Przedpremierowy fragment powieści Richarda Flanagana „Klaśnięcie jednej dłoni”

11 lutego 2016

Klasniecie-jednej-dloni-fragment
Wydawnictwo Literackie przygotowało kolejną propozycję z dorobku Richarda Flanagana, który dwa lata temu zdobył Bookera za powieść „Ścieżki północy”. Zapowiedziane na 18 lutego „Klaśnięcie jednej dłoni” to jego wcześniejsza książka, ale równie warta przeczytania, o czym przekonać może was poniższy fragment w przekładzie Roberta Sudóła. Powieść doczekała się ekranizacji pod tym samym tytułem, którą pisarz sam wyreżyserował.

1954

Wszystko zrozumiesz, choć nigdy tego nie przeżyjesz, a wydarzyło się to dawno, dawno temu w świecie, który sczezł potem w torfie, w zapomnianą zimę na wyspie, o której niewielu słyszało. Zaczęło się przed tą porą, kiedy śnieg całkowicie i nieodwołalnie pokrywa ślady. Jak czarne chmury przesłaniają gwiazdy i rozświetlone księżycem niebo, jak najgęściejszy mrok otula szepczącą krainę.

Dokładnie w tej chwili, w której czas się przełamał, Maria Buloh zeszła w bordowych botkach na najniższy z trzech ośnieżonych schodków przed drzwiami drewnianej chaty. Wtedy właśnie, odwracając twarz od wejścia, zdała sobie sprawę, że zabrnęła za daleko i nie ma dla niej powrotu.

Niektórzy mówią, że tej nocy wywiała ją z miasteczka wściekła śnieżyca; że porwało ją wezbrane huraganowe tchnienie burzy, unosząc niczym anioła w pobliski las, że pofrunęła jak zjawa na dzikie ziemie leżące poza igłą kompasu wokół tego miejsca, które paliło jak świeża rana postrzałowa w ciele.
Naturalnie było inaczej.

Niektórzy mówią nawet, że zamieniła się w wiatr, że stała się wichrem urągającym im wszystkim. Lecz takiej straszliwej nawałnicy nie sposób dosiąść, jak we śnie. Można się tylko na nią przygotować, i to właśnie zrobiła Maria Buloh, bo wbrew temu, co ludzie mówią, była kobietą rozsądną, nie lekkomyślną, więc przyszykowała się na wiatr, jakby był murem, który w każdej chwili może na nią runąć, opatuliła się szkarłatnym paltem, złachanym szkarłatnym paltem szczelniej owinęła drobne ciało. Ale nawet ten gest wyprzedza bieg wydarzeń, albowiem wiatr zaczął dąć dopiero wtedy, gdy dotarła do rogatek osady. Aby dojść do tego miejsca, musiała pokonać spory kawałek drogi.

? Mamo! ? usłyszała Maria Buloh głos małej dziewczynki dochodzący z chaty. I znowu, bardziej kwilenie niż wołanie: ? Mamo.

Maria Buloh zastygła na schodku, patrząc wszędzie dokoła, byle nie na chatę za plecami, pragnąc uspokoić porzucone dziecko. Spojrzała na swoje bordowe botki, spojrzała na piękne ślady, które te znoszone buty odcisnęły w świeżym śniegu, zobaczyła, że na dwóch wyższych stopniach wgłębienia już zaczynają niknąć, i zaczęła dumać nad naturą piękna, nad tym, jak niewiele czasu ma to, co dobre, zanim zostanie wymazane.

? Aja, aja ? powiedziała, próbując uciszyć dziewczynkę słowami, którymi matki w jej ojczyźnie zawsze kołyszą dzieci do snu. ? Aja, aja.

Odeszła, nie oglądając się ani razu za siebie, w stronę chaty; jej spojrzenie pobiegło ku górze, powędrowało za bezładne skupisko domów w głąb ciemnego lasu. Popatrzyła na nocną czerń nad głową. Popatrzyła na śnieg spadający w objęcia rożków elektrycznego żółtego światła. Obserwowała tumany sunące ku wschodowi. I białe płatki kotłujące się, wirujące w powietrzu, jakby były czasem, który upływa nie jednostajnie, lecz zrywami. Maria Buloh patrzyła na padający śnieg, dowodzący teraz, że powietrze nigdy nie zastyga, że składa się z nieskończonych kolistych powikłań, zawiera niewyczerpaną możliwość niewyjaśnionych zwiewnych poruszeń. W tamtej chwili miała wrażenie, że obserwuje cały świat, nie wyłączając siebie, jakby siedziała w kinie, a wszystko było planem filmowym. Tak rozmyślając, nie słyszała odległego wołania córeczki płaczącej za nią w chacie, z której przed chwilą wyszła. Dziwne odgłosy. Odgłosy, których nie chciała słyszeć.

? Mamo! ? krzyknęło dziecko, ale matka pozostała głucha.

? Aja, aja ? rzekła tylko Maria Buloh, choć czy słowa te skierowała do córki, do siebie, czy do kogokolwiek innego, tego nie sposób stwierdzić, bo była już daleko od chaty, a śnieg tłumił wszystkie odgłosy. ? Aja, aja.

Patrzyła dalej: na nowo, jakby nic nie miało z nią związku. Widziała, że czarno-białą scenerię rozjaśniają czyste elektryczne światła ciągnące się w rozstępie między domami, że po obu stronach znajdują się toporne chaty zbite z pionowych desek, z kominami i dachami z blachy falistej, i że w niejednym mieszkańcu budzi to bolesne wspomnienie obozów pracy przymusowej na Uralu i Syberii. Ale wiedziała, że to nie jest Związek Radziecki Stalina. Że to nie Kołyma ani Goli otok, ani Birkenau. Wiedziała, że to nawet nie Europa Wschodnia, tylko zasypane śniegiem obozowisko robotników budujących hydroelektrownię zwane Butlers Gorge, zagnieżdżone jak wrzód w dziewiczych lasach deszczowych.

W tej krainie bezkresnej przestrzeni budowano chaty ściana przy ścianie, jakby domy też kuliły się w rozdygotanych skupiskach przed mocą, naporem i milczeniem tego, co nieznane i co być może nawet okaże się łaskawe, być może w ogóle nie interesuje się ludźmi, ale czego ich własne straszliwe losy ? odwieczne kroniki powtarzanego nieludzkiego barbarzyństwa ? przywiezione wraz z kilkoma serwetkami z koronki, pomiętymi fotografiami, dziwnymi obyczajami i osobliwymi kulinariami, pozwalały jedynie się lękać.

Albowiem nie odczuwać lęku oznaczało wyobrazić sobie świat inny od własnych przeżyć. A to było ponad ich siły. Robotnicy musieli mieszkać w przygarbionych zagrodach, bo na tych wyżynnych terenach na odległej wyspie Tasmania, położonej daleko od odległej Australii, nie było żadnej innej ludzkiej osady w promieniu wielu kilometrów. Były tylko dzikie rzeki i jeszcze dziksze górskie granie i wszechobecne lasy deszczowe, które swoje władanie nad tą ziemią cedowały wyłącznie na nieliczne równiny porośnięte agastachysem lub, w wyższych partiach, alpejskie wrzosowiska.

Oto co zobaczyła.

Nie usłyszała zaś absolutnie nic.

Był to czas na początku wielkiego boomu na zapory wodne. Czas, kiedy nowi Australijczycy przybywali do takich dzikich zakątków, żeby harować niewolniczo przy tamach, bo praca w miastach ? którą woleliby wykonywać ? zarezerwowana była dla starych Australijczyków. Ale Maria Buloh, żona Bojana Buloha, matka Sonji Buloh, nie przybywała do Butlers Gorge.

Ona odchodziła.

Na zawsze.

Szła więc dalej pustą ulicą, młoda kobieta w starym palcie, niosąca małą tekturową walizkę, ślady jej stóp rozpoławiające zasypany śniegiem posępny, zgorzkniały obóz, jej sylwetka już zatracająca ziemskie kształty w gęstwinie spadających płatków.
(…)

Klasniecie-jednej-dloniRichard Flanagan „Klaśnięcie jednej dłoni”
Tłumaczenie: Robert Sudół
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 368

Opis: Tasmania ? rozległa, tajemnicza kraina. Pewnej nocy 1954 roku osadę Butlers Gorge omiatała śnieżyca, a czarne chmury przesłoniły gwiazdy. Maria Buloh bez słowa opuściła męża i trzyletnią córkę, by nigdy do nich nie wrócić. Rozpłynęła się bez śladu. Dlaczego i dokąd odeszła? Szukając zapomnienia w alkoholu, Bojan, słoweński imigrant, odnajdzie w nim jedynie demony przeszłości ? tragiczne wspomnienia z czasu wojny, a rozpacz po odejściu żony przekuje w codzienne domowe piekło dla małej Sonji. W 1989 roku, po latach spędzonych w Sydney, dorosła już Sonja odwiedza ojca. To szansa na przebaczenie, ale też i czas na podjęcie najważniejszej decyzji w życiu młodej kobiety, która będąc w ciąży, zastanawia się nad jej przerwaniem.

Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek