Premierowy fragment powieści „MaddAddam” Margaret Atwood

18 maja 2017


W końcu doczekaliśmy się polskiego przekładu „MaddAddam”, finalnego tomu dystopijnej trylogii Margaret Atwood. Podczas gdy akcja powieści „Oryks i Derkacz” oraz „Rok Potopu” działa się równolegle, trzecia część jest kontynuacją obu tych książek. Polecamy premierowy fragment „MaddAddam” w przekładzie Tomasza Wilusza. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Na płacie mokrego piasku znalazł odcisk lewej przedniej łapy i, kawałek dalej, świeże łajno. Pewnie w tej chwili go obserwowały. Wiedziały, że miał zawiniątko z krwią i tkanką mięśniową; nieważne, jak szczelnie było zapakowane, i tak je wyczuwały. Wyczuwały też jego strach.

Nogi już mu przemokły, nawet w lepszych butach Chucka. Nie pasowały tak idealnie, jak przypuszczał. Wyobrażał sobie, jak jego stopy zmieniają się w blade, poobcierane ciasto obleczone skarpetami. Żeby oderwać myśli od nich ? a także od niedźwiedzi, martwego Chucka i w ogóle wszystkiego ? a przy okazji narobić trochę hałasu, by ani pizzly, ani on nie byli zaskoczeni, gdyby na siebie wpadli, zaśpiewał piosenkę. To był nawyk nabyty w czasach tak zwanej młodości, kiedy to w ten sposób dodawał sobie otuchy w ciemności, każdej ciemności, w której był więziony. W mroku, w ciemności, w ciemności, która istniała, nawet kiedy było jasno.

Papcio sadysta, mama zmora,
Hops do łóżka, spać już pora.

Nie, nie będzie spał, mimo że był tak strasznie zmęczony. Musiał iść dalej. Kto nie maszeruje, ten ginie.

Idiota, idiota, idiota skończony,
Chyba jestem zupełnie, zupełnie, zupełnie pomylony.

U stóp wzgórza ciągnęła się linia gęstszej zieleni, znak, że płynął tamtędy potok. Ruszył w jego kierunku przez wzgórki, mech i łyse placki usłane kamykami wypchniętymi na powierzchnię w czasie mroźnych zim. Tego dnia nie było szczególnie zimno, przeciwnie, słońce mocno grzało, a mimo to co parę kroków dygotał jak otrząsający się mokry pies. Mocniej otulił się kamizelką Chucka nałożoną na jego własną.

Kiedy był już prawie na brzegu potoku ? właściwie rzeki o rwącym nurcie ? pomyślał: A jeśli jest w niej pluskwa? Nie w rzece, w kamizelce. Jeśli wszyli w nią mały nadajnik? Pomyślą, że Chuck żyje i się przemieszcza, mimo że z niewiadomych powodów nie odbiera telefonu. Wyślą kogoś po niego.

Zdjął kamizelkę, wszedł do potoku, dobrnął tam, gdzie nurt był najsilniejszy, włożył kamizelkę pod wodę. Nadęła się uwięzionym w niej powietrzem, nie utonie. Mógł wypchać kieszenie kamieniami; wpadł jednak na lepszy pomysł i puścił ją z prądem. Patrzył, jak odpływa w dół rzeki niczym dziwna napuchnięta meduza, i pomyślał: To chyba nie było, kurde, najmądrzejsze. Weź się skup.

Nabrał dłonią zimnej wody do ust ? Nie pij za dużo, bo się przewodnisz ? ciekaw, czy właśnie nałykał się roznoszonych przez borsuki lamblii. Ale przecież borsuków tutaj na pewno nie było. Co można złapać od wilków? Wściekliznę, ale nie przez picie tej samej wody, co one. Rozpuszczone kupy łosi ? czy żyły w nich małe glisty, które mogły się przyssać i wwiercić? Motylica wątrobowa albo coś takiego?

Po co stoisz w wodzie i gadasz do siebie? ? zapytał. I to na widoku. Idź doliną potoku, polecił sobie. Trzymaj się zarośli, poza polem widzenia. Liczył w głowie: ile czasu im zejdzie od chwili, kiedy Chuck nie odebrał telefonu? Może dwie godziny, jeśli uwzględnić paniczne dociekania, co się stało, naradę, którą zwołają, na odległość albo i nie, wymianę wiadomości, kręcenie palcami, przerzucanie się odpowiedzialnością i zawoalowane wyrzuty. Cały ten burdel.

Wierzby do ramion, osłonięte od wiatru; trawy, krzaki. Muchy, meszki, komary. Podobno czasem doprowadzały karibu do szału. Widziało się je później, sunące po torfowisku na szerokich jak rakiety śnieżne racicach, pędzące donikąd. Zużył trochę sprayu przeciw owadom: nie za dużo, musiał oszczędzać. Zdążał na zachód, gdzie, jak pamiętał ? a przynajmniej wydawało mu się, że pamiętał ? były pozostałości Canol Road. Z samej drogi niewiele zostało, ale przelatując nad nią, zauważył kilka ocalałych budynków. Starą chatkę, jedną, dwie szopy.

Obrał kurs na przechylony słup telegraficzny, archaiczny, drewniany. Obok niego leżał splątany drut i szkielet karibu z powyginanymi rogami; dalej była beczka na ropę, potem dwie beczki, potem czerwona ciężarówka, w prawie idealnym stanie, tyle że bez opon. Najpewniej zabrali je miejscowi myśliwi, wywieźli swoimi terenówkami w czasach, kiedy jeszcze stać ich było na paliwo niezbędne, by wyprawić się na łowy w tak odległe miejsce. Takie opony mogły się przydać. Ciężarówka miała tę charakterystyczną zaokrągloną, opływową sylwetkę z lat czterdziestych, kiedy to tę drogę zbudowano. Jacyś biurokraci w czasie drugiej wojny światowej wpadli na pomysł, żeby przesyłać ropę rurociągiem w głąb lądu, z dala od dział okrętów podwodnych krążących przy brzegu. Do budowy systemu ściągnięto grupę żołnierzy z Południa, samych czarnych chłopaków. Nigdy wcześniej nie doświadczyli mrozów, pięciodniowych śnieżyc i całodobowej ciemności; musieli myśleć, że trafili do piekła. Jak głosiła miejscowa legenda, co trzeci z nich zwariował. Wyobrażał sobie, że sam też mógłby tu postradać zmysły, nawet bez śnieżyc.

* * *

Bolała go stopa, pewnie zrobił się pęcherz, nie mógł się jednak zatrzymać, żeby sprawdzić. Szedł, podskakując, po pokruszonej wstędze drogi, wzdłuż coraz wyższych, coraz bliżej rosnących krzewów, jednym okiem obserwując niebo, i oto nareszcie chatka. Długi, niski budynek, drewniany, bez drzwi, ale wciąż z dachem.

Szybko, do cienia. A potem czekał. Było tak cicho.

Metalowe płyty nadające się tylko na złom, kawałki drewna, zardzewiałe druty. Tam pewnie dawniej stały łóżka. Wybebeszony fotel. Obudowa radia, tak, to kiedyś musiało być radio: w tamtych latach takie produkowali, zaokrąglone, w kształcie bochenka chleba. Na niej zachowane pokrętło. Łyżka. Szczątki piecyka. Zapach smoły. Słońce wpadające przez szparę w suficie, przesiewające się przez kurz. Smużki dawno minionego osamotnienia, wyblakłej rozpaczy.

Czekanie było gorsze od marszu. Różne części ciała rwały bólem: stopy, serce. Jego oddech był tak hałaśliwy.

I wtedy przyszło mu na myśl, że może sam też jest na podsłuchu, że Chuck mógł zatroszczyć się o to na wszelki wypadek ? niepostrzeżenie wsunąć mu do tylnej kieszeni mininadajnik. Jeśli tak, był ugotowany: w tej chwili mogli słyszeć jego oddech. Może nawet słyszeli, jak śpiewał. Namierzą go, walną w niego minirakietą i bum.

Nie mógł nic na to poradzić.

Po ? ile? godzinie? ? zobaczył ornodron nadlatujący na niskim pułapie. Tak, z północnego wschodu: Norman Wells. Skierował się prosto w miejsce wypadku i chwilę tam krążył, transmitując obrazy wideo. Ktokolwiek sterował nim z bazy, podjął decyzję. Maszyna wypaliła w złamane skrzydło, pod którym leżał schowany Chuck. Dwa głuche wybuchy. Potem wysadziła w powietrze resztę toptera. Zeb wręcz słyszał głosy: Nikt nie przeżył. Jesteś pewien? Nie ma innej możliwości. Obaj? Na pewno. W każdym razie teraz już sprawa jest jasna, została spalona ziemia.

Wstrzymał oddech, ale dron nie podążył tropem płynącej kamizelki i zignorował rozpadającą się chatkę; zawrócił i skierował się tam, skąd przyleciał. Na pewno przede wszystkim chcieli dotrzeć na miejsce pierwsi, posprzątać i zniknąć, zanim zjawi się Ekipa Naprawcza Misiolotu.

Zjawiła się, a jakże, jak zwykle bez pośpiechu. Ruszcie się, pomyślał Zeb. Jestem głodny. Ekipa Naprawcza zawisła nad wrakiem, bez wątpienia o-mój-Bożąc, biedaczyskując, nie-mieli-szansząc. A potem też odleciała, z powrotem do Whitehorse.

Kiedy okolicę zasnuł czerwony zmierzch, zebrała się mgła i spadła temperatura, Zeb rozpalił małe ognisko na metalowej płycie, żeby nie wzniecić pożaru, wewnątrz budynku, tak, że dym rozpraszał się o sufit, nie tworzył widocznej z daleka kolumny. Trochę się przy nim rozgrzał. Potem coś sobie ugotował. I zjadł.

– Ot, tak? ? mówi Toby. ? Nie było to trochę raptowne?

– Co?

– No, w końcu to było? to znaczy?

– Chodzi ci o to, że to było mięso? Wegetariankę zgrywasz?

– Nie bądź złośliwy.

– Co, wolałabyś, żebym się przedtem pomodlił? Dzięki Ci, Panie, że uczyniłeś Chucka takim półgłówkiem i sprawiłeś, że zaspokoił mój głód w ten niesamolubny, choć całkowicie niezamierzony i durny sposób?

– Żarty sobie robisz.

– To nie odstawiaj mi tu starej Ogrodniczki.

– Hej! Sam jesteś starym Ogrodnikiem! Byłeś prawą ręką Adama Pierwszego, filarem?

– Cóż, nie wtedy. Filarem, też coś. W każdym razie to zupełnie inna historia.

Wielka Stopa

Oczywiście, nie było to takie łatwe. Zeb pokroił mięso na małe kawałki, zrobił szpikulec z kawałka zardzewiałego drutu, a także wygłosił sobie kazanie ? To jest Pożywienie, przez duże P! Myślisz, że wydostaniesz się stąd bez Pożywienia? Mimo to, wystąpiły pewne trudności z przełykaniem. Na szczęście, miał dużą wprawę w dystansowaniu się od rzeczy, które brał do ust, ostatnio od zarobaczywionego żarła w Misiolocie ? niewykluczone, że zarobaczywionego po części zamierzenie, bo zasuszone i zmielone robaki były popularnym źródłem białka.

Jednak pierwsze próby tego rodzaju przeszedł wcześniej, bowiem jedna z wychowawczych kar stosowanych przez Wielebnego polegała na tym, że kto mówi rynsztokowym językiem, powinien poznać smak rynsztoka. Jak nie wąchać, jak nie czuć smaku, jak nie myśleć: zupełnie jak te trzy małpy od hasła ?nie widzieć nic złego, nie słyszeć nic złego, nie mówić nic złego?, jedna ślepa, druga głucha, trzecia niema, które siedziały na miniaturowej baryłce ropy na toaletce matki Zeba i zakrywały łapami naturalne otwory w głowie. Wzór dla niej do naśladowania, którego przykazów skwapliwie przestrzegała. „Wymiotowałeś? Co masz na brodzie?”. Powiedział: Jesteś psem, żryj swoje rzygi. Wcisnął mi głowę do? „Ależ, Zebulonie, nie zmyślaj. Wiesz, że twój ojciec nie zrobiłby czegoś takiego! Kocha cię!”.

Margaret Atwood „MaddAddam”
Tłumaczenie: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo: Prószyński
Liczba stron: 504

Opis: Toby, ocalała ze stworzonej przez człowieka zarazy, która spustoszyła ziemię, opowiada historie. Historie o dawnym świecie i historie, które ukształtują świat nowy. Opowieści tych uważnie słucha Czarnobrody, jeden z niewinnych Derkaczan, istot stworzonych po to, by zastąpiły ludzi. Ich prorok, Yeti-Jimmy, zapadł w śpiączkę, wybierają więc sobie nowego bohatera ? Zeba, mężczyznę, którego kocha Toby. Same opowieści jednak nie wystarczą, gdy garstka ocalałych musi dać odpór przebiegłym świnionom, napadającym na ich skromny ogród, i zdziczałym, podstępnym paintbólowcom. Witajcie w świecie niesamowitej wyobraźni Margaret Atwood.

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek