Próba samotnego przemierzenia Antarktydy śladami Ernesta Shackeltona. Przeczytaj fragment książki „Biała ciemność” Davida Granna

5 maja 2021

Nakładem Wydawnictwa W.A.B ukazała się nowa publikacja Davida Granna zatytułowana „Biała ciemność”. Tym razem autor „Zaginionego miasta Z” i „Czasu krwawego księżyca” poświęcił książkę brytyjskiemu polarnikowi Henry’emu Worsleyowi, potomkowi jednego z uczestników pieszej wyprawy Ernesta Shackletona przez Antarktydę, który postanowił pójść w ślady przodka, podejmując się jeszcze bardziej niebezpiecznego wyzwania. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział „Białej ciemności”.

Rozdział I

Śmiertelne niebezpieczeństwo

Mężczyzna czuł się jak punkcik pośród zamarzniętej nicości. Ze wszystkich stron otaczał go lód rozciągający się aż po horyzont: lód biały i lód błękitny, jęzory lodowców i lodowe kliny. Ani śladu życia w zasięgu wzroku. Ani jednej foki czy ptaka. Nic oprócz niego.

Oddychał z trudem, a wilgoć każdego wydechu zamarzała mu na twarzy; z brody zwisał żyrandol kryształków lodu; brwi były nim powleczone niczym zakonserwowane okazy; rzęsy chrzęściły, kiedy mrugał. Jeśli przemokniesz, już po tobie, przypominał sobie często. Było prawie minus 40 stopni Celsjusza, a wydawało się, że jest dużo zimniej z powodu wiatru, który raz po raz wzbijał drobinki lodu, tworząc oślepiającą chmurę, aż mężczyzna tracił poczucie kierunku i przewracał się jak długi.

Ten samotny wędrowiec nazywał się Henry Worsley. Sprawdził GPS, żeby ustalić, gdzie dokładnie się znajduje. Według współrzędnych był na Titan Dome, formacji lodowej w pobliżu bieguna południowego, wznoszącej się na wysokości ponad 3000 metrów n.p.m. Sześćdziesiąt dwa dni wcześniej, 13 listopada 2015 roku, wyruszył z wybrzeża Antarktydy, mając nadzieję, że uda mu się dokonać tego, co jego bohaterowi, Ernestowi Shackletonowi, nie powiodło się przed wiekiem: przejść pieszo z jednego wybrzeża kontynentu na drugie. Trasa wyprawy, wiodąca przez biegun południowy, liczyła prawie 1900 kilometrów i prowadziła przez jeden z najbardziej nieprzyjaznych krajobrazów na ziemi. Co więcej, Shackleton szedł na czele dużej ekspedycji, natomiast Worsley, pięćdziesięciopięciolatek, wyruszył sam i bez wsparcia: nie miał przygotowanych po drodze składów żywności, musiał więc ciągnąć cały swój prowiant i sprzęt na saniach, bez pomocy psów czy żagla. Nikt nigdy wcześniej nie próbował dokonać czegoś podobnego.

Gdy wyruszał, jego sanie ważyły 147 kilogramów, prawie dwa razy tyle co on sam. Worsley mocował je do uprzęży na wysokości bioder i ciągnął, idąc na nartach i odpychając się kijkami. Zaczął na wysokości poziomu morza, a potem wspinał się z zajadłą wytrwałością, z trudem chwytając oddech w coraz rzadszym powietrzu. Czasem z wysiłku zaczynał krwawić mu nos, tak że na śniegu zostawała za nim szkarłatna smuga. Kiedy zrobiło się zbyt stromo, zdjął narty i brnął pieszo, uzbrojony w raki wbijające się w lód. Nieustannie wypatrywał rozpadlin. Jeden fałszywy krok, a zginąłby w ukrytej otchłani.

Worsley był emerytowanym oficerem armii brytyjskiej, który służył w Special Air Service, słynnej jednostce komandosów. Był też rzeźbiarzem, zawziętym bokserem, fotografem, który starannie dokumentował swoje podróże, ogrodnikiem, zbieraczem rzadkich książek, map i skamieniałości oraz historykiem amatorem – jednym z najlepszych znawców Shackletona. Na lodzie jednak przypominał wielkie zwierzę, które na zmianę ciągnie sanie i śpi, ciągnie sanie i śpi, niby powodowane jakimś pierwotnym rytmem.

Przywykł do wyniszczających warunków i pokonywania trudów, których większość ludzi by nie przetrwała. Otaczające go pustkowie zapełniał wytworami wyobraźni, godzinami przywołując wspomnienia żony Joanny, dwudziestojednoletniego syna Maxa i dziewiętnastoletniej córki Alicii. Najbliżsi wypisali na jego nartach motywujące hasła i słowa otuchy. Była wśród nich maksyma: „Sukces to nie koniec, porażka nie jest ostateczna, liczy się odwaga, by iść dalej”. Inne słowa, napisane ręką Joanny, brzmiały: „Wróć do mnie cały i zdrowy, kochany”.

Jak w przypadku wielu podobnych przedsięwzięć, Worsley wyruszył nie tylko na wyprawę przez Antarktydę, ale też w głąb siebie – jego podróż miała być ostateczną próbą charakteru. Poza tym chciał zebrać pieniądze dla Endeavour Fund, organizacji na rzecz weteranów. Kilka tygodni wcześniej książę William, który był patronem ekspedycji, nadał wiadomość do Worsleya: „Jest Pan wspaniały. Wszyscy tu śledzą Pana poczynania i są bardzo dumni z Pańskich osiągnięć”.

Wyprawa Worsleya przyciągnęła uwagę ludzi na całym świecie, w tym mnóstwa uczniów, którzy śledzili jej kolejne etapy. Każdego dnia, gdy po wielogodzinnym marszu zaszywał się wreszcie w namiocie, nadawał przez radio krótkie sprawozdanie. (Dokonywał owego cudu nowoczesnej magii w ten sposób, że przez telefon satelitarny dzwonił do przyjaciela w Anglii, który nagrywał kolejny odcinek relacji i zamieszczał go na stronie internetowej Worsleya). Jego głos, spokojny i pewny, robił duże wrażenie na słuchaczach. Pewnego wieczoru, dwa tygodnie od rozpoczęcia wyprawy, powiedział:

Trochę dziś zaspałem, z czego w zasadzie się ucieszyłem, bo ostatnie czterdzieści osiem godzin wysiłku było naprawdę wykańczające. Ale gdy otworzyłem klapę namiotu, powitał mnie wcale nie mój ulubiony widok: nic, tylko biel i sypiący śniegiem wiatr ze wschodu. Tak było przez cały dzień i aż do wieczora nic się nie zmieniło. Nawigowanie w takich warunkach zawsze nastręcza trudności. Oczywiście pierwsze trzy godziny były psu na budę; w pewnym momencie zastanawiałem się, dlaczego wiatr tak nagle zmienił kierunek ze wschodniego na północny. Głupi błąd! To nie wiatr zmienił kierunek – tylko ja. Przez to kręcenie się straciłem dziś chyba z pięć kilometrów, z głową pochyloną nad kompasem, przez dziewięć godzin widziałem tylko czubki swoich nart. W każdym razie wracam na szlak i cieszę się, że mogę iść po prostej, chociaż będzie to kolejny dzień w białej ciemności.

Do połowy stycznia 2016 roku przebył około 1500 kilometrów i nie było takiej części ciała, która by nie przysparzała mu cierpień. Ramiona i nogi pulsowały. Kręgosłup bolał. Stopy miał w pęcherzach, paznokcie sine. Z powodu odmrożeń zaczynał tracić czucie w palcach. W swoim dzienniku pisał: „Martwię się o palce – czubek małego palca już odpadł, z całą resztą jest bardzo kiepsko”. Stracił jeden z przednich zębów, w szparze gwizdał wiatr. Schudł jakieś 18 kilogramów i zaczął mieć obsesję na punkcie swoich ulubionych rzeczy do jedzenia, które wyliczał w relacjach radiowych: „Zapiekanka rybna, ciemny chleb, śmietana kremówka, stek z frytkami, jeszcze trochę frytek, wędzony łosoś, pieczone ziemniaki, jajka, pudding ryżowy, czekolada Dairy Milk, pomidory, banany, jabłka, anchois, Shredded Wheat, Weetabix, brązowy cukier, masło orzechowe, miód, tosty, makaron, pizza i pizza. Aaaaa!”.

Był na granicy załamania. Ale on nigdy się nie poddawał, wierny nieoficjalnej dewizie SAS: „Wciąż naprzód” – pochodzącej z wiersza The Golden Journey to Samarkand Jamesa Elroya Fleckera, z 1913 roku. Słowa te widniały na przedzie sań Worsleya i mruczał je pod nosem jak mantrę: „Wciąż naprzód”.

Właśnie dotarł na szczyt Titan Dome i zaczynał schodzić, pchany siłą grawitacji ku celowi, od którego był oddalony zaledwie o 185 kilometrów. Był tak blisko tego, co lubił nazywać „randką z historią”. Ale jak długo jeszcze zdoła podążać naprzód, nim mróz go pokona? Przed wyprawą uważnie analizował kolejne decyzje Shackletona, którego zdolność do unikania śmiertelnych zagrożeń była wręcz legendarna i który zasłynął tym, że gdy plany ekspedycji legły w gruzach, zdołał ocalić wszystkich swoich ludzi. Za każdym razem, gdy Worsley stawał twarzą w twarz z niebezpieczeństwem – a teraz to niebezpieczeństwo było większe niż kiedykolwiek – zadawał sobie jedno pytanie: co zrobiłby Shacks?
(…)

David Grann „Biała ciemność”
tłumaczenie: Dominika Cieśla-Szymańska
wydawnictwo: W.A.B.
ilość stron: 208

Opis: W 1914 roku Ernest Shackelton wyruszył na kolejną wprawę transantarktyczną. Jej celem było przejście Antarktydy od Morza Weddellena do Morza Rossa. Jednak statek, którym podróżowała wyprawa zmiażdżyły kry lodowe. Rozpoczęła się walka o przetrwanie. Dzięki determinacji Shackeltona wszyscy członkowie wyprawy przeżyli. W 2008 roku Henry Worsley, wnuk dowódcy statku Shackeltona z dwoma innymi potomkami załogi, powtórzył trasę legendarnego polarnika, którą ten przebył dla ratowania załogi. W 2015 roku Worsley podjął pierwszą próbę samotnego przemierzenia Antarktydy pieszo i bez wsparcia.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek