Premiera „Ziemi przeklętej” Phillipa Lewisa. Przeczytaj rozdział debiutu porównywanego do dzieł Thomasa Wolfe?a i Williama Styrona

11 stycznia 2018


Nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazał się debiut amerykańskiego pisarza Phillipa Lewisa. „Ziemia przeklęta” to wielowątkowa opowieść o dojrzewaniu, przywodząca na myśl klasyczne dzieła Thomasa Wolfe’a i Williama Styrona. Te porównania nie wzięły się z niczego. „Gdybym mógł pisać jak ktokolwiek inny, pisałbym jak Thomas Wolfe. W pisarstwie Wolfe’a jest więcej uczciwości, szczerości i pasji niż u kogokolwiek, kogo twórczość czytałem. (…) Szczera obserwacja, po której następuje szczera wypowiedź, to najpotężniejsza i najskuteczniejsza forma komunikacji. Tak właśnie tworzył Wolfe. I w ten sposób próbowałem, z piekielnym wysiłkiem, robić” ? mówi autor. Polecamy lekturę jednego z rozdziałów powieści „Ziemia przeklęta”.

2

Rozpoczynanie nauki szkolnej tylko po to, by jej nie ukończyć, stanowiło normę wśród dzieci z Old Buckram, i jak można się było spodziewać, nikt w rodzinie mojego ojca nie kształcił się dalej dobrowolnie po opuszczeniu murów liceum. Pamiętam, jak raz naiwnie zapytałem dziadka, czy był w college?u, a on odpowiedział cierpko: „Nie, synu, mijałem kilka po drodze, ale się nie zatrzymałem”. I w rzeczy samej ze smutkiem muszę donieść, że przed narodzinami mojego ojca ani jeden z jego przodków nie zgrzeszył czymkolwiek choćby zbliżonym do intelektualnej ciekawości. To oznaczało, że ani starszy brat, ani siostry mojego ojca nie aspirowali do podjęcia studiów, a nawet jeśli tak było, aspiracje te znajdowały się w stanie uśpienia i nie dążono do ich zrealizowania. Jeśli było coś, czego chcieli się nauczyć, nie dawali tego po sobie poznać.

Tymczasem mój ojciec był inny. Całkowicie i zaskakująco inny. To stało się jasne już na wczesnym etapie jego życia. W rodzinie, w której biegłość w czytaniu była uznawana za rzecz niezbędną, ale w żadnym wypadku nie za cnotę, on nauczył się czytać niemal bez pomocy. Zawsze miał przy sobie książkę, nawet jeszcze zanim wiedział, co się robi z książkami. Ludzie mawiali: „Ten chłopak zawsze ma ze sobą książkę” albo „Po kim on to odziedziczył?”. Wypowiadał się pełnymi zdaniami i posługiwał zaawansowaną gramatyką, mimo że dorastał pośród niedbałego górskiego dialektu. Nikt nie wiedział, skąd mu się wzięła ta osobliwa umiejętność, a goście odwiedzający rodzinę mierzyli mu obwód czaszki, sprawdzając, czy jest normalny, i dziwowali się, jakby był, nie przymierzając, śpiewającą żabą. Jego ciotka George (to długa historia) objaśniała tę tajemnicę, informując z przekonaniem każdego, kto chciał słuchać, że mój ojciec w poprzednim wcieleniu był Markiem Twainem ? mimo że nie byli do siebie ani trochę podobni.

W ciągu lat spędzonych w szkole podstawowej nie był akceptowany przez chłopców w jego wieku i nieraz wracał biegiem do domu drogą gruntową, w chłodnym cieniu gorącego górskiego lata, by ze szlochem wtulić twarz w oczekujący podołek Maddy. Zabierała go do salonu i siedzieli przez jakiś czas na kanapie, ona z papierosem w lewej ręce, on z książką w dłoniach. Siedzieli tam niczym dwa kamienne golemy w bezbarwnym świetle sobotniego poranka, a szum strumyka i śpiew rannych ptaszków wpadały do środka przez otwarte okna.

? Wszystko jest z tobą w porządku ? mawiała, patrząc w jego szeroko otwarte łatwowierne oczy. ? Henry, jeśli wolisz czytać, po prostu to rób. Nie pozwól, by ktokolwiek cię od tego odwodził.

Prawdę mówiąc, jego wyjątkowe talenty w dziedzinie czytania i pisania stanowiły afront dla jej zdrowego rozsądku, co przysparzało jej wiecznych zgryzot. Gdyby miała być szczera, powiedziałaby mu, że marnuje swój czas, że powinien przebywać na dworze, z innymi chłopcami, i że dostanie zeza, jeszcze zanim osiągnie dorosłość. Za każdym razem gdy z oporami zapewniała, że w jego zainteresowaniach nie ma nic złego, kłóciło się to z jej logiką i sprawiało, że miała ochotę palnąć się w czoło. Powstrzymywała się tak długo, jak tylko mogła, jednak niezmiennie na koniec dodawała owo niedelikatne zastrzeżenie (lub jakieś podobne): „Ale jeśli dalej będziesz tak robił, w którymś momencie nie zostanie ci już nic do czytania. Bylebyś o tym pamiętał”.

Gdy mój nad wiek rozwinięty ojciec skończył osiem lat, zdążył już zyskać wystarczającą samoświadomość, by dojść do wniosku, że urodził się w kaście niższej niż ta, do której powinien należeć. Chociaż w jego zachowaniu nie było znać wyniosłości ani protekcjonalności, w głębi duszy zawsze wierzył, że pisane jest mu więcej, niż otrzymał od losu, i że wzniesie się ponad przyrodzony mu poziom. Z czasem stał się outsiderem i pozostał nim, podobnie jak wszyscy wielcy mężczyźni i kobiety w tamtych czasach pośród im współczesnych.

Pożerał każdą książkę, jaka wpadła mu w ręce. Rodzina nie miała pieniędzy na ich kupowanie, więc spędzał całe godziny w miejscowej bibliotece, aż któregoś razu tak bardzo się zasiedział, że przypadkiem zamknięto go tam na noc. O północy szukali go już wszyscy w miasteczku. Niektórzy dumali ponuro, że chociaż miał dopiero dwanaście lat, zapewne po prostu „wyrósł” z Old Buckram i uciekł do jakiegoś wielkiego, tętniącego życiem miasta ? może do Charlotte albo nawet do Raleigh. Tymczasem mój ojciec, tryskając osobliwą energią i z obliczem przypominającym szopa pracza, powrócił do domu następnego ranka, niosąc ze sobą książkę w twardej oprawie, której nikt z domowników nie widział wcześniej na oczy, i opowiedział zdumionej rodzinie o swojej nocnej literackiej przygodzie. Dziwnym trafem, wyjaśnił, jego wzrok przykuła powieść Thomasa Wolfe?a leżąca na stercie bibliotecznych książek „do wyrzucenia” i nie spał całą noc, czytając ją przy świetle ulicznej lampy. Następnie zostawił wszystkich oniemiałych, położył się do łóżka i wstał dopiero na kolację. Niedługo później dostał swoją pierwszą parę okularów.

Rok później jego przywileje biblioteczne zostały na stałe cofnięte, gdy odkryto, że w ciągu kilku miesięcy zdołał uszczuplić szkolny księgozbiór o ponad sto pozycji. Zbrodnia wyszła na jaw, gdy któregoś dnia Maddy weszła do jego pokoju, by zmienić pościel, i niemal złamała kość lewej stopy o grzbiet książki Powrót do Brideshead. Zerwała posłanie i odkryła jego literackie łupy. Książki były ułożone alfabetycznie, w schludnych rzędach pod łóżkiem, które dzielił z bratem. Brat w żaden sposób nie skomentował zaistniałej sytuacji. Co więcej, mój ojciec dokonał tego wszystkiego, nie wzbudzając najmniejszych podejrzeń kogokolwiek, łącznie z kąśliwą bibliotekarką, panią Tichborne, która najchętniej nie wypożyczałaby książek nikomu. Przesłuchanie odbyło się w malutkiej szkolnej salce, w której na ścianie wisiało złowieszczo dziurkowane drewniane wiosło do wymierzania kar cielesnych.

? Co zamierzałeś zrobić z tymi wszystkimi książkami? ? zapytał Bent Smeth, dyrektor szkoły, który zagroził, że usunie z listy uczniów tego chronicznego bibliofila. Pan Smeth był wysoki i chudy jak młoda brzózka, ale miał okropne skrzywienie kręgosłupa i w rezultacie zdawał się niższy o połowę. Jako chłopiec doznał poparzenia wrzątkiem z kotła, w którym prał ubrania dla całej rodziny (drewniana nóżka kotła przegniła i złamała się), więc był łaciaty jak krowa, część twarzy miał ziemistą, a jedną stronę ust skierowaną w dół, co nadawało mu wygląd człowieka cierpiącego na chroniczną niestrawność. Pan Smeth prowadził przesłuchanie, natomiast pani Tichborne, która w zgodnej opinii wszystkich była ślepa jak lustrzeń meksykański od gapienia się latami na godną potępienia klasyfikację zbiorów bibliotecznych Melvila Deweya, stała nerwowo u jego boku. Znana była z tego, że zniechęcała uczniów do czytania, zwłaszcza książek budzących chorobliwą ciekawość, głównie beletrystycznych, i gdyby to od niej zależało, zaangażowałaby w pracę biblioteki Stanowe Biuro Śledcze i zażądała, by wydawało nakazy. Nie była już w stanie dłużej się kontrolować, chciała wiedzieć natychmiast, co zamierzał zrobić z jej książkami, chowając je pod swoim łóżkiem. Już sama treść tego pytania sugerowała nieprzyzwoitość całej sprawy.

? Zamierzałem je przeczytać ? wyjaśnił mój ojciec, który został usadzony na samym środku pokoju, na krześle ze strzępiącym się ratanowym oparciem, podczas gdy jego inkwizytorzy krążyli wokół niczym para myszołowów. ? Właściwie to już przeczytałem większość z nich. ? I zaczął wykładać swoją szczegółową, choć jeszcze nie w pełni ukształtowaną teorię dotyczącą psychologicznej gotowości ludzkiego umysłu do przeczytania danej książki w danym momencie. Tłumaczył, jak ważne, nie, wręcz krytyczne było dysponowanie książką, którą człowiek chciał przeczytać, gdy tylko poczuł przypływ inspiracji. Sedno jego wywodów można było streścić następująco: gdy uznasz, że chcesz coś przeczytać, musisz mieć to w zasięgu ręki, żeby móc natychmiast zanurzyć się w lekturze. Jego argumenty nie brzmiały jednak przekonująco.

? On tylko zamierzał je przeczytać. ? Helton stanął w obronie syna i w samą porę. ? Przecież nie chciał ich sprzedać. Przyznacie chyba, że nie mamy tu rynku zbytu na książki. Nie możecie ukarać chłopaka za to, że chce czytać.

? Tak, to prawda ? zgodził się pan Smeth. ? Ale mógł je przeczytać, wypożyczając po jednej naraz.

? Cóż ? powiedział mój dziadek. ? Temu nie sposób zaprzeczyć.

? Ja ich nie ukradłem ? podkreślił mój ojciec. ? Chciałem zwrócić każdą, co do jednej. I zwróciłem je, jak dobrze wiecie, wszystkie zostały rozliczone. Przyznam, że raczej liberalnie potraktowałem biblioteczny regulamin wypożyczeń, jednak mój czyn nie stanowi kradzieży w świetle ustawodawstwa stanu Karolina Północna.

Pan Smeth w końcu znalazł w swoim sercu litość i okazał mu łaskę, jednak później powiedział do mojego dziadka:

? Ten chłopak jest okropnie dziwaczny, wie pan.

? Och, wiemy o tym aż za dobrze.

W wieku lat czternastu mój ojciec napisał kilka krótkich sztuk, ale nikomu ich nie pokazał. Wszyscy w klasie zaczęli zauważać, że pisze nieprzerwanie. Pisał w sali do nauki własnej. Po dzwonku zasiadał w swojej ławce i podejmował pisanie. Gdy miał szesnaście lat, dostał pracę w lokalnej gazecie, „Old Buckram Echo”. Zaczął od rozwożenia gazet rowerem, ale szybko awansował na autora artykułów i w ciągu kilku miesięcy stał się de facto redaktorem naczelnym. Dziewięć z każdych dziesięciu publikowanych tekstów wychodziło spod jego pióra, wprowadził krzyżówkę, przeformatował układ pierwszej strony i zmienił nazwę gazety na „Old Buckram Meteor”, co spotkało się z pewną dozą niezadowolenia wśród mieszkańców miasteczka. Był rok 1955. Tennessee Williams właśnie zdobył nagrodę Pulitzera za Kotkę na gorącym blaszanym dachu, a Nabokov wydał Lolitę w Paryżu. To był rok Claudette Colvin i Rosy Parks. Zmiany zachodziły na całym świecie, tylko nie w Old Buckram, które bezrefleksyjnie i z mozołem sunęło do przodu razem ze swoimi jednopasmowymi drogami i pustymi frontowymi gankami. Nikt tutaj nie zwracał zbytnio uwagi na to, co się dzieje w wielkim świecie ? nikt prócz mojego ojca, w którym płonęło pragnienie, by się stąd wydostać.

Właściciel gazety wysłał go na konferencję dziennikarzy do Charlottesville w Wirginii i to był pierwszy raz, gdy mój ojciec opuścił granice stanu. Zachwycił się tamtejszym uniwersytetem i jego zbiorami książek, które przerosły jego najśmielsze wyobrażenia. Ludzie o podobnych zainteresowaniach, pierwsi, jakich spotkał w życiu, przyjęli go z otwartymi ramionami, bez znużonych, ukradkowych i pełnych powątpiewania spojrzeń, do których przywykł w Old Buckram. To cud, że w ogóle wrócił do domu.

Do tego czasu zdążył już wyprzystojnieć jak diabli, miał czarne włosy opadające na wysokie czoło i budowę biegacza długodystansowego. Został obdarzony silnym szczupłym ciałem i zdecydowanym krokiem, który sugerował pewność siebie i determinację. Miał szeroki, acz nieśmiały uśmiech, napinający się na dwóch wystających górnych kłach, które w odpowiednim oświetleniu nadawały mu niepokojąco wampirzy wygląd. Ukrywał je przez większość czasu. Gdy patrzy się na nieliczne fotografie z tamtego roku, widać, że otaczała go aura podróżnika w czasie. Zdystansowany od przyjaciół i rodziny sprawiał wrażenie, jakby należał do wspaniałej złotej ery, która miała jeszcze nadejść.

Maddy powtarzała mu, odkąd stał się wystarczająco duży, żeby słuchać, że zważywszy na jego oczywistą inteligencję, z pewnością mógłby dostać pracę w lokalnej kasie oszczędnościowo-pożyczkowej, gdyby tylko zechciał, niezależnie od tego, czy ukończy college, czy nie.

? To dobra praca ? mawiała. ? Masz łeb na karku i szkoda, by to poszło na marne. ? Argument, po który często sięgała, brzmiał: ? W październiku minie dwadzieścia lat, jak kuzyn twojego tatusia w drugiej linii, Bishop Stonecipher, pracuje tam, w banku. Lada chwila przejdzie na emeryturę. Nigdy nie myśleliśmy, że coś osiągnie, a jednak dobrze się ustawił. Z przyjemnością zadzwonię tam i porozmawiam z nim w twoim imieniu, jeśli chcesz. Założę się, że udałoby mi się załatwić ci tam posadę.

Możecie sobie wyobrazić, z jaką reakcją ojca spotykały się jej słowa.

Na miesiąc przed tym, nim ukończył liceum, mając pełną świadomość, że za wszelką cenę zamierza opuścić ponure górskie miasteczko dla college?u, Maddy posadziła go na kanapie w salonie i powiedziała:

? Synu, taki bystry z ciebie chłopak. I cieszymy się, że idziesz do college?u, jeśli właśnie tego chcesz. Bardzo bym chciała pomóc ci pokryć koszty. Ale my po prostu nie?

Henry wiedział, że nie mieli jak.

? Okej, więc posłuchaj mnie przez chwilę ? poprosiła Maddy tam, na kanapie. ? Prędzej czy później będziesz musiał znaleźć jakiś sposób na zarobienie pieniędzy i mówię ci, że będziesz strasznie zaskoczony? Cóż, jak mam to ująć? ? Wyciągnęła rękę i strzepnęła popiół do papierowego kubeczka: dwa szybkie stłumione stuknięcia, znajomy dźwięk, tarcie opuszki palca o pożółkły papier taniego papierosa. Usłyszał w tym dźwięku irytację; wyczuł, że wynika z jej nieumiejętności wyrażenia własnych myśli. ? Pozwól, że ci powiem, że nigdy tak naprawdę nie rozumiałam tej twojej fascynacji książkami. Bóg jeden wie, że próbowaliśmy. Ale książki to nie wszystko, skarbie. Pisanie to nie wszystko. Prawda jest taka, i nie spodoba ci się to, co usłyszysz, że nie da się zarobić na życie w ten sposób. Po prostu się nie da. Musisz mi uwierzyć na słowo. Rozmawiałam z twoim tatą zeszłego wieczoru, a on powiedział ? i to co powiedział, to prawda ? powiedział: „Nigdy nie słyszałem o ani jednym pisarzu w historii języka, poza Jezusem cholernym Chrystusem, który byłby cokolwiek wart”. Skarbie, coś w tym jest. A zobacz, jak skończył Jezus. ? Przyjrzała mu się z ukosa przez zasłonę papierosowego dymu i tylko potrząsnęła głową. ? Po prostu mógłbyś zrobić o wiele więcej z tymi wszystkimi szczodrymi darami, którymi w swej łaskawości obdarzył cię Pan.

To nie była pomocna rada, przede wszystkim dlatego, że nieprecyzyjna niemal pod każdym możliwym względem, dlatego zlekceważył ją i puścił mimo uszu. On już się zdecydował. Złożył podanie i został przyjęty na Uniwersytet Wirginii i na żaden inny. Nie miał samochodu i nie znał nikogo, kto by się tam wybierał, więc pojechał stopem do Charlottesville, gdzie zaczął studiować literaturę amerykańską i zakochał się w takich pisarzach jak Wolfe, Poe i Faulkner. To tutaj, pomimo udzielonej w dobrej wierze, lecz zupełnie chybionej porady Maddy, postanowił ostatecznie, że chce zarabiać na życie pisaniem, chociaż jeszcze nie wiedział, o czym będzie pisał.

Po ukończeniu studiów w trzy i pół roku porozsyłał swoje curriculum vitae oraz listy motywacyjne do kilku większych uniwersytetów w nadziei, że zdobędzie posadę nauczyciela. Zamierzał pracować jako profesor za dnia, a poranki i wieczory spędzać na pisaniu. Pociągał go romantyzm tej idei. Nie wiem, czy zamierzał napisać „wielką amerykańską powieść”, cokolwiek to, do cholery, jest, ale z pewnością czuł, że tkwi w nim coś wspaniałego. Postrzegał świat na swój sposób i chciał opowiedzieć wszystkim zainteresowanym o tym, co zaobserwował i uznał za prawdziwe. Chciał znaleźć kogoś, gdzieś, kto go zrozumie, kto pojmie, kim naprawdę jest.

Dostał kilka ofert z uczelni położonych na Środkowym Zachodzie, ale je odrzucił. Kolejna propozycja przyszła z Uniwersytetu Stanowego Appalachów i to skłoniło go do rozmyślań o Old Buckram, górach, Heltonie i Maddy, jednak nie chciał się przenosić tak blisko domu. Następna oferta napłynęła z Uniwersytetu Baltimore i była to ostatnia, jaka miała nadejść. Nie otrzymał lepszej, więc ją przyjął.

W trakcie pierwszego roku nauczania odkrył, że wcale nie ma tyle czasu na pisanie, na ile liczył, i to stało się dla niego źródłem nieustającej frustracji. Zdołał ukończyć zwięzłą nowelę, jednak czuł, że zbytnio przypominała osiągnięcia artystyczne jego poprzedników, więc wylądowała w szufladzie, a on zaczął od nowa. W przypływie inspiracji spłodził awangardowy kwintet opowiadań z fugą przeplatających się tematów i postaci i to dzieło udało mu się opublikować pod postacią krótkiej serii w znaczącym magazynie tamtych czasów, co przyniosło mu przelotną, acz elitarną sławę w postmodernistycznych kręgach literackich. Eksperymentował i łączył formy literackie, produkując jeszcze kilka krótkich utworów, z których część została wydrukowana przez pomniejsze czasopisma i które wzbudziły pewne zainteresowanie, ale przede wszystkim konsternację wśród krytyków. Jedna z recenzji odzwierciedliła to słowami: „Dzieło Astera, mimo całej swej błyskotliwości, jest hermetyczne”. Ojciec wyniósł z tego ważną lekcję i zaczął pracować nad powieścią.

Kolejny rok nauczania za dnia i pisania po nocach sprawił, że powoli zaczął przywlekać bladość i oblicze zjawy, jednak zdołał przelać na papier pięćdziesiąt tysięcy uporządkowanych słów. Tym razem spisywał historię swojego życia. Pisał o swojej matce i ojcu, o górach Karoliny Północnej i o bystrym młodym człowieku, który urodził się tam, w złym miejscu i w złym czasie.

Gdzieś tuż pod powierzchnią jego świadomości, celowo ukryte i spychane przez niego wraz ze wszystkimi gryzącymi i zapomnianymi wspomnieniami o domu, czaiło się trujące przekonanie, że gdy już napisze tę powieść i zostanie ona opublikowana i pochwalona przez krytyków, będzie mógł powrócić do Old Buckram i przedstawić ją Maddy jako rozstrzygający dowód, świadczący o jego wartości. W chwilach ciszy, gdy skupiał się na swoich demonach i rozważał podświadome pragnienie tych przyszłych porachunków, znowu je od siebie odsuwał i powtarzał sobie, że jej opinia nie ma znaczenia, że nie robi tego dla niej. Wiedział instynktownie, że i tak nigdy nie przeczytałaby ani słowa z tego, co napisał, i to powinno było mu wystarczyć, to powinno go ocalić. Tymczasem w rzeczywistości jej zwątpienie stanowiło odległy, a jednak nieubłagany ciężar, który wiecznie spoczywał mu na barkach. Osłabiał go. Drenował jego siły.

A mimo to wciąż pracował. Dzień za dniem, noc po nocy, pracował. Zapisał setki stron, ale nie był usatysfakcjonowany tym, co przelewał na papier. Decydujące było dla niego wypracowanie i doprowadzenie do perfekcji prawdziwie wyjątkowego, indywidualnego stylu. Poszukiwał, w gruncie rzeczy, nowego sposobu pisania, nowej narracji, jednak okazało się to niemożliwe do osiągnięcia na tym etapie. Przyszło mu do głowy, że być może powinien poświęcić mniej czasu na pisanie, a więcej na czytanie, nim odnajdzie ten nowy głos. Przeczytał więc ponownie wszystkich klasyków, badał ich pod lupą i zapisywał całe dzienniki refleksjami na ich temat. Przeczytał każdą książkę figurującą na liście bestsellerów „New York Timesa”, żeby sprawdzić, jak piszą inni, ale uznał, że ich twórczość jest zbyt jednorodna, a co za tym idzie, niewarta zachodu. Zaniepokojony narastającą apatią we własnych dążeniach literackich przeanalizował cały Indeks ksiąg zakazanych i lektura tych pozycji sprawiła mu znacznie więcej przyjemności, jednak niewiele mu pomogła. Coś mu mówiło, że musi się głębiej zastanowić. Książka, którą miał napisać, nie była wystarczająco sprecyzowana w jego myślach, musiała jeszcze trochę dojrzeć. Więc odłożył na bok to, co już zdążył stworzyć, i pozwolił, by fala życia poniosła go przed siebie. Dla kaprysu zapisał się na wieczorowe studia prawnicze na Uniwersytecie Baltimore, zakładając, że ukończy tylko kilka kursów, żeby nauczyć się czegoś nowego i stanowiącego wyzwanie. I tak w którąś sobotę udał się do biblioteki po słownik łacińsko-angielski.

Odkąd przyjechał do Baltimore, bywał w tej bibliotece niemal codziennie, i niejeden student zakładał, że jest jednym z pracowników, tak często widywano go, jak taszczy sterty książek po schodach w górę i na dół. Niejednokrotnie zdarzało się, że personel prosił go o pomoc w zlokalizowaniu jakichś materiałów albo o poczynienie rekomendacji. Wszedł do środka przez ciężkie drewniano-szklane drzwi, a zapach książek zalał go, wzbudzając w nim poczucie, że właśnie dotarł do domu. Miał wyryty w pamięci cały plan budynku i od razu wiedział, dokąd musi się udać. Ludzie wchodzili i wychodzili z książkami pod pachą. Minęła go grupka studentów; z szacunkiem skinęli głowami i powitali go tytułem „panie profesorze”, co sprawiło mu przyjemność. A potem młoda kobieta, której nie znał, wyszła z sekretariatu biblioteki. Patrzył, jak naciąga parę białych rękawiczek i wspina się po schodkach do działu cymeliów, skąd bierze antykwaryczny tom i wraca z nim do biurka. Nigdy nie widział kogoś tak pięknego. Zapomniał, dokąd zmierzał i po co tu przyszedł. Kobieta przeszła obok niego i pozdrowiła go, a on natychmiast poczuł się obezwładniony (włosy spięte w kucyk ? nogi ? intymna znajomość rzadkich zbiorów). Wszystkie neurony w jego pojemnym mózgu zamarły na moment, a po chwili popędziły w nowych, zupełnie nieznanych kierunkach.

Chociaż jej opowieść o tym spotkaniu (powściągliwa i skromna) bardzo różni się od jego opowieści (strzelistej hiperboli), istnieje kilka istotnych punktów łączących obie relacje. Na przykład oboje zgadzają się (mniej więcej) co do tego, jak była wtedy ubrana i jak wyglądała: miała blond włosy i zielone pumpy. Podczas gdy on opisał ten element garderoby jako „szmaragdowe spodnie typu capri”, ona określiła je bardziej rzeczowo jako „jasnozielone rybaczki, które pożyczyłam od współlokatorki”. Jej stroju dopełniała prosta biała bluzka, którą on scharakteryzował takimi epitetami jak „décolleté” i „wyprzedzająca swoje czasy”. Gotów był potwierdzić to na piśmie pod przysięgą. Ona upierała się, że był to konserwatywny pracowniczy strój, w co łatwiej było uwierzyć, niemniej jednak ich zeznania były wystarczająco zbieżne.

Oboje nie mieli natomiast wątpliwości, że mój ojciec zaniemówił na kilka dobrych minut. W końcu wyszedł na zewnątrz i wrócił dopiero wtedy, gdy odzyskał panowanie nad sobą. Zgadzali się też co do faktu, że zapomniał, po jaką książkę przyszedł, a kiedy wreszcie sobie przypomniał i odkrył, że jedyna kopia została wypożyczona, ona zaproponowała, że zadzwoni do niego, gdy tylko pozycja będzie dostępna. Jednak numer telefonu, który jej zostawił, zawierał błędy w kilku miejscach. Wyjaśnił, że przypominało to moment, w którym człowiek zaczyna pisać na maszynie, ale palce trafiają w złe klawisze.

Zapytała go, jak się nazywa. Odpowiedział:

? Jestem Henry Aster. Jestem pisarzem. Czy mogę zapytać, jak ty masz na imię? ? Zarumieniła się i powiedziała, że nazywa się Eleonore.
(…)

Philip Lewis „Ziemia przeklęta”
Tłumaczenie: Ewa Kleszcz
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 488

Opis: Tuż przed narodzinami Henry?ego Astera jego ojciec ? człowiek o wyrafinowanych ambicjach literackich ? w towarzystwie młodej ciężarnej żony niechętnie powraca do małego miasteczka w Appalachach, gdzie spędził dzieciństwo oraz młodość, i osiedla się wraz z rodziną w ogromnym, złowieszczym domu ze szkła i żelaza, przycupniętym wysoko na zboczu góry. To tam mały Henry dorasta, godzinami przesiadując w gabinecie swego błyskotliwego ojca. Jednak gdy tragedia wpędza mężczyznę w głęboką depresję i skłania go do odejścia, jego pozbawiony złudzeń syn również ucieka z posępnej rezydencji i latami unika powrotu do rodzinnych stron, zanim zrozumie, że i on musi wrócić do swoich korzeni.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek