Przeczytaj przedpremierowy fragment nowej powieści Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł”

9 października 2014

slepnac-od-swiatel-fragment
22 października nakładem Świata Książki ukaże się nowa powieść Jakuba Żulczyka „Ślepnąc od świateł”. Wydawca zapowiada książkę jako dynamiczną miejską odyseję, której bohaterem jest handlarz narkotyków zaopatrujący ustosunkowanych przedstawicieli warszawskich elit biznesowo-artystycznych. Poniżej prezentujemy przedpremierowy fragment książki.

PIĄTEK

23:10

Są trzy rzeczy, które robią wszyscy w Warszawie.

Po pierwsze, ludzie mówią. Mówią za dużo. Mówią bezładnie. Mówią o sobie nawzajem, za swoimi plecami. Mówią, kto komu wisi pieniądze, kto kogo ostatnio wypierdolił z interesu. Mówią, kto jest słaby, gdzie jest słaby, kiedy stał się słaby. Mówią o tym, co inni mówią o innych. Mówią o tym, kto się z kim rucha. Kto kogo zdradził. Kto kogo porzucił. Mówią, aby mówić. Mówią, mówią i mówią. Piją po to, aby mówić jeszcze więcej. Jeszcze głupiej. Informacje przeciekają przez nich, lecą im z oczu, z uszu, spomiędzy nóg. Nieistotne i istotne. Te powszechnie wiadome i te poufne. Wciąż mówią. Mówią, dopóki nie padną. Mówią po to, aby za chwilę powiedzieć jeszcze więcej. Mówienie ich podnieca, rozszerza im Źrenice, przyśpiesza oddech, zwilża śluzówki. Gdy jest połączone z byciem słuchanym, wtedy staje się lepsze i ważniejsze niż seks. Lepsze i ważniejsze, bo bardziej ekonomiczne. Mówienie różni się od seksu zdecydowanie korzystniejszym stosunkiem energii zainwestowanej do energii uzyskanej.

Po drugie, ludzie handlują. W efekcie zarabiają albo dużo, albo gówno. Jeżeli wiedzą, jak handlować, zarabiają dużo. Jeżeli wydaje im się, że wiedzą, zarabiają gówno. Handlują tym, co wiedzą, tym, co mają, i tym, czego nie mają; handlują, chodząc, handlują, kłamiąc, pokazując się, licząc, pisząc. Handlują swoimi pomysłami, wymyślając kampanie marketingowe, handlują kondycją swoich stawów, rozwożąc pizzę albo wtykając ulotki burdeli za wycieraczki samochodów. Są jak ślepe, puszczone za tropem psy. Nie widzą. Wąchają. Szukają pieniędzy. Wyciągają je spomiędzy przerw między płytami chodnikowymi. Wyciskają je z powietrza, z siebie nawzajem. Ale przede wszystkim ludzie handlują, mówiąc.

Po trzecie, ludzie w Warszawie wąchają kokainę. Właśnie tu wchodzę ja, cały na biało. Kokainę walą wszyscy, których na to stać, i dosyć spory procent tych, których na to nie stać. Walą prawnicy. Politycy. Lekarze. Właściciele przedsiębiorstw. Kierownicy przedsiębiorstw. Menedżerowie niższego szczebla. Menedżerowie wyższego szczebla. Gwiazdy telewizji. Pracownicy telewizji. Właściciele agencji reklamowych. Pracownicy agencji reklamowych. Finansiści. Deweloperzy. Pisarze. Malarze. Muzycy. Publicyści. Fotograficy. Dziennikarze. Producenci. Wydawcy. Restauratorzy. Bandyci. Adwokaci. Alfonsi. Kurwy. Hotelarze.

Wszyscy, wszyscy bez wyjątku walą kokainę. Nieważne, jak byłaby słaba, droga, pożeniona. Wszyscy traktują ją jak rytuał. Jak gest. Jak oczywisty emblemat. Walenie kokainy jest jak noszenie zegarka. Jak wracanie do domu taksówką. Jest jak mówienie i zarabianie pieniędzy. Jest naturalną konsekwencją jednego i drugiego. Jest najlepszą pomocą i w jednym, i w drugim.

W Warszawie każdy ma trzy najważniejsze numery telefonów. Te numery są zawsze w określonym porządku, jak miejsca na podium. Złoty medal należy do osób, które im płacą. Brązowy do osób, z którymi właśnie sypiają. Ja mam srebro. Dla wszystkich ludzi, których mam w komórce, jestem drugim najważniejszym numerem.

Dlatego nie ma sensu zadawać mi pytań, dlaczego, skoro jeżdżę z towarem od dziesięciu lat, nigdy nie zostałem zawinięty.

Ale w tym wszystkim ciekawa jest jeszcze jedna sprawa.

slepnac-od-swiatel-fragment2

Wszyscy w Warszawie handlują, ale ja handluję kokainą. To pewna różnica. Kokaina jest czymś namacalnym, czymś, czego można dotknąć, czymś, co coś rzeczywiście zmienia, przynajmniej na krótką chwilę. Kokaina jest prawdziwa. Jest czysta, biała, twarda, w dużych, stugramowych kościach przypomina wypolerowane do białości kamienie. Pięści. Jest prawdziwsza od złota i diamentów – kiedy ostatnio widziałeś sztabkę złota? Kokainę miałeś w nosie w ostatni weekend.

Kokaina nie podlega kursom i spekulacjom. Inwestuje się w nią i zarabia na niej prawdziwe pieniądze. Ponosi się za nią prawdziwą odpowiedzialność. Dzisiaj, kiedy wszyscy handlują fikcją, wartościami dodanymi, opakowaniami opakowań, gdy większość kapitału to pustka, mydliny, dopisywane cyfry, gdy wszyscy pokornie przyklejeni do komputerów czekamy na pęknięcie balonu, ja obracam prawdziwym kapitałem.

Nie jestem z tego powodu jakość szczególnie dumny. Po prostu to wiem. To jest prawdziwy handel. Handel, w którym mówi się niewiele, tylko tyle, ile wystarcza. Operuje się liczbami, równoważnikami zdań. Tu nie ma analiz rynku, kampanii reklamowych, sondowania produktu. Nie trzeba. To realne produkty. Prawdziwe pieniądze.

Pieniądze, które wisi mi Maluch, też są prawdziwe. To dziewięćdziesiąt tysięcy złotych gotówką, prawdziwe jak kurwa mać.

Jesteśmy w klubie, którego właścicielem jest Maluch. Klub nazywa się „Betlejem”. Dźwięk przetacza się po wylanej betonem podłodze jak grzmot. Kilkadziesiąt osób tańczy, dotykając się albo próbując się dotykać. Reszta obściskuje bar, zamawia następne szybkie serie kolejek, pokrzykuje na barmanów, wali otwartymi dłońmi w blat, mówi, mówi, mówi.

„Betlejem” to wielki klub, zajmujący całą kamienicę w centrum miasta. Przed 1989 rokiem mieścił się tu dziecięcy szpital chorób zakaźnych. Rzekomo w piwnicy, w której było prosektorium, ktoś niedawno zorganizował orgię. Przyszło dużo ludzi, ale podobno nikt nie uprawiał seksu.

Stoję w cieniu, w jednym z zakamarków, razem z Paziną. Piję wodę. Pazina podwójną wódkę na lodzie. Pazina jest drobna i chuda, ma ufarbowane na czarno, spięte w kok włosy, jej dłonie bez przerwy się poruszają jak dwa małe, walczące pająki. Pali cienkiego papierosa. Jest trochę pijana. Przypatruje się ludziom ze spokojem kogoś, kto wie o nich zbyt wiele, aby nimi pogardzać. Jest prawdopodobnie jedynym przyjacielem, jakiego mam. To znaczy nie do końca wiem, na czym miałoby polegać posiadanie przyjaciela. Ale Pazina jest osobą, która połyka sekrety, która wie, kiedy mówić, a kiedy być cicho, która odbiera telefony i potrafi być o czwartej nad ranem w miejscu, w którym nie powinna być, po to, aby coś przejąć, zawieźć do siebie, schować i z nikim o tym nie rozmawiać.

Nigdy ze sobą nie spaliśmy. Ten pomysł nawet się nie pojawił, tak jak nie pojawia się między rodzeństwem albo pomiędzy statystycznym mężczyzną a żoną jego brata.

– Współczuję ci – mówi. – Być tutaj trzeźwym to gorzej, niż być skacowanym w pracy.

– Nie mamy pracy, Pazina – przypominam jej.

– Ja mam – odpowiada. – Ty też.

– Nie mamy – mówię. – To jest zarabianie pieniędzy. Ale to nie jest praca.

– W sumie nikt tutaj nie pracuje – mówi.

Pazina ma około trzydziestu lat. Nigdy nie pytałem jej o dokładny wiek. Od jakichś dziesięciu lat zarządza miastem: jest menedżerką klubów, organizatorką koncertów, wynajduje lokale do wynajęcia. Zna chyba wszystkich, chyba wszyscy znają ją, i chyba ona wie o nich wszystko. Umie świetnie liczyć, lepiej ode mnie; bardzo ją za to szanuję. Co zastanawiające, w ogóle nie dba o swoje własne pieniądze i tego kompletnie u niej nie rozumiem. Wydaje i rozdaje wszystko od razu. Czyści karty kredytowe. Płaci za obcych. Stawia, pożycza, pomaga. Jakby wiedziała, że gdy skończą się jedne pieniądze, zaraz pojawią się nowe. Nigdy nie umiałem wytłumaczyć jej tego, że jest inaczej.

Jest twarda i spokojna. Umie powstrzymać sto pięćdziesięciokilowego draba przed zmasakrowaniem drugiego człowieka. Wyciągać ludzi z tych prawdziwych i z tych wmówionych depresji. Sama nigdy nie wyciągnęła się ze swojej. Mówi, że tylko ją wypiera. Wiem, że nie wyciągnie się z niej nigdy – Pazina tak naprawdę od lat mieszka w małym, czarnym pomieszczeniu bez okien, z małą klapką w drzwiach na podawanie jej jedzenia. Za dużo przeszła, żeby kiedykolwiek je opuścić. To kolejny powód, który sprawia, że ją szanuję, mogę z nią rozmawiać, czuję wagę jej słów. Została pocięta, poszarpana przez ludzi i przez okoliczności.

– Idziesz do niego? – pyta.

– Za chwilę – odpowiadam. – Niech się jeszcze bawi.

– Za chwilę w ogóle nie będzie rozumiał, co się do niego mówi – zauważa.

– To dobrze – odpowiadam.

– Będziesz go straszył? – pyta.

– Czy ja kiedyś kogokolwiek straszyłem? – odpowiadam pytaniem na pytanie.

– To chyba twoja była – mówi Pazina, wskazując palcem na przeciwległy róg korytarza, na skupisko kilku osób przyciśniętych do ściany, trzymających w ręku drinki. Kojarzę ich. I widzę ją. Dziewczynę, która mieszka w tamtym pokoju. Tym, do którego mam zakaz wstępu. Dziewczyna ma na imię Beata. Nie powinienem o niej myśleć. To potwornie mnie rozprasza, odrywa mnie od rzeczywistości, rozmazuje mi obraz. Ale widzę ją, wyraźną jak plamę na białej koszuli; stoi nieruchomo, wyższa i ostrzejsza od reszty, słucha kogoś, starając się wyhodować na swojej twarzy uśmiech. Wiem, że zaraz stąd wyjdzie. To nie jest jej miejsce. Po prostu przyszła zobaczyć, co się dzieje. Delikatnie się otrzeć. Wygląda, jakby ktoś wydrapał ją na tym obrazie żyletką.

Ci ludzie, którzy z nią stoją – znam ich. Jeden z nich to operator filmowy, młody siusiak, histeryk. Drugi, dyrektor kreacji, chyba znowu czynny alkoholik, facet z brzydką dziewczyną, czterema psami i studenckim poczuciem humoru. Trzeci jest trzydziestopięcioletnim DJ-em, ta smutnym, jak tylko smutny może być trzydziestopięcioletni DJ. Zresztą znam wszystkich. Mam zapisane w pamięci pół tego miasta, tak samo jak Pazina. Wiemy, kto jak się nazywa, z kim kto rozmawia, kto gdzie zarabia, jakie ma słabości, co lubi, czego się boi, kiedy należy przestać z nim rozmawiać i czy w ogóle warto to robić. Bez tego robienie czegokolwiek w Warszawie jest równie sensowne, jak pielenie pola minowego.

Jednak ja mam jeszcze w pamięci ludzi, o których Pazina nie ma zielonego pojęcia i nie chce go mieć. Nazywa to ciemną strefą, pyta mnie, czy dziś jestem w ciemnej strefie. Odpowiadam, że tak. Ona więcej nie pyta. Połyka to. Nie chce wiedzieć. To kolejna z jej dobrych cech. Że często nie chce wiedzieć, a większość tych ludzi tutaj, w tym klubie, w tym mieście, chce wiedzieć wszystko. Jest to ich największa z życiowych aspiracji.

– No i co? – pyta mnie, patrząc na nich.

– Co co? – odpowiadam.

– Coś cię kłuje? – pyta.

– Nie – odpowiadam.

– Kłamiesz – stwierdza.

– Nie myślę o tym. To bardzo dekoncentruje – odpowiadam.

– No to inaczej: czy czujesz się zdekoncentrowany? – pyta.

– Nie, nigdy – odpowiadam.

Stukamy się szklankami. Kiwam jej głową. Bez słowa idę na zaplecze, a ona rozumie, że nie muszę o tym mówić. Lubię Pazinę. Nie musimy tracić benzyny na tak zbędne rzeczy, jak powitania, pożegnania, buziaki, podania ręki, uściski. Żadne z nas nie analizuje tej sytuacji, nie obraca jej w głowie, nie myśli o niej. Jesteśmy dla siebie odpoczynkiem. Jak spacer.
(…)

slepnac-od-swiatelJakub Żulczyk „Ślepnąc od świateł”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 448

Opis: Zagadkowa, dynamiczna miejska odyseja, pełna zaskakujących zwrotów akcji i splotów wydarzeń, skłaniająca do zastanowienia, co znaczą w dzisiejszych czasach podstawowe wartości: miłość, przyjaźń czy wierność. A może raczej… ile kosztują? „Zawsze chodzi wyłącznie o pieniądze. O nic innego. Ktoś może powiedzieć ci, że to niska pobudka. To nieprawda” – oświadcza bohater najnowszej powieści Jakuba Żulczyka. Ten młody człowiek przyjechał z Olsztyna do Warszawy, gdzie prawie skończył ASP. By uniknąć powielania egzystencjalnych schematów swoich rówieśników – przyszłych meneli, ludzi mogących w najlepszym razie otrzeć się o warstwy klasy średniej, niepoprawnych idealistów – dokonał życiowego wyboru według własnych upodobań: „Zawsze lubiłem ważyć i liczyć”. Waży więc narkotyki i liczy pieniądze jako handlarz kokainy. W dzień śpi, w nocy odbywa samochodowy rajd po mieście, rozprowadzając towar, ale także bezwzględnie i brutalnie ściągając od dłużników pieniądze, przy pomocy odpowiednich ludzi. Jego klientów, zamożnych przedstawicieli elity finansowej i kulturalnej, łączy przekonanie, że: Kokaina i alkohol kochają cię najbardziej na świecie. Bezwarunkowo. Jak matka, jak Jezus Chrystus, zmieniają nocne w miasto w panopticum ludzkich słabości i żądzy. Jakub Żulczyk w poruszający sposób ukazuje współczesną rzeczywistość, zdeformowaną do tego stopnia, że handlarz narkotyków staje się równie niezbędny jak strażak czy lekarz; jest nocnym dostawcą paliwa dla tych, którzy chcą – albo muszą – utrzymać się na powierzchni.

slepnac-od-swiatel-spotkania

fot. pisarza: Zuza Krajewska/LAF Artist Management

Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek