Reportaż o najgłośniejszej szkolnej strzelaninie. Przeczytaj fragment książki „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum” Dave’a Cullena

19 sierpnia 2022

Masakra w liceum w miejscowości Columbine (USA), do której doszło 20 kwietnia 1999 roku, rozpoczęła erę masowych strzelanin, jakich wcześniej w amerykańskich szkołach nie widziano, a ich sprawcy częstokroć wprost przyznawali się do inspiracji czynami Erica Harrisa i Dylana Klebolda, dwóch nastolatków odpowiadających za tę zbrodnię. Reportaż książkowy „Columbine” to owoc dziesięciu lat pracy Dave’a Cullena, który był jednym z pierwszych dziennikarzy na miejscu zdarzenia. Przeprowadzając niezliczone rozmowy i przekopując się przez tysiące stron dokumentacji, w tym osobiste dzienniki zamachowców, drobiazgowo odsłania kulisy tej strasznej tragedii, a także demaskuje mity, jakie wokół niej narosły. Książka ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Poznańskiego, a poniżej możecie przeczytać jej pierwsze dwa rozdziały.

1. Pan D.

Po­wie­dział im, że ich ko­cha. Ka­żde­go z osob­na. Mó­wił bez kart­ki i ostro­żnie do­bie­rał sło­wa. Frank De­An­ge­lis prze­cze­kał wy­stęp czir­li­de­rek, na­gro­dy za wy­ni­ki w na­uce i przy­go­to­wa­ne przez uczniów fil­my. Kie­dy po go­dzi­nie wszyst­kie te punk­ty hucz­nej uro­czy­sto­ści się sko­ńczy­ły, ten ni­ski mężczy­zna w śred­nim wie­ku prze­sze­dł przez lśni­ące bo­isko do ko­szy­ków­ki, by wy­gło­sić swo­je prze­mó­wie­nie. Nie spie­szył się. Z uśmie­chem mi­nął or­kie­strę mar­szo­wą, czir­li­der­ki i logo re­bel­sów, szkol­nej dru­ży­ny, wy­ma­lo­wa­ne pod ło­po­czący­mi pro­por­ca­mi, świa­dec­twa­mi ostat­nich zwy­ci­ęstw. Sta­nął przed dwo­ma ty­si­ąca­mi roz­e­mo­cjo­no­wa­nych li­ce­ali­stów sie­dzących na drew­nia­nych try­bu­nach. Sku­pi­li na nim całą swo­ją uwa­gę. Wte­dy po­wie­dział im, jak wie­le dla nie­go zna­czą. Że pękło­by mu ser­ce, gdy­by miał stra­cić cho­ćby jed­no z nich.

To było do­syć dziw­ne – że ktoś z dy­rek­cji po­wie­dział zgro­ma­dze­niu na­sto­lat­ków aku­rat coś ta­kie­go. Ale Frank De­An­ge­lis dłu­żej był tre­ne­rem niż dy­rek­to­rem i ca­łym ser­cem wie­rzył w mo­ty­wo­wa­nie przez szcze­ro­ść. Szes­na­ście lat szko­lił dru­ży­ny fut­bo­lu i ba­se­bal­lu, ale wy­glądał jak za­pa­śnik: na­bi­te cia­ło, po­sta­wa żo­łnie­rza pie­cho­ty mor­skiej, jed­nak bez fan­fa­ro­na­dy. Pró­bo­wał ba­ga­te­li­zo­wać swo­ją tre­ner­ską prze­szło­ść, ale wi­dać ją było jak na dło­ni.

W jego gło­sie po­brzmie­wa­ła oba­wa. Nie pró­bo­wał jej ukryć, tak jak nie wstrzy­my­wał łez, któ­re na­pły­nęły mu do oczu. I da­ro­wa­li mu to. Te dzie­cia­ki mo­gły wy­czuć ście­mę od razu, a po­tem wy­ra­zić dez­apro­ba­tę śmie­chem, wier­ce­niem się i po­mru­kiem nie­za­do­wo­le­nia. Ale oni ko­cha­li pana D. Mógł po­wie­dzieć im pra­wie wszyst­ko – i często to ro­bił. Nic nie ukry­wał, nie owi­jał w ba­we­łnę, nie mó­wił do nich jak do głup­ków. Tego pi­ąt­ko­we­go po­ran­ka 16 kwiet­nia 1999 roku dy­rek­tor Frank De­An­ge­lis był czło­wie­kiem na wskroś prze­zro­czy­stym.

Wszy­scy ucznio­wie zgro­ma­dze­ni w sali gim­na­stycz­nej zro­zu­mie­li, co miał na my­śli. Od li­ce­al­ne­go balu dzie­li­ło ich mniej niż trzy­dzie­ści sze­ść go­dzin – a bal ozna­czał spo­ro pi­cia i spo­ro je­żdże­nia sa­mo­cho­da­mi. Pra­wie­nie tym dzie­cia­kom mo­ra­łów spo­wo­do­wa­ło­by tyl­ko prze­wra­ca­nie ocza­mi, więc za­miast tego opo­wie­dział im o trzech tra­ge­diach z wła­sne­go ży­cia. Jego ko­le­ga ze stu­diów zgi­nął w wy­pad­ku mo­to­cy­klo­wym.

– Pa­mi­ętam, jak sie­dzia­łem w po­cze­kal­ni, jak pa­trzy­łem na jego krew – po­wie­dział. – Więc nie mów­cie, że to nie­mo­żli­we.

Opi­sał im, ja­kie to uczu­cie trzy­mać w ra­mio­nach na­sto­let­nią cór­kę, kie­dy ktoś, kogo zna­ła, zma­rł w pło­nącym wra­ku. Ale naj­trud­niej­sze na­de­szło, kie­dy mu­siał ze­brać całą li­ce­al­ną dru­ży­nę ba­se­bal­lu, żeby po­wie­dzieć im, że je­den z ich ko­le­gów stra­cił pa­no­wa­nie nad au­tem. Zno­wu się wzru­szył.

– Nie chcę iść na ko­lej­ny po­grzeb.

Pó­źniej po­le­cił:

– Spójrz­cie w lewo. A te­raz w pra­wo.

Za­chęcił ich, by przyj­rze­li się uśmiech­ni­ętym twa­rzom, a na­stęp­nie za­mknęli oczy i wy­obra­zi­li so­bie, że na­gle jed­ne­go z nich za­bra­kło. Po­pro­sił, by po­wta­rza­li za nim:

– Je­stem war­to­ścio­wym człon­kiem spo­łecz­no­ści li­ceum Co­lum­bi­ne. Nie je­stem sam.

To wte­dy po­wie­dział im, że ich ko­cha – za­wsze to po­wta­rzał.

– A te­raz otwórz­cie oczy. Chcę uj­rzeć wszyst­kie wa­sze pro­mien­ne, uśmiech­ni­ęte twa­rze w po­nie­dzia­łek rano.

Za­mil­kł na chwi­lę.

– Je­śli przyj­dzie wam do gło­wy zro­bić coś, co być może ści­ągnie na was kło­po­ty, pa­mi­ętaj­cie: za­le­ży mi na was. Ko­cham was, ale pa­mi­ętaj­cie – chcę, by­śmy byli wszy­scy ra­zem. Bo je­ste­śmy ro­dzi­ną, je­ste­śmy…

Nie do­ko­ńczył. To był dla nich znak. Po­de­rwa­li się na nogi i krzyk­nęli:

– CO-LUM-BINE!

Ivo­ry Mo­ore, na­uczy­ciel-pe­tar­da, za­wsze pod­kręca­jący at­mos­fe­rę, wy­bie­gł i za­in­to­no­wał:

– Je­ste­śmy…

– CO-LUM-BINE!

Tym ra­zem gło­śniej. Ich ręce wy­rwa­ły się ku nie­bu.

– Je­ste­śmy…

– CO-LUM-BINE!

– Je­ste­śmy…

– CO-LUM-BINE!

Gło­śniej, szyb­ciej, moc­niej, jesz­cze szyb­ciej – wpro­wa­dził ich w go­rącz­kę. A po­tem po­zwo­lił im się ro­ze­jść.

Ucznio­wie za­pe­łni­li ko­ry­ta­rze. Ko­ńczy­li ostat­ni dzień szko­ły. Do ich wa­żne­go week­en­du zo­sta­ło tyl­ko kil­ka go­dzin.

Po balu, w po­nie­dzia­łek, dwa ty­si­ące uczniów – wszy­scy – wró­ci­ło bez­piecz­nie do szko­ły. Ale na­stęp­ne­go po­po­łud­nia, we wto­rek 20 kwiet­nia 1999 roku, dwa­dzie­ścio­ro czwo­ro z dzie­ci pana D. i pra­cow­ni­ków szko­ły ka­ret­ki za­bio­rą do szpi­ta­li. Trzy­na­ście ciał zo­sta­nie w bu­dyn­ku szko­ły, a jesz­cze dwa – na jej te­re­nie. To będzie naj­gor­sza szkol­na strze­la­ni­na w hi­sto­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych – cho­ciaż taki opis ura­zi­łby dwóch chło­pa­ków, któ­rzy wła­śnie fi­na­li­zo­wa­li swo­je pla­ny.

2. Bun­tow­ni­cy

Eric Har­ris bar­dzo chciał pó­jść na bal z dziew­czy­ną. Był w ostat­niej kla­sie, za­raz miał opu­ścić li­ceum Co­lum­bi­ne na za­wsze. Nie chciał być wy­klu­czo­ny z naj­wa­żniej­sze­go wy­da­rze­nia to­wa­rzy­skie­go swo­je­go do­tych­cza­so­we­go ży­cia. Na­praw­dę bar­dzo chciał pó­jść na bal z dziew­czy­ną.

Na ogół rand­ki nie sta­no­wi­ły pro­ble­mu. Eric był mó­zgow­cem, ale z rzad­kiej pod­ka­te­go­rii: mó­zgow­cem, ale spo­ko. Pa­lił, pił, uma­wiał się z dziew­czy­na­mi. Za­pra­sza­li go na im­pre­zy. Cza­sa­mi za­ja­rał tra­wę. Z wy­glądem też moc­no się sta­rał: woj­sko­wa fry­zu­ra – krót­ko, spi­cza­sto, mnó­stwo żelu – a do tego czar­ne T-shir­ty i wor­ko­wa­te bo­jów­ki. Pusz­czał w swo­jej hon­dzie ostry, in­du­strial­ny rock, nie­miec­ki, za­wsze na full. Lu­bił od­pa­lać fa­jer­wer­ki i je­ździć na wy­ciecz­ki do Wy­oming po to­war, żeby uzu­pe­łniać za­pa­sy. Ła­mał za­sa­dy, nadał so­bie ksyw­kę – Reb – ale su­mien­nie od­ra­biał pra­ce do­mo­we, do­sta­wał naj­lep­sze oce­ny. Kręcił nie­złe fil­mi­ki, pusz­cza­li je w szko­le. I za­da­wał się z la­ska­mi. Miał tłu­my la­sek.

W ogól­nosz­kol­nym ran­kin­gu pod­ry­wów Eric wy­prze­dzał wi­ęk­szo­ść ko­le­si z dru­ży­ny fut­bo­lo­wej. Był uro­czy. Po pro­stu pod­cho­dził do dziew­czyn w cen­trum han­dlo­wym i zdo­by­wał je, bo miał ga­da­ne, cza­ru­jące do­łecz­ki i roz­bra­ja­jący uśmiech. Pra­co­wał w piz­ze­rii, Blac­kjack Piz­za, więc miał do­bry tekst: za­pra­szał je, by wpa­dły na dar­mo­wą piz­zę. I często wpa­da­ły. Blac­kjack to była li­cha sie­ciów­ka, z tych ta­nich, po­ziom ni­żej od Do­mi­no’s. Re­stau­ra­cja, w któ­rej pra­co­wał, ma­lut­ka klit­ka w cen­trum han­dlo­wym, mie­ści­ła się nie­da­le­ko jego domu. Klien­ci naj­częściej bra­li na wy­nos lub za­ma­wia­li z do­sta­wą, ale było też kil­ka sto­li­ków i rząd krze­seł ba­ro­wych – dla smu­ta­sów, któ­rzy nie mie­li gdzie się po­dziać. Eric i Dy­lan pra­co­wa­li jako „we­wnętrz­ni”, co ozna­cza­ło, że zaj­mo­wa­li się wszyst­kim poza do­sta­wa­mi – głów­nie ro­bi­li piz­zę, sta­li za ladą, sprząta­li. Ci­ężka, śmier­dząca po­tem pra­ca w go­rącej kuch­ni, i nud­na jak dia­bli.

Z twa­rzy Eric był ude­rza­jąco przy­stoj­ny: wy­ra­źne ko­ści po­licz­ko­we, nie­co za­pad­ni­ęte po­licz­ki, rysy pro­por­cjo­nal­ne, schlud­na fry­zu­ra, ty­po­wy ame­ry­ka­ński chło­pak. Pro­fil miał jed­nak pro­ble­ma­tycz­ny: jego dłu­gi, spi­cza­sty nos pod­kre­ślał spa­dzi­ste czo­ło i sła­bo uwy­dat­nio­ny pod­bró­dek. Na­stro­szo­ne wło­sy też mu nie po­ma­ga­ły, wy­dłu­ża­jąc ten jego kan­cia­sty pro­fil – ale to pa­so­wa­ło mu do sty­lu lu­za­ka. Jego asem w ręka­wie był uśmiech. Do­kład­nie wie­dział, jak go uży­wać. Był nie­śmia­ły, szcze­ry, ale i ko­kie­te­ryj­ny. Dziew­czy­ny na to le­cia­ły. Raz wkręcił się na bal dla ab­sol­wen­tów po­wra­ca­jących z uni­wer­sy­te­tów. Był wte­dy sie­dem­na­sto­let­nim pierw­szo­rocz­nia­kiem, a uda­ło mu się wy­rwać dziew­czy­nę star­szą o sze­ść lat. Z tego nu­me­ru był dum­ny.

Ale z ba­lem na ko­niec li­ceum miał pro­blem. Z ja­kie­goś po­wo­du – brak far­ta, zły czas – nie uda­wa­ło mu się. Już wa­rio­wał od tego szu­ka­nia dziew­czy­ny. Po­pro­sił jed­ną, ale mia­ła chło­pa­ka. Naja­dł się wsty­du. Spró­bo­wał z ko­lej­ną, zno­wu do­stał ko­sza. Nie krępo­wał się po­pro­sić o po­moc zna­jo­mych. Jego ko­le­dzy pro­si­li w jego imie­niu, tak samo ko­le­żan­ki, z któ­ry­mi spędzał czas, on sam też – i nic, nic, nic.

Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, Dy­lan, już miał dziew­czy­nę na bal. Kto by po­my­ślał? Dy­lan Kle­bold był ci­chy, nie­śmia­ły, na­praw­dę wsty­dli­wy. Le­d­wo mógł wy­du­sić coś z sie­bie przy ob­cej oso­bie, a co do­pie­ro przy dziew­czy­nie. Cza­sa­mi to­wa­rzy­szył Eri­co­wi jak cień, kie­dy ten cho­dził na pod­ryw do cen­trów han­dlo­wych. Zgry­wał wte­dy nie­wi­dzial­ne­go. Eric za­sy­py­wał dziew­czy­ny kom­ple­men­ta­mi; Dy­lan da­wał im cia­stecz­ka pod­czas lek­cji – tak po­ka­zy­wał im, że mu się po­do­ba­ją. Zna­jo­mi Dy­la­na po­wie­dzie­li pó­źniej, że ni­g­dy nie był na rand­ce; być może na­wet ni­g­dy nie za­pro­sił ni­g­dzie żad­nej dziew­czy­ny – wli­cza­jąc tę, z któ­rą po­sze­dł na bal.

Dy­lan Kle­bold też był mó­zgiem, ale już nie ta­kim spo­ko. Na pew­no sam tak o so­bie nie my­ślał. Bar­dzo sta­rał się na­śla­do­wać Eri­ca – na nie­któ­rych na­gra­nych z nim fil­mach na­pi­nał się, uda­wał twar­dzie­la, a po­tem spo­glądał na przy­ja­cie­la, szu­ka­jąc apro­ba­ty. Dy­lan był wy­ższy i by­strzej­szy niż Eric, ale zde­cy­do­wa­nie mniej przy­stoj­ny. Dy­lan nie­na­wi­dził swo­ich wy­dat­nych ry­sów i asy­me­trycz­nej twa­rzy. Szcze­gól­nie nosa – we­dług nie­go wy­glądał jak gi­gan­tycz­na na­ro­śl. Chło­pak wi­dział tyl­ko naj­gor­szą wer­sję sie­bie.

Po­mo­gło­by, gdy­by się ogo­lił. Wła­śnie za­czął mu się sy­pać za­rost, ale tyl­ko tro­chę, kęp­ki pu­chu na bro­dzie. Wy­da­wał się z nich dum­ny, jak­by nie był świa­dom tego, jak wy­gląda­ją.

Jed­nak to Dy­lan bar­dziej pa­so­wał na bun­tow­ni­ka. Dłu­gie, cien­kie loki opa­da­ły mu na ra­mio­na. Gó­ro­wał nad ró­wie­śni­ka­mi. Do­pie­ro wcho­dził w okres doj­rze­wa­nia, jesz­cze miał uro­snąć, ale już miał metr dzie­wi­ęćdzie­si­ąt. Pra­wie sze­śćdzie­si­ąt pięć ki­lo­gra­mów wy­ci­ągni­ętej wagi. Mó­głby no­sić się z dumą, rzu­cać wy­zwa­nie swo­im ad­wer­sa­rzom, ale bał się tej wy­so­ko­ści, tego wy­sta­wie­nia na wi­dok. Dla­te­go się gar­bił, co zmniej­sza­ło go o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Wi­ęk­szo­ść jego zna­jo­mych prze­kro­czy­ła metr osiem­dzie­si­ąt – tyl­ko Eric był wy­jąt­kiem, miał metr sie­dem­dzie­si­ąt pięć. Jego wzrok na­po­ty­kał grdy­kę Dy­la­na.

Eric też nie był za­chwy­co­ny swo­im wy­glądem, ale rzad­ko da­wał to po so­bie po­znać. W pod­sta­wów­ce prze­sze­dł za­bieg w celu zni­we­lo­wa­nia wro­dzo­nej wady: pec­tus exca­va­tum, nie­nor­mal­nie za­pad­ni­ęte­go most­ka. Wcze­śniej pod­ko­py­wa­ło to jego pew­no­ść sie­bie, ale po­ra­dził so­bie z tym, po­zu­jąc na twar­dzie­la.

Jed­nak to wła­śnie Dy­la­no­wi uda­ło się zna­le­źć dziew­czy­nę na bal. Wy­po­ży­czył smo­king, ku­pił kwia­ty i ra­zem z pi­ąt­ką in­nych par za­mó­wi­li wspól­ną li­mu­zy­nę. Za­bie­rał na bal słod­ką, by­strą dziew­czy­nę, wie­rzącą. Po­mo­gła im za­ła­twić trzy z pi­ęciu sztuk bro­ni pal­nej. Na tyle prze­pa­da­ła za Dy­la­nem, że uwie­rzy­ła w opo­wie­ść Eri­ca, że po­trze­bu­ją strzelb na po­lo­wa­nie. Ro­byn An­der­son była ład­ną, fi­li­gra­no­wą blon­dyn­ką, któ­ra kry­ła się za swo­imi dłu­gi­mi, pro­sty­mi wło­sa­mi, często za­sła­nia­jący­mi spo­rą część jej twa­rzy. Dzia­ła­ła w ko­ściel­nym kó­łku mło­dzie­żo­wym. Te­raz po­je­cha­ła ze swo­ją gru­pą na week­en­do­wą wy­ciecz­kę do sto­li­cy, ale mia­ła wró­cić na bal. Do­sta­wa­ła same szóst­ki, a za mie­si­ąc mia­ła ode­brać dy­plom z wy­ró­żnie­niem. Co­dzien­nie wi­dzia­ła się z Dy­la­nem na lek­cjach ma­te­ma­ty­ki, ra­zem cho­dzi­li ko­ry­ta­rza­mi, spędza­ła z nim czas, kie­dy tyl­ko mo­gła. Dy­lan ją lu­bił, jej sym­pa­tia mu schle­bia­ła, ale nie po­do­ba­ła mu się na tyle, by zo­stać jego dziew­czy­ną.

Dy­lan trak­to­wał szko­łę se­rio. Eric też. Cho­dzi­li na me­cze, na po­ta­ńców­ki, wy­stępy. Kręci­li ma­te­ria­ły dla szkol­nej te­le­wi­zji Re­bel News Ne­twork. Dla Dy­la­na wa­żny był szkol­ny te­atr. Ni­g­dy nie chciał wy­stępo­wać przed pu­blicz­no­ścią, ale do­brze czuł się za ku­li­sa­mi, przy kon­so­le­cie re­ży­se­ra dźwi­ęku. Bli­żej po­cząt­ku roku ura­to­wał Ra­chel Scott, ślicz­not­kę z trze­ciej kla­sy, kie­dy pod­czas jej wy­stępu na prze­glądzie ta­len­tów ma­gne­to­fon zja­dł jej ta­śmę. Za kil­ka dni ją za­bi­je.

Obu bra­ko­wa­ło ta­len­tu spor­to­we­go, ale byli za­pa­lo­ny­mi ki­bi­ca­mi. W dzie­ci­ństwie obaj gra­li w ma­łej li­dze ba­se­bal­lu i w pi­łkę no­żną. Eric na­dal tro­chę ko­pał, ale Dy­lan ra­czej tyl­ko pa­trzył. Eric ki­bi­co­wał roc­kie­som i cie­szył się na wio­sen­ne tre­nin­gi. Dy­lan był za dru­ży­ną Bo­Sox, ci­ągle cho­dził w ich czap­ce. Oglądał dużo ba­se­bal­lu, stu­dio­wał ta­be­le z wy­ni­ka­mi, kom­pi­lo­wał wła­sne sta­ty­sty­ki. Był naj­lep­szy w wy­my­ślo­ną ligę, w któ­rą ba­wi­li się ze zna­jo­my­mi. Nikt nie mógł za­gi­ąć w ana­li­zach Dy­la­na Kle­bol­da, bo przy­go­to­wy­wał się na mar­co­we okien­ko trans­fe­ro­we na dłu­go przed. In­nym nu­dzi­ło się już po pierw­szych tu­rach, ale Dy­lan za­wsze chciał mieć moc­ną dru­ży­nę. Te­raz, w swo­im ostat­nim ty­go­dniu, po­in­for­mo­wał ko­mi­sa­rza ich ligi, że za­mie­rza wci­ągnąć do swo­jej eki­py świe­ża­ka, mio­ta­cza. Będzie pra­co­wał nad kup­nem tego za­wod­ni­ka cały week­end, aż do po­nie­dzia­łku, ostat­niej nocy swo­je­go ży­cia. Żył ba­se­bal­lem – po­wie­dział ktoś, kto go znał.

Eric lu­bił my­śleć o so­bie, że jest nie­po­kor­ny, ale za­le­ża­ło mu na ak­cep­ta­cji. Naj­mniej­sza znie­wa­ga wy­pro­wa­dza­ła go z rów­no­wa­gi. Na lek­cjach wy­ry­wał się do od­po­wie­dzi i za­wsze znał po­praw­ną. Na ostat­nie za­jęcia z kre­atyw­ne­go pi­sa­nia na­pi­sał wiersz o ko­ńcu nie­na­wi­ści i mi­ło­ści do świa­ta. Lu­bił cy­to­wać Nie­tz­sche­go i Szek­spi­ra, ale ja­koś umknęła mu iro­nicz­na wy­mo­wa jego ksyw­ki, Reb: taki re­be­liant, że na ksyw­kę wy­brał so­bie imię szkol­nej ma­skot­ki.

Dy­lan pod­pi­sy­wał się VoD­Ka, pod­kre­śla­jąc wiel­ki­mi li­te­ra­mi swo­je ini­cja­ły w na­zwie ulu­bio­ne­go al­ko­ho­lu. Dużo pił i był z tego dum­ny; po­dob­no zy­skał to prze­zwi­sko po tym, jak wy­pił na raz całą bu­tel­kę. Eric wo­lał jac­ka da­niel­sa, ale skru­pu­lat­nie krył się przed ro­dzi­ca­mi. W oczach do­ro­słych to Eric był tym grzecz­nym, cho­ciaż jego nie­wła­ści­we za­cho­wa­nie mie­wa­ło swo­je kon­se­kwen­cje – oj­ciec często wy­mie­rzał mu kary, głów­nie ta­kie, któ­re ogra­ni­cza­ły jego swo­bo­dę. Eric miał w so­bie coś z oso­by wład­czej, lu­bi­ącej kon­tro­lę. Sta­ran­nie ba­dał gra­ni­ce, pró­bu­jąc usta­lić, co uj­dzie mu na su­cho. A je­śli na czy­mś mu za­le­ża­ło, po­tra­fił pod­li­zy­wać się jak nikt.

Wła­ści­ciel re­stau­ra­cji Blac­kjack Piz­za do­brze znał nie­po­skro­mio­ną stro­nę cha­rak­te­ru Eri­ca. Kie­dy za­my­kał, Ro­bert Kir­gis cza­sa­mi za­bie­rał Eri­ca i Dy­la­na na dach, gdzie ra­zem pili bro­wa­ry, a chło­pa­ki wy­strze­li­wa­li fa­jer­wer­ki nad da­chem cen­trum han­dlo­we­go. Kir­gis miał dwa­dzie­ścia dzie­wi­ęć lat, ale lu­bił spędzać z nimi czas. Uwa­żał ich za by­stre dzie­cia­ki; cza­sa­mi wy­sła­wia­li się jak do­ro­śli. Eric wie­dział, kie­dy jest czas na za­ba­wę, a kie­dy trze­ba po­wa­żnie. Gdy­by na tym da­chu zja­wił się po­li­cjant, pew­nie to Eric by z nim roz­ma­wiał. Kie­dy klien­ci ob­le­ga­li ladę, a kie­row­cy cze­ka­li na piz­zę, ktoś mu­siał to ogar­niać – i Eric ro­bił to do­brze. Pod pre­sją za­mie­niał się w ro­bo­ta. Nic go nie de­pry­mo­wa­ło, kie­dy za­le­ża­ło mu na wy­ni­ku. A do tego po­trze­bo­wał tej pra­cy; miał kosz­tow­ne hob­by i nie za­mie­rzał ry­zy­ko­wać dla ja­ki­chś chwi­lo­wych uciech. Kie­dy Kir­gis wy­cho­dził z re­stau­ra­cji, to Eric przej­mo­wał ster.

Dy­la­na nikt nie zo­sta­wiał na po­ste­run­ku. Nie mo­żna było na nim po­le­gać. Przez ostat­ni rok pra­co­wał w krat­kę. Sta­rał się o lep­szą ro­bo­tę w skle­pie kom­pu­te­ro­wym, wy­słał pro­fe­sjo­nal­nie przy­go­to­wa­ne CV. Zro­bił wra­że­nie na wła­ści­cie­lu i zo­stał przy­jęty. Ani razu tam nie po­sze­dł.

Ale nic tak nie ró­żni­ło chło­pa­ków jak za­cho­wa­nie w mo­men­tach kon­fron­ta­cji. Dy­lan za­czy­nał ci­ężko od­dy­chać, a Eric spo­koj­nie kal­ku­lo­wał. Jego zim­na krew uchro­ni­ła go od wi­ęk­szo­ści ta­ra­pa­tów, ale obu przy­da­rza­ły się szkol­ne bój­ki. Lu­bi­li na­przy­krzać się młod­szym dzie­cia­kom. Raz Dy­lan wpa­dł, kie­dy wy­dra­py­wał ob­sce­nicz­ne ry­sun­ki na szaf­ce jed­ne­go pierw­szo­rocz­nia­ka. Kie­dy na­uczy­ciel Pe­ter Ho­rvath zwró­cił mu uwa­gę, Dy­lan za­czął wa­rio­wać. Zwy­zy­wał Ho­rva­tha, wa­lił w ścia­ny, za­cho­wy­wał się jak sza­le­niec. Eric wy­wi­nąłby się z tego, prze­pra­sza­jąc, ro­bi­ąc uni­ki, za­rze­ka­jąc się, że jest nie­win­ny – do­bra­łby stra­te­gię do od­bior­cy. Szyb­ko czy­tał lu­dzi i do­sto­so­wy­wał do nich swo­je ko­mu­ni­ka­ty. Był nie­wzru­szo­ny, pod­czas gdy Dy­lan wy­bu­chał. Nie miał po­jęcia, na co Ho­rvath za­re­ago­wa­łby do­brze, i nie ob­cho­dzi­ło go to. Był kłęb­kiem emo­cji. Kie­dy do­wie­dział się, że do szko­ły na roz­mo­wę o szaf­ce je­chał jego oj­ciec, wko­pał się jesz­cze bar­dziej. Lo­gi­ka nie mia­ła zna­cze­nia.

Obaj po­tra­fi­li my­śleć ana­li­tycz­nie, ma­te­ma­ty­ka nie spra­wia­ła im pro­ble­mów, w lot ła­pa­li tech­no­lo­gicz­ne no­win­ki. Ga­dże­ty, kom­pu­te­ry, gry wi­deo – dać im co­kol­wiek no­we­go i byli za­chwy­ce­ni. Two­rzy­li stro­ny in­ter­ne­to­we, ad­ap­to­wa­li gry, żeby opo­wia­da­ły o stwo­rzo­nych przez nich po­sta­ciach i wy­my­ślo­nych przez nich przy­go­dach, kręci­li masę fil­mów – etiu­dy, któ­re sami na­pi­sa­li, wy­re­ży­se­ro­wa­li i w któ­rych gra­li. Co za­ska­ku­jące, tycz­ko­wa­ty i nie­śmia­ły Dy­lan wy­ka­zy­wał ta­lent ak­tor­ski. Eric był tak na chłod­no spo­koj­ny i opa­no­wa­ny, że na­wet nie umiał uda­wać in­ten­syw­nych emo­cji. W oso­bi­stym kon­tak­cie był uro­czy, pew­ny sie­bie i uj­mu­jący, ale uda­jąc roz­e­mo­cjo­no­wa­ne­go mło­dzie­ńca, był nud­ny i nie­prze­ko­nu­jący, nie­zdol­ny do prze­ka­za­nia uczuć. Dy­lan za to był jak pod­pi­ęty pod prąd. Na co dzień de­li­kat­ny i nie­śmia­ły, ale nie za­wsze: gdy ktoś sta­wał mu na od­cisk, wy­bu­chał. Na fil­mach uwal­niał ten gniew i sta­wał się sza­le­ńcem, do­słow­nie roz­pa­dał się przed ka­me­rą na ka­wa­łki. Oczy wy­cho­dzi­ły mu z or­bit, kie­dy roz­ci­ągał po­licz­ki, trzy­ma­jąc je w pal­cach i od­sła­nia­jąc roz­sze­rzo­ne pory wo­kół nosa.

Eric i Dy­lan pre­zen­to­wa­li się jako nor­mal­ni mło­dzie­ńcy w ostat­niej kla­sie li­ceum. Te­sto­wa­li gra­ni­ce tego, co do­zwo­lo­ne, pró­bo­wa­li swo­ich umie­jęt­no­ści w kon­tak­tach z płcią prze­ciw­ną. Cza­sa­mi mie­li do­syć głąbów, z któ­ry­mi mu­sie­li się uże­rać – bo byli też tro­chę prze­mądrza­li. Nic nie­zwy­kłe­go jak na li­ceum.

Re­bel Hill opa­da ła­god­nie, wy­ra­sta­jąc po­nad Co­lum­bi­ne tyl­ko na dwa­na­ście me­trów – ale to wy­star­czy, by zdo­mi­no­wać oko­li­cę. Już z po­ło­wy wznie­sie­nia roz­ci­ąga się spek­ta­ku­lar­ny wi­dok na Góry Ska­li­ste. Z ka­żdym kro­kiem ku gó­rze co­raz wy­ra­źniej nad pła­sko­wy­żem uka­zu­ją się po­strzępio­ne, brązo­we ścia­ny wy­ra­sta­jące z Wiel­kich Rów­nin. Góry wy­strze­li­wu­ją na pra­wie ty­si­ąc me­trów, nie­sko­ńczo­ne i na po­zór nie­mo­żli­we do spe­ne­tro­wa­nia, ci­ągną się aż po ho­ry­zont ku pó­łno­cy i rów­nie da­le­ko na po­łud­nie. Miej­sco­wi na­zy­wa­ją je po­gó­rzem. Gó­ru­jące nad Co­lum­bi­ne pa­smo Front Ran­ge prze­wy­ższa naj­bar­dziej ma­syw­ne szczy­ty Ap­pa­la­chów. Dro­gi i osie­dla ko­ńczą się tuż przed gó­ra­mi. Na­wet ro­śli­ny mu­szą tam wal­czyć o prze­ży­cie. Tyl­ko pięć ki­lo­me­trów da­lej, a jak­by ko­niec świa­ta.

Na Re­bel Hill nie­wie­le ro­śnie. Wzgó­rze po­kry­wa czer­wo­na­wa gli­na, spo­śród jej pęk­ni­ęć gdzie­nie­gdzie wy­sta­ją chwa­sty, cho­ciaż na ogół nie uda­je się im tam za­do­mo­wić. Nie­da­le­ko od nie­go za spra­wą osie­dli znów daje o so­bie znać cy­wi­li­za­cja. Wśród sze­ro­kich, krętych ulic i śle­pych za­ułków i so­sen wy­ra­sta­ją dwu­pi­ętro­we domy, cen­tra han­dlo­we, bo­iska pi­łkar­skie – i ko­ścio­ły, ko­ścio­ły, wszędzie ko­ścio­ły.

Li­ceum Co­lum­bi­ne mie­ści się na roz­le­głej łące na skra­ju du­że­go par­ku w cie­niu Gór Ska­li­stych. To duża, no­wo­cze­sna pla­ców­ka – po­nad dwa­dzie­ścia trzy ty­si­ące me­trów kwa­dra­to­wych so­lid­nej, nie­udziw­nio­nej kon­struk­cji. Be­żo­wa ele­wa­cja z be­to­nu i nie­licz­ne okna spra­wia­ją, że szko­ła przy­po­mi­na fa­bry­kę. Bu­dy­nek jest prak­tycz­ny, tak samo jak miesz­ka­ńcy po­łu­dnio­wej części hrab­stwa Jef­fer­son. Jef­f­co, jak skró­to­wo na­zy­wa się hrab­stwo, oszczędza­ło na ar­chi­tek­to­nicz­nych zbyt­kach, ale hoj­nie in­we­sto­wa­ło w la­bo­ra­to­ria che­micz­ne, kom­pu­te­ry, pra­cow­nię au­dio-wi­deo i pierw­szo­rzęd­ną ka­drę na­uczy­ciel­ską.

W pi­ąt­ko­wy po­ra­nek, po ape­lu w sali gim­na­stycz­nej, ko­ry­ta­rze aż bu­zo­wa­ły od mło­dzie­ńczej eks­cy­ta­cji. Ucznio­wie wy­le­wa­li się z sali, śmie­jąc się, flir­tu­jąc, ga­nia­jąc się i prze­py­cha­jąc. Ale już za pó­łnoc­nym wy­jściem z bu­dyn­ku, gdzie szczy­ty Gór Ska­li­stych wy­gląda­ły znad Re­bel Hill, ten zgie­łk dwóch ty­si­ęcy roz­krzy­cza­nych na­sto­lat­ków gi­nął bez śla­du. Dwu­kon­dy­gna­cyj­na bu­dow­la i oka­la­jący ją kom­pleks spor­to­wy były je­dy­ną w oko­li­cy ozna­ką, że jest się w dwu­dzie­stej pod względem wiel­ko­ści ame­ry­ka­ńskiej me­tro­po­lii. Cen­trum De­nver było od­da­lo­ne o za­le­d­wie szes­na­ście ki­lo­me­trów na pó­łnoc­ny wschód, ale mia­sto za­sła­nia­ły ogra­ni­cza­jące ho­ry­zont drze­wa. W cie­plej­sze dni drzwi szkol­ne­go warsz­ta­tu sto­lar­skie­go otwie­ra­no na oścież. Chłop­cy zbli­ża­li na­rzędzia tnące do wi­ru­jących blo­ków drew­na, a szum to­ka­rek kon­ku­ro­wał z ha­ła­sem wen­ty­la­cji. Ale mi­nio­nej śro­dy na rów­ni­nę opa­dł front zim­ne­go po­wie­trza. Wci­ąż było chłod­no, kie­dy pan D. po­wie­dział swo­im uczniom, jak bar­dzo ich ko­cha.

Zim­no nie od­stra­sza­ło pa­la­czy. Ka­żde­go dnia roku szkol­ne­go mo­żna było zo­ba­czyć ich, jak krążą wo­kół ofi­cjal­nej pa­lar­ni, od­gro­dzo­ne­go słu­pa­mi te­le­fo­nicz­ny­mi skraw­ka tra­wy, ulo­ko­wa­ne­go tuż za par­kin­giem, za­raz za te­re­nem szko­ły. Mie­li tam spo­kój. Żad­nych na­uczy­cie­li, re­guł, tłu­mu – i żad­ne­go stre­su.

Eric i Dy­lan byli sta­ły­mi by­wal­ca­mi pa­lar­ni. Pa­li­li te same pa­pie­ro­sy, ca­me­le z fil­trem. Eric za­czął pierw­szy, Dy­lan za­raz po nim.

Ich zna­jo­mi za­uwa­ży­li, że ostat­nio częściej wa­ga­ro­wa­li i opusz­cza­li się w pra­cach do­mo­wych. Dy­lan ci­ągle ob­ry­wał za spa­nie na lek­cjach. Eric wy­glądał na zde­ner­wo­wa­ne­go i wku­rzo­ne­go, ale też w nie­po­ko­jący spo­sób wy­zu­te­go z emo­cji. Któ­re­goś dnia zna­jo­my na­kręcił na wi­deo, jak Eric sie­dział z ko­le­ga­mi w sto­łów­ce. Roz­ma­wia­li o roz­rządach, za­wo­rach i o tym, ile mo­żna dać za uży­wa­ną maz­dę. Eric ba­wił się te­le­fo­nem, wci­ągnęło go to, kręcił nim kó­łka na bla­cie sto­łu. Wy­glądał, jak­by nie słu­chał, ale było wprost prze­ciw­nie – chło­nął ka­żde sło­wo.

Do sto­łów­ki wsze­dł chło­pak.

– Weź spier­da­laj! – burk­nął je­den z ko­le­gów Eri­ca, cho­ciaż ad­re­sat nie mógł tego usły­szeć. – Nie zno­szę chu­ja!

Inny kum­pel przy­tak­nął. Eric od­wró­cił się po­wo­li i spoj­rzał przez ra­mię z ty­po­wym dla sie­bie spo­ko­jem. Przy­glądał się chło­pa­ko­wi, po czym od­wró­cił się, rów­nie nie­za­in­te­re­so­wa­ny jak za­ba­wą te­le­fo­nem.

– Ja nie­na­wi­dzę pra­wie wszyst­kich – od­pa­rł chłod­no – O, tak. Ode­rwa­łbym mu łeb i go osza­mał.

Po­wie­dział to bez­na­mi­ęt­nym gło­sem. Żad­nej zło­ści, gnie­wu. Le­d­wie sły­szal­ny ton cie­ka­wo­ści. Jego brwi unio­sły się przy „O, tak” – jak­by chciał po­gra­tu­lo­wać so­bie nie­złe­go tek­stu, któ­ry za­raz rzu­ci niby od nie­chce­nia.

Nikt nie zo­ba­czył w tej re­ak­cji nic nie­zwy­kłe­go. Przy­wy­kli już do Eri­ca.

Za­częli wspo­mi­nać ten raz, kie­dy na­bi­ja­li się z jed­ne­go pierw­szo­rocz­nia­ka. Eric uda­wał dzie­cia­ka z kla­sy dla uczniów z nie­pe­łno­spraw­no­ścia­mi, ta­kie­go jąka­jące­go się. Pier­sia­sta dziew­czy­na prze­szła koło nich. Eric za­ma­chał do niej i wszy­scy przy sto­li­ku za­częli ją pod­ry­wać.
(…)

Dave Cullen „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum”
Tłumaczenie: Adrian Stachowski
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 636

Opis: Arcydzieło true crime o najgłośniejszej szkolnej strzelaninie. Eric Harris i Dylan Klebold wyglądali na zwykłych licealistów. Chodzili do szkoły na przedmieściach Denver, umawiali się z dziewczynami – lub próbowali je podrywać – i podłapywali pierwsze prace. Lada chwila mieli iść na studia. Jednak na wiele miesięcy przed balem maturalnym zaczęli planować zamach bombowy na swoich rówieśników. Zrobili to 20 kwietnia 1999 roku. Bomby nie wybuchły, więc zastrzelili dwanaścioro uczniów i nauczyciela, ranili jeszcze dwadzieścia cztery osoby. To wydarzenie przeszło do historii jako masakra w liceum Columbine. Właśnie do tej tragedii porównywano wszystkie kolejne strzelaniny w amerykańskich szkołach. Dave Cullen był jednym z pierwszych dziennikarzy na miejscu zdarzenia. Dokumentował tę książkę aż dziesięć lat, demaskując wszystkie narosłe wokół tej sprawy mity i przyglądając się losom zmagającej się z dramatem lokalnej społeczności. Korzystając z obszernego materiału dowodowego, stworzył wielokrotnie nagradzany klasyk współczesnego reportażu. To historia drogi do morderstwa, ale też krzepiąca opowieść o gojeniu się ran i nadziei.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek