronią. Oto prawda kija.

Dziewczyny kiwają głowami, a ja wbijam wzrok w ziemię. Znowu prawie doprowadziłam do tragedii. Znowu wszystkich zawiodłam.

? No dobrze… ? wzdycha Mama Agba. ? Wystarczy na dziś. Pozbierajcie swoje rzeczy. Ciąg dalszy jutro.

Dziewczyny z ulgą wychodzą jedna po drugiej. Chcę pójść w ich ślady, lecz pomarszczona ręka Mamy Agby chwyta mnie za ramię.

? Mamo…

? Milcz ? ucina.

Ostatnie ibawitki rzucają mi współczujące spojrzenia. Łapią się odruchowo za pupy, jakby w myślach liczyły, ile dostanę batów.

Dwadzieścia za nieposłuszeństwo… Pięćdziesiąt za odzywanie się bez pytania… Sto za to, że prawie nas wszystkie zabiłam…

Nie. Sto batów byłoby zbyt pobłażliwą karą.

Wstrzymuję oddech i szykuję się na ból.

To nie potrwa długo, mówię sobie. Skończy się, zanim…

? Usiądź, Zélie.

Mama Agba podaje mi kubek z herbatą, po czym nalewa sobie. Ciepłe naczynie ogrzewa mi dłonie, słodka woń napoju wypełnia nozdrza.

Marszczę brwi.

? Dodałaś trucizny?

Kąciki jej ust drgnęły, ale ukrywa rozbawienie pod surową miną. Ja ukrywam swoje w kubku z herbatą, upijam łyk i rozkoszuję się smakiem miodu. Obracam kubek w dłoniach, wodzę palcami po lawendowych koralikach wzdłuż brzegu. Mama też miała taki kubek, tylko ze srebrnymi paciorkami ? na cześć Oi, bogini życia i śmierci.

Wspomnienia na chwilę pozwalają mi zapomnieć o rozczarowaniu Mamy Agby, lecz gdy smak herbaty zanika, znów ogarnia mnie gorzkie poczucie winy. Mama Agba nie powinna musieć znosić takich szykan. Nie z mojego powodu.

? Przepraszam. ? Skubię koraliki na krawędzi kubka, żeby nie podnosić wzroku. ? Wiem… Wiem, że tylko przysparzam ci kłopotów.

Mama Agba, tak jak Jemi, jest kosidanką. Oriszanką, w której nie drzemią żadne magiczne moce. Przed Obławą myśleliśmy, że bogowie decydują o tym, kto się rodzi ibawitą, a kto nie; teraz, gdy magia zniknęła, nie rozumiem, czemu właściwie służy to rozróżnienie.

Mama Agba nie ma białych włosów jak my, mogłaby się wtopić w resztę Oriszan i uniknąć prześladowań. Gdyby się z nami nie zadawała, strażnicy pewnie daliby jej spokój.

Jakaś cząstka mojej duszy chciałaby, żeby Mama Agba nas porzuciła i oszczędziła sobie tych cierpień. Jako dobra krawcowa pewnie mogłaby sprzedawać ubrania i nieźle z tego żyć.

? Zaczynasz coraz bardziej ją przypominać, wiesz? ? Mama Agba upija łyczek herbaty i się uśmiecha. ? Zwłaszcza gdy krzyczysz, podobieństwo jest zatrważające. Odziedziczyłaś jej gniew.

Nie wierzę własnym uszom. Mama Agba nie lubi rozmawiać o tych, których straciliśmy.

Żadna z nas tego nie lubi.

Aby ukryć zaskoczenie, upijam kolejny łyk herbaty. Potem kiwam głową.

? Wiem.

Nie pamiętam, kiedy dokładnie się to stało, ale zmiana w zachowaniu Baby była nie do przeoczenia. Przestał patrzeć mi w oczy, bo widział we mnie swoją zamordowaną żonę.

? To dobrze. ? Z twarzy Mamy Agby znika uśmiech, a pojawia się na niej wyraz troski. ? W czasie Obławy byłaś jeszcze dzieckiem. Bałam się, że zapomnisz.

? Nie potrafiłabym, nawet gdybym chciała.

Jak mogłabym zapomnieć tę twarz niczym słońce?

Właśnie tę twarz staram się pamiętać.

Samą twarz, a nie zwłoki ze strużką krwi na szyi.

? Wiem, że walczysz dla niej. ? Mama Agba przesuwa dłonią po moich białych włosach. ? Ale król jest bezwzględny, Zélie. Prędzej wymorduje wszystkich poddanych, niż przymknie oko na bunt ibawitów. Kiedy przeciwnik nie ma honoru, trzeba obrać inne, mądrzejsze metody walki.

? Takie jak okładanie tych drani kijem?

Mama Agba się śmieje, aż marszczy jej się skóra wokół mahoniowych oczu.

? Obiecaj mi tylko, że będziesz ostrożna. Że poczekasz na odpowiedni moment do walki.

Chwytam Mamę Agbę za dłonie i chylę przed nią nisko głowę na znak szacunku.

? Obiecuję, Mamo. Więcej cię nie zawiodę.

? To dobrze, bo jest coś, co mam zamiar ci pokazać, a nie chciałabym potem tego żałować.

Mama Agba sięga za pazuchę i wydobywa spod szaty krótki czarny pręt. Wstrząsa nadgarstkiem, a pręt wydłuża się i zmienia w lśniący metalowy kij do walki. Odskakuję odruchowo.

? O bogowie! ? wyrywa mi się. Muszę ze sobą walczyć, żeby nie chwycić tego arcydzieła.

Czarny metal pokrywają prastare symbole, każdy z nich przypomina o jednej z lekcji udzielonych nam przez Mamę Agbę. Moje oczy, niczym pszczoły zwabione przez nektar, zatrzymują się najpierw na akofenie: dwa skrzyżowane ostrza, miecze wojny. „Odwaga nie musi grzmieć” ? wspominam jej słowa. „Męstwo nie musi oślepiać”. Obok mieczy widnieje akoma, serce cierpliwości i tolerancji. Tamtego dnia… Dałabym głowę, że tamtego dnia dostałam od niej lanie.

Każdy kolejny symbol odsyła mnie do innej nauki, innej opowieści, innej mądrości. Spoglądam wyczekująco na Mamę. To prezent czy raczej narzędzie, którym wymierzy mi karę?

? Proszę. ? Kładzie gładki pręt na mojej dłoni.

Natychmiast wyczuwam jego moc. I ten ciężar żelaza… Oto broń stworzona do gruchotania czaszek.

? Czy to się dzieje naprawdę?

Mama twierdząco kiwa głową.

? Walczyłaś dziś jak wojowniczka. Zdałaś egzamin.

Wstaję, żeby zakręcić kijem, ponapawać się jego siłą. Metal tnie powietrze jak nóż. Żaden wystrugany przeze mnie drewniany kij nie był tak zabójczy.

? Pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zaczynałyśmy treningi?

Potwierdzam skinieniem głowy i przedrzeźniam zmęczony głos Mamy Agby:

? Jeśli zamierzasz się bić ze strażnikami, lepiej naucz się wygrywać.

Dostaję od niej po głowie, ale trzcinowe ściany izby rozbrzmiewają jej serdecznym śmiechem. Oddaję kij, a Mama Agba uderza końcem o ziemię i broń składa się z powrotem w krótki pręt.

? Ty już wiesz, jak wygrywać ? mówi. ? Mam tylko nadzieję, że będziesz wiedziała, kiedy się bić.

Gdy znowu wręcza mi kij, duma miesza się we mnie z bólem. Bojąc się otworzyć usta, obejmuję ją w pasie, wciągam nosem znajomy zapach świeżo upranej tkaniny i słodkiej herbaty.

Mama Agba na moment sztywnieje, ale przytula mnie mocno, kojąco. Potem się odsuwa, żeby coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili płachty u wejścia znów się rozchylają.

Odruchowo chwytam czarny pręt i dopiero po sekundzie rozpoznaję mojego starszego brata Tzaina. Wysoki, potężnie zbudowany, w jego obecności trzcinowa chatka wydaje się nagle dużo mniejsza. Mięśnie ma napięte, ścięgna rysują się wyraźnie pod ciemną skórą. Spomiędzy czarnych włosów obficie ścieka mu na czoło pot. Gdy napotykam jego wzrok, ostry niepokój przeszywa mi serce.

? Baba.
(…)

Tomi Adeyemi „Dzieci krwi i kości”
Tłumaczenie: Łukasz Witczak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Liczba stron: 510

Opis: Niegdyś kraina Orisza tętniła życiem i magiczną mocą, ale to już przeszłość. Teraz, pod rządami bezwzględnego władcy, magowie są ofiarami okrutnych prześladowań. Zélie straciła matkę, a jej lud ? wszelką nadzieję. Kiedy jednak nadarza się okazja, aby pokonać monarchę, dziewczyna nie zamierza się poddać! Z pomocą zbuntowanej księżniczki planuje przechytrzyć następcę tronu, który chce położyć kres istnieniu magii. Orisza to niebezpieczna kraina, królestwo złowrogich śnieżnych lampartusów i mściwych duchów. Ale największym zagrożeniem dla Zélie jest ona sama, musi bowiem zapanować nad własną mocą i coraz silniejszym uczuciem do wroga?

fot. Larry D. Moore CC BY-SA 4.0

Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek