Siódmy Dzień Bólu Matthew Perry’ego. Przeczytaj fragment autobiografii aktora „Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka, Straszna Rzecz”

11 grudnia 2022

W autobiografii „Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka, Straszna Rzecz” aktor Matthew Perry zabiera nas w podróż przez swoje życie: od dziecięcych marzeń, poprzez sławę i uzależnienia, aż do powrotu do zdrowia po otarciu się o śmierć. Dzieli się też przemyśleniami na temat wszechobecności „Przyjaciół”, przytacza anegdoty o swoich kolegach z planu oraz gwiazdach, z którymi miał okazję się zetknąć. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki, która dostępna jest w księgarniach.

Cześć, mam na imię Matthew, chociaż być może znacie mnie pod innym imieniem. Przyjaciele mówią na mnie Matty.

Powinienem już nie żyć.

Jeśli chcecie, możecie spojrzeć na to, co tu przeczytacie, jak na wiadomość z zaświatów. Z moich zaświatów.

Nadszedł Siódmy Dzień Bólu. Nie mam na myśli takiego bólu, jaki powoduje stłuczenie palca czy oglądanie drugiej części filmu Jak ugryźć 10 milionów. Piszę o Bólu wielką literą, bo był to najgorszy Ból, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem – platońska idea Bólu, jego archetyp. Ludzie mawiają, że najbardziej boli poród: a więc był to najgorszy wyobrażalny ból, tyle że pozbawiony perspektywy radości, jaką daje trzymanie noworodka w ramionach.

Jest to nie tylko Siódmy Dzień Bólu, ale też Dziesiąty Dzień Bezruchu. Jeśli łapiecie, o co mi chodzi – od dziesięciu dni się nie wysrałem. Coś było nie w porządku, i to bardzo. To nie był tępy, pulsujący ból przypominający migrenę; nie był to nawet kłujący, przeszywający ból, który czułem, kiedy jako trzydziestolatek miałem zapalenie trzustki. To był inny rodzaj Bólu. Jakby moje ciało miało pęknąć. Jakby moje wnętrzności chciały wydostać się na zewnątrz. Ten Ból się nie pierdolił.

I jeszcze te dźwięki. Mój Boże: te dźwięki. Zazwyczaj jestem dość cichym, introwertycznym gościem. Tamtej nocy jednak wrzeszczałem na cały głos. Czasem po zmierzchu, kiedy wiatr wieje z właściwej strony, a wszystkie samochody już zaparkowały, da się w Hollywood Hills usłyszeć przeraźliwe wycie zwierzęcia rozrywanego na strzępy przez kojoty. Z początku brzmi to jak dobiegający z oddali dziecięcy śmiech, ale potem zdajesz sobie sprawę, że to nie śmiech – to zapowiedź śmierci. Najgorsza jest jednak chwila, kiedy wycie cichnie, bo wiesz, że cokolwiek zostało zaatakowane, już nie żyje. To piekło.

Owszem, piekło istnieje. Nie dajcie sobie wmówić, że to nieprawda. Byłem w nim, istnieje. Koniec dyskusji.

Tamtej nocy tym zwierzęciem byłem ja. Wciąż krzyczałem, rozpaczliwie walcząc o przetrwanie. Cisza oznaczałaby koniec. Nie miałem pojęcia, jak blisko końca się znalazłem.

Mieszkałem wtedy w domu trzeźwości w południowej Kalifornii. Nic w tym dziwnego – pół życia spędziłem w różnych ośrodkach dla uzależnionych i domach trzeźwości. To całkiem dobre rozwiązanie dla dwudziestoczterolatka; gorsze, kiedy masz czterdzieści dwa lata. Ja miałem lat czterdzieści dziewięć i wciąż nie radziłem sobie sam ze sobą.

Na tym etapie wiedziałem o uzależnieniu od alkoholu i narkotyków więcej niż wszyscy trenerzy i duża część lekarzy, których spotykałem w tych ośrodkach. Niestety taka samowiedza nic nie daje. Gdyby droga do trzeźwości wymagała ciężkiej pracy i pogłębionej wiedzy, bestia byłaby dla mnie już tylko złym wspomnieniem. Musiałem zmienić się w zawodowego pacjenta, żeby w ogóle przetrwać. Nie ma co się oszukiwać. W wieku czterdziestu dziewięciu lat wciąż bałem się być sam. Kiedy mój szalony mózg (szalony zresztą tylko w tym obszarze) zostawał sam, zawsze znajdował jakąś wymówkę, żeby zrobić to, co niewyobrażalne: pić i ćpać. Jako że mam za sobą całe dekady życia zniszczone piciem i ćpaniem, przeraża mnie, że mógłbym zrobić to znowu. Nie boję się przemawiać do dwudziestu tysięcy ludzi, ale kiedy wieczorem siadam sam na kanapie przed telewizorem, oblewa mnie zimny pot. Boję się własnego umysłu, własnych myśli; boję się, że mój mózg po raz kolejny każe mi sięgnąć po narkotyki. Wiem doskonale, że mój umysł chce mnie zabić. Wciąż czają się we mnie samotność i tęsknota, wciąż lgnę do przekonania, że coś, co znajduje się na zewnątrz mnie, zdoła mnie naprawić. Ale miałem przecież w życiu wszystko, co mógł mi zaproponować zewnętrzny świat.

Moją dziewczyną jest Julia Roberts. Nieważne, musisz się napić.

Właśnie kupiłem mój wymarzony dom – mam z niego widok na całe miasto! Znajdź sobie lepiej dilera.

Zarabiam milion dolarów tygodniowo – nieźle, co? Chciałbyś się napić? Jasne, że tak. Wielkie dzięki.

Miałem wszystko. Ale wszystko było ułudą. Nie było sposobu, żeby rozwiązać mój problem. Dopiero po wielu latach zacząłem powoli rozumieć, gdzie szukać rozwiązania. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. To wszystko – Julia, wymarzony dom, milion dolarów tygodniowo – było wspaniałe i zawsze będę za to wdzięczny. Jestem jednym z największych farciarzy na świecie. I najlepiej na świecie się bawiłem.

Ale to nie była odpowiedź. Czy gdybym miał zrobić to jeszcze raz, znów poszedłbym na przesłuchanie do Przyjaciół? No pewnie, że tak. Czy znowu bym pił? No pewnie, że tak. Gdyby alkohol nie koił moich nerwów i nie pomagał mi dobrze się bawić, jako dwudziestolatek rzuciłbym się z wieżowca. Mój wspaniały dziadek Alton L. Perry był wychowywany przez ojca alkoholika i w rezultacie przez całe cudowne dziewięćdziesiąt sześć lat swojego życia nie tknął alkoholu.

Nie jestem moim dziadkiem.

Nie piszę tych słów, żeby ktoś mi współczuł – piszę je, bo to prawda. Piszę je, bo ktoś inny również może czuć się zagubiony, wiedząc, że powinien przestać pić – mając wszystkie potrzebne informacje, rozumiejąc konsekwencje – a jednak wciąż nie umiejąc tego zrobić. Bracia i siostry, nie jesteście sami. (Pod hasłem „nałogowiec” w słowniku powinno widnieć zdjęcie, na którym rozglądam się wokół, głęboko skonfundowany).

W domu trzeźwości w południowej Kalifornii miałem widok na zachodnie Los Angeles i dwa podwójne łóżka. Drugie zajmowała moja asystentka i najlepsza przyjaciółka Erin, której przyjaźń szczególnie cenię, jako że daje mi radość kobiecego towarzystwa pozbawioną romantycznego napięcia, które dotąd niszczyło moje przyjaźnie z heteroseksualnymi kobietami (nie wspominając o tym, że mogę z nią rozmawiać o seksownych laskach). Poznałem ją dwa lata wcześniej w innym ośrodku, w którym wtedy pracowała. Nie wytrzeźwiałem wtedy, ale dostrzegłem jej wspaniałość, więc „ukradłem ją” z ośrodka i zaproponowałem stanowisko asystentki. Została moją najlepszą przyjaciółką. Ona również rozumiała, czym jest uzależnienie, a moją walkę poznała lepiej niż jakikolwiek lekarz.

Chociaż obecność Erin dawała mi pocieszenie, spędziłem w południowej Kalifornii wiele bezsennych nocy. Sen to dla mnie duży problem – zwłaszcza w takich miejscach. Nie wydaje mi się zresztą, żebym kiedykolwiek w życiu spał dłużej niż cztery godziny bez przerwy. Nieszczególnie pomocny był fakt, że oglądaliśmy wyłącznie dokumenty o więzieniach, a ja odstawiałem akurat takie dawki xanaxu, że mój mózg był przekonany, iż sam jestem więźniem, a dom trzeźwości – zakładem karnym. Mantra mojego psychiatry brzmi: „rzeczywistość nie jest dla każdego”, a ja na tym etapie nie czułem ani smaku, ani zapachu rzeczywistości. Miałem covid rozumu, byłem kompletnie pogrążony w urojeniach.

Ból nie był jednak urojeniem: bolało tak bardzo, że przestałem palić, a gdybyście wiedzieli, ile paliłem, zrozumielibyście, że coś musiało być bardzo nie w porządku. Jedna z pracowniczek ośrodka, na której plakietce z imieniem równie dobrze mógłby widnieć napis SIOSTRA PINDA, zasugerowała, żebym wykąpał się w gorzkiej soli, żeby „zmniejszyć dyskomfort”. Nie zabiera się plasterka na miejsce samochodowej kraksy ani nie radzi się komuś pogrążonemu w takim Bólu, żeby posiedział w wodzie i sosie własnym. Pamiętajmy jednak, że rzeczywistość nie jest dla każdego: wykąpałem się w tej soli.

Siedziałem nagi, targany Bólem, wyjąc jak pies rozrywany na strzępy przez kojoty. Erin mnie słyszała – cholera, pewnie mieszkańcy San Diego też mnie słyszeli. Stanęła w drzwiach łazienki i patrząc na moje smutne, nagie, wijące się z Bólu ciało, spytała po prostu:

– Chcesz jechać do szpitala?

Jeśli Erin uważała, że w tym stanie kwalifikowałem się do szpitala, to tak było. Zresztą zauważyła też, że nie palę.

– Wydaje mi się to znakomitym pomysłem – odparłem między jednym jękiem a drugim.

Erin jakimś sposobem pomogła mi wyjść z wanny i mnie wytarła. Właśnie zaczynałem się ubierać, kiedy w drzwiach stanęła opiekunka – zapewne ściągnęło ją tam wycie zarzynanego psa.

– Zabieram go do szpitala – powiedziała Erin.

Opiekunka Catherine była piękną blondynką, której ponoć oświadczyłem się zaraz po przybyciu. W konsekwencji prawdopodobnie nieszczególnie za mną przepadała. (Nie żartuję: kiedy przyjechaliśmy, byłem tak nastukany, że poprosiłem ją o rękę, a zaraz potem spadłem ze schodów).

– To tylko próba odnalezienia środków uzależniających – zwróciła się do Erin, kiedy się ubierałem. – W szpitalu zażąda leków.

„Chyba wystąpię o rozwód” – pomyślałem.
(…)

Matthew Perry „Przyjaciele, kochankowie i ta Wielka, Straszna Rzecz”
Tłumaczenie: Jacek Żuławnik, Paweł Bravo, Anna Klingofer-Szostakowska, Natalia Mętrak-Ruda
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 320

Opis: Niezachwianie szczera, poruszająca i zabawna. To jest książka, na którą wszyscy czekali! Matthew Perry, gwiazda serialu „Przyjaciele”, przenosi czytelników na scenę najbardziej znanego sitcomu wszech czasów, jednocześnie opowiadając o swoich prywatnych zmaganiach z uzależnieniem. Z typowymi dla siebie poczuciem humoru i szczerością szczegółowo opisuje trwającą całe życie walkę z chorobą i to, co ją napędzało, pomimo posiadania „wszystkiego”. „Przyjaciele, kochankowie i ta wielka, straszna rzecz” to autobiografia zawierająca najbardziej intymne szczegóły dotyczące utraconej miłości Perry’ego, jego najciemniejszych dni i najlepszych przyjaciół.


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek