Premiera nowej powieści Łukasza Orbitowskiego! Przeczytaj fragment „Kultu”

18 maja 2019


Po dwóch latach od wydania „Exodusu” Łukasz Orbitowski raczy nas kolejną świetną książką. Podobnie jak nagrodzona Paszportem Polityki „Inna dusza” powieść „Kult” nawiązuje do autentycznych wydarzeń. W 1983 roku niejaki Kazimierz Domański z Oławy twierdził, że na jego działce objawiła mu się Matka Boska, nakazując uzdrawianie ludzi. Sprawa zyskała ogólnopolski rozgłos. Do miejsca objawień tysiącami przybywali pielgrzymi, a generał Wojciech Jaruzelski grzmiał na plenum KC PZPR, krytykując ludzką naiwność. Historia oławskich objawień stała się dla Orbitowskiego pretekstem do snucia fascynującej opowieści o miłości i stracie, lojalności i próbie zrozumienia najbliższych. O potrzebie odkupienia win, o cudach i ich tajemnicy. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa Świat Książki.

Taśma pierwsza
Oława, 12 lipca 1997 roku, rano

Panie, to już się nagrywa?

Więc nim Heniek zobaczył Matkę Boską, miał sen o pszczołach. Był ranek, gdy mi o tym opowiedział. Pamiętam. Ja pamięć mam lepszą niż słoń. Czekałem na śniadanie i czytałem w „Polityce”, jak Rakowski tłumaczy się z cen umownych. Danka gotowała jajka i parówki i smarowała chleb margaryną, a dzieci kotłowały się pod stołem. Kuba okładał Adasia gumowym smokiem chińskim i śmiał się okropnie, Adaś wrzeszczał, Danka darła się na nich obu, ja uciszałem ich wszystkich i próbowałem czytać tego Rakowskiego. Słowem, był pierdolnik jak to zawsze u nas o siódmej rano.

Na to wszystko przyszedł Henio, ubrany, jak to on, w spodnie podciągnięte na szelkach po piersi i sprany lejbiczek. Usiadł, sięgnął po nożyk i zaczął sobie obierać jabłko. Właśnie taki był. Zdzierał też skórkę z chleba, a rybę jadł pół dnia, bo w nieskończoność wygrzebywał ości. Odkąd zachorował, zaczął łysieć i nie zakrywał już uszu włosami. Uszy miał brzydkie fest, do tego białe i miękkie jak lane kluski czy coś takiego.

? Śniły mi się pszczoły, braciszku ? powiedział, obierając to jabłko. ? Takie, no tysiące czy miliony pszczół i one weszły we mnie, i zaczęły brzęczeć w brzuchu. ? Odłożył nóż, żeby pokazać mi dokładnie gdzie. ? Łaskotały mnie tam w środku, tak że ten, skrzydełkami swoimi łaskotały.

? To piękny sen. A co było dalej?

Odłożyłem gazetę. Danka podała chleb i jajka na miękko. Chłopcy usiedli. Kuba balansował chińskim smokiem na krawędzi stołu, a Adaś patrzył na niego ponuro spod grzywki. Henio wrócił do obierania jabłka. Zawsze pilnował, by skórkę usunąć w jednej spiralnej wstędze, i smutniał, gdy mu to nie wychodziło.

? Te pszczoły wyszły mi z ust, tylko były już inne, takie złote, większe i piękne jak broszki. Nie mogłem się na nie napatrzeć, braciszku, i teraz tylko się zastanawiam, co to może znaczyć, bo chyba coś dobrego, też tak myślisz? Taki piękny sen. Będę miał jakąś przygodę, no bo jak? Będę miał przygodę, prawda?

Przekroił jabłko na cztery części i z każdej wyciął środek. Przyglądałem się, jak spycha pestki na środek talerzyka, myślałem o tych pieprzonych pszczołach, o czekającej operacji i rosła we mnie potrzeba powiedzenia czegoś nieprzyjemnego. Czasem tak właśnie jest. Musimy zrobić przykrość komuś bezbronnemu, właśnie dlatego, że jest bezbronny.

? No dobrze, Heniu ? powiedziałem. ? Jeśli dobrze rozumiem, pszczoły wyleciały ci z ust. A którędy, którym otworem w ciebie weszły, powiesz mi?

Henio zamarł nad jabłkiem. Nóż zaczął chodzić mu w palcach, uszy zrobiły się purpurowe. Tak miał, kiedy się peszył albo denerwował. Zerknął nerwowo na dzieci i wymamrotał:

? Ja tego słowa nie powiem.

Wrócił do jedzenia jabłka i tego ranka już się nie odezwał. Po śniadaniu w łazience długo lał na siebie wodę. Był z niego czyścioszek nawet jak na takiego borsuka. Danka zapytała, czemu znowu byłem dla niego niemiły. Zdziwiłem się, bo przecież nie znosiła Heńka i wściekała się o to, że z nami mieszka.

? Nie wiem właściwie ? odpowiedziałem. ? W swojej sytuacji mógłby pomyśleć o czymś innym niż sny.

Heniek zniknął na chwilę u siebie. Wiedziałem, że się modli przed jednym z tych swoich obrazków albo świętych figurek. Zabrał chlebak i się pożegnał. Przez okno widziałem, jak odpina swój czarny rower od stojaka, wsiada, rusza wolno, chwiejnie, wężykiem jak dziecko, wreszcie odzyskuje równowagę, przyśpiesza i zasuwa na działki.

???

Nie wiem, kiedy Henio się zepsuł, i nie rozumiem, czemu właściwie ludzie się psują. Dlaczego jednego dnia taki czy owaki jest zupełnie normalny, a drugiego już nie. Ma rodzinę, pracę, przyjaciół, interesuje się czymś, coś tam lubi, i nagle widzimy go bez tego wszystkiego. Zostają mu gołe dni bez żadnego sensu i żadnej miłości. Tak też podziało się z Heńkiem. Za młodu był zupełnie normalny, a ja nie potrafię wskazać momentu, kiedy mu się spieprzyło.

Na początku nie mieszkaliśmy jeszcze w Oławie, tylko w Jaczkowicach, tuż obok, gdzie tatul dostał piętro w poniemieckim folwarku. W piwnicach zalegały tysiące słoików. Wychodziło się wprost na podwórko z kurnikiem, stodołą i zrujnowanym wielkim budynkiem, gdzie jeszcze przed wojną trzymano maszyny gospodarcze. Czego nie rozkradli, to pordzewiało. Dalej ciągnęły się łąki i płynął strumień, gdzie w ciepłe noce łapaliśmy raki zaostrzonym kijkiem. Romek, ten sam, który potem został księdzem i narobił nam tyle gnoju, wyciągał je spod kamieni, łapiąc od tyłu za tułów. Ja tak nie potrafiłem, wkurwiałem się, chlapałem wodą, żeby przepłoszyć mu te raki, no i wtedy żeśmy się bili, wszyscy z wyjątkiem Heńka.

Włóczyłem się z Romkiem i tym draniem Waldkiem Gotfrydem, a Henio, jako mój młodszy brat, był na przyczepkę. Ojciec kazał się zajmować, to się zajmowałem. Strasznie próbował nam dorównać ten mały pocieszny Henio. Najchętniej bawiliśmy się w wojnę. Za bunkier robiły resztki zamku, taki jednopiętrowy mur z basztą. Zresztą w tamtych czasach, jak się patrzyło na Oławę, to można było pomyśleć, że właśnie skończył się nalot dywanowy. Słyszałem, że gdy Ruskie zdobyły miasto, to podpaliły kilka kamienic na wiwat, ale nie wiem, czy to prawda.

W każdym razie w zamku robiliśmy sobie bunkier, w wieży stanowisko obserwacyjne. Mieliśmy karabiny z gałęzi i pistolety, które tatul wystrugał nam z grubej deski w robocie. Inne chłopaki nas szturmowały, potem myśmy szturmowali ich i tak to się kręciło. Raz nieustraszony Henio wylazł na samą krawędź muru i heja, napierdalał w łopiany z tej swojej sosnowej pepeszki. Zanim dobiegłem, on już walnął o ziemię, i to tak, że gawrony z drzew prysnęły w niebo. Henio siedział i kompletnie ogłupiały gapił się na luźno dyndające przedramię. Na głowie pęczniał mu guz. Z Romkiem i Waldkiem zanieśliśmy Henia do tego starego szpitala na Świętego Rocha, a ja na przemian cieszyłem się, że braciszek jednak żyje, i martwiłem perspektywą lania od tatusia. Ojciec bił długo, a Henio goił się powoli. Jeszcze miesiąc później z jego czoła wyrastała żółtawa, przekrwiona kopuła. Kto wie, może właśnie wtedy to się zaczęło?

???

Tatko, który całą wojnę przesiedział schowany jak mysz gdzieś pod Truskawcem, raptem uznał, że mundury zrobią z nas ludzi, i tak zostaliśmy harcerzami. Takie czasy były. Gdzie spluniesz, tam rogatywka. No i zaciągnęliśmy się solidarnie, ja bo musiałem, Romek z Waldkiem dla kawału, a mały Henio poszedł do zuchów, gdzie dostał koszulę, krótkie porcięta i czapkę, którą zaraz zgubił. Harcerstwo było nudne, bo w Oławie było nudno, ale tak w sumie mieliśmy dobrze, pod warunkiem, że któryś z nas nie musiał nieść totemu zastępu w pochodzie pierwszomajowym. Dostaliśmy piwnicę w kamienicy na rogu Rynku i Krótkiej, którą przerobili nam na kwaterę zastępu. Drużynowy wierzył w Lenina i rdzenną piastowskość Śląska, okrutnie chciał, żebyśmy zdobywali kolejne sprawności, i bez przerwy śpiewał o tym, że kogoś znowu wzięli do ?Parasola?. Przygotowywał nas do Zlotu Młodych Przodowników i Budowniczych Polski Ludowej, a mnie truł dupę, żebym zdobył odznakę ?Bądź Sprawny do Pracy i Obrony?. Nie wyszło, ale jeśli czemuś zawdzięczam smykałkę do pokerka, to właśnie tej piwnicy. Włóczyliśmy się trochę po podziemiach, ja z bratem i tamtych dwóch. Mieliśmy świeczki zamiast latarek, a Henio pruł przed nami w ciemność, wywracał się o gruz, wrzeszczał i leciał znowu. Po tym wszystkim golenie miał, jakby skakał przez zasieki.

W tym całym harcerstwie najlepsze było lato, oczywiście jeśli drużynowy nie wymyślił sobie kilkudniowej marszruty z całym ekwipunkiem. Ciągnęło nas raczej na drugą stronę Odry, gdzie dało się wygrzebać guzik, sprzączkę, czasem nawet hełm lub bagnet po frycu. Kąpaliśmy się w rzece, budowaliśmy szałasy i paliliśmy wielkie ogniska na brzegu. W nich jabłka, ziemniaki, chleb. Najlepsze były huśtawki, takie, wie pan, panie Łukaszu, z przewierconej deski, przez którą przeciągnięto sznury. Te sznury wiązało się do gałęzi i gotowe. I mamy taki obrazek: jest wieczór, płonie ognisko, a Romek bez koszulki wskakuje na tę huśtawkę, buja się, coraz wyżej i wyżej, tak że zaraz linki razem z nim okręcą się wokół tej grubej gałęzi, i nagle skacze z podkurczonymi nogami, koziołkuje i z łoskotem wbija się w wodę. Tak było! Zaraz wystawiał łeb i płynął do brzegu, no a ja, Waldek i inni przepychaliśmy się do tej huśtawki, bo każdy chciał skoczyć.

Z tego powodu Henio rzadko się huśtał. Nikt nie chciał dopuścić smarka, on sam nie umiał się przebić, więc łaził sobie po nadbrzeżu, gdzie chciał, a ja byłem szczęśliwy, że mam go z głowy. Raz zniknął na pół dnia i wrócił w hełmie po szkopie. Wyglądał kubek w kubek jak mały powstaniec, tylko opaski brakowało. Leżeliśmy akurat na brzegu, słońce grzało, Henio dostrzegł wolną huśtawkę, wlazł, rozbujał się i skoczył, nim pojąłem, co się święci. Zaraz go zakryło, nie wypływał przez ten hełm. Zanurkowałem, płynę i się duszę ? tak dławi strach o brata. Wyłowiłem Henia, wytrzaskałem po gębie:

? Co ty sobie, gówniarzu, myślisz, czemuś z huśtawki skakał?!

A on, zasmarkany, mokry chlipnął:

? Bo ja chciałem do nieba pomaszerować, jak ci z Westerplatte, czwórkami.

? Nie ma nieba! ? Potrząsałem nim i powtarzałem słowa, które mówiła nam pani w klasie, drużynowy i masa innych osób. ? Nie ma nieba, cymbale! Byłbyś trup, i co ja bym z tobą martwym zrobił?

???

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Post udostępniony przez Booklips.pl (@booklips)

Dopiero gdy tu panu tak gadam, zaczynam rozumieć, jak ważne były nasze rzeki, Odra i Oławka. Teraz, proszę pana, rzeki ludziom tylko przeszkadzają. Przez rzekę nie da się przejść, przez rzekę nie zrobisz skrótu, rzeka wzbiera, zalewa piwnice i pola, więc myślimy sobie, że lepiej, aby nie było już żadnej rzeki. Ja sobie dzieciństwa bez wody nie wyobrażam. Swojego ani Henia. Nad wodą nawet nie trzeba było nic robić, taki spokój od niej szedł. Często siadaliśmy przy śluzie, żeby popatrzeć na barki z węglem. Ruchome czarne wyspy. Zastanawialiśmy się, gdzie one płyną i co tam jest. Henio żuł źdźbło trawy, wyciągał bose stopy i fantazjował o dalekich krainach Esperanto i Suahili. Nie dało mu się przetłumaczyć, że to co innego.

Z wodą wiąże się też pierwszy poważny łomot, który Henio zebrał od tatula. Musiało boleć podwójnie, bo Heniek ślepo go kochał. Wiadomo że teraz patrzy się inaczej na te sprawy, ale tatul prał nas, tylko jak naprawdę zasłużyliśmy. O starym Gotfrydzie nie można tego samego powiedzieć, bo biedny mały Waldek co rusz przez wszystkie lekcje nie siedział, tylko kucał w klasie nad krzesłem, chroniąc w ten sposób obolały zadek. Nasz tatul bił otwartą dłonią, rzadziej sięgał po pas, a na specjalne okazje miał taką wiklinową witkę schowaną na regale w izbie dziennej, gdzie nikt z nas nie mógł sięgnąć. Wiedzieliśmy, że jak chwyta za witkę, to nie ma zmiłuj. Powtarzał, że prędzej połamią się nasze paskudne charaktery, niż pęknie ta witka. Jak Henio zleciał z zamkowego murku, dostałem właśnie witką, a obaj oberwaliśmy nią po tym, jak poszliśmy na ryby.

Mieliśmy swoje sekretne miejsce akurat na Oławce, już za Jaczkowicami, w stronę Czernicy. Było tam takie łagodne zakole z piaszczystym zejściem. Woda po jakimś metrze robiła się głęboka. Łowiliśmy na czereśnię i na robaka, Henio na chleb i nie bardzo mu wychodziło. Głównie gadaliśmy. Ja mówiłem, że młody sandacz pływa raczej przy dnie, Romek zaraz dodawał, że nic nam z takiego sandacza no i z takiej informacji. Leszcz to co innego. Leszcz zawsze w mule, można łapać. Próbowaliśmy pojąć zwyczaje ryb i ich psychikę, równie tajemniczą co psychika takich Marsjan, których ponoć oglądał Gagarin. Nikt poza Heńkiem nie miał wątpliwości, że ryby są inne niż cokolwiek na tym świecie: niż ważki na wodzie, konie, ptaki, ludzie to już w ogóle. Tylko Heniek sądził inaczej. Był pewien, że ryby nie różnią się ode mnie albo pana. Mają swoje podwodne domy, szkoły i przedszkola, a wieczorami pani leszcz bulgocze na pana leszcza, bo ten znowu wrócił po nocy.

W tamtych czasach kobiety naprawdę dbały o dom, nasza mama to już w ogóle. Zawsze mieliśmy co jeść, najczęściej ziemniaki ze śmietaną, w niedzielę na stole pojawiał się kurczak. Nasze piętro było dość ponurym miejscem pełnym ciężkich poniemieckich mebli. Popękane szyby ledwo trzymały się na kicie i jak otwarli nam Krasnoludka, mama i inne panie przypuściły szturm na firanki, co tam je rzucili. Porozwieszała je i zaraz się poczuliśmy, jakbyśmy żyli w takiej Warszawie. Wszystko byłoby dobrze, tylko głupi Henio zerwał je na sieci i poleciał nad Oławkę. Nawet mu szło, a gdy się połapałem, było po zawodach ? firanki dziurawe, cuchnące mułem, ciężkie.

Dostałem za to w skórę, bo tatul nigdy nie bawił się w wyszukiwanie winnych. Chwycił mnie za kudły, ściągnął spodnie i lał. Darłem się i próbowałem uciekać, a mama lamentowała nad tymi firankami. W końcu tatul cisnął mną o podłogę i zabrał się za Henia. Henio sam ściągnął spodnie i położył mu się na kolanach, tatul lał go i patrzył, czy równo puchnie. Mój brat leżał spokojnie, nie płakał, nie wrzeszczał i tylko gapił się przed siebie tymi wielkimi zdziwionymi oczami. Tatul chyba uznał, że bije za słabo albo mały robi sobie z niego jaja, więc lał go dalej, aż mama chwyciła go za przegub. Tyłek Heńka napuchł jak u małpy. Mama chciała wiedzieć, czy tatul ma zamiar zabić im dziecko za jakąś durną firankę, a Heniek z trudem naciągnął porcięta i zapytał, czy zostało jeszcze ciepłe mleko.

???

Wie pan, co jeszcze mocno pamiętam? Te jebane helikoptery. Najpierw słyszało się szum, szum przechodził w warkot, no to myśmy już wiedzieli, co będzie. Baby zatykały uszy, ujadały psy. Zadzierałem głowę, kładłem się, jeśli można było, Henio obok. Szum przechodził w ogłuszający, jednostajny ryk, no i pojawiały się eskadry tych fruwających czołgów, pochylone jak stalowe trzmiele po trzy, po pięć, równo obok siebie przelatywały nisko nad miastem. Drżała ziemia, szyby leciały z okien, a nas, mnie i brata, dosłownie wgniatało w trawę, na której podskakiwały szkiełka, kapsle i kamienie. Coś pięknego.

A skoro już przy Ruskich, to siedzieli dosłownie wszędzie, czyli w starych koszarach na 3 Maja, a także na Młyńskiej, Chrobrego i Zwierzynieckiej. Było z nimi sto pociech. Jak podrośliśmy, tośmy im wódę nosili po nocy. W oknach wyczekiwały radosne mordy. Nikt tak się nie cieszy jak krasnoarmiejec na gorzałeczkę. Z okna zwisał sznurek, flaszeczkę do sznurka i gotowe. Raz jeden był tak nagrzany na chlanie, że szarpnął za mocno i butelka prasnęła o mur. Odtąd Ruskie wciągały te flaszki powolutku, z nabożną ostrożnością, tak jak się majteczki śpiącej babie zsuwa. Potem już mieli trudniej, bo na Rybackiej postawili dwa pięciopiętrowe bloki i każdy stamtąd mógł zobaczyć, co Ruskie u siebie wyczyniają. Niektórzy nawet mówili, że mogliby z dachu naszczać im na garaże i magazyny.

Ruskie, tak po prawdzie, czekały nie wiadomo na co i nudziły się jak mopsy. Zimą łowili ryby spod lodu. Mieli świdry, walonki, no i byli nagrzmoceni w dym. Rzucałem w nich śniegiem, a latem gruszkami. Strasznie się o to wściekali. Szczypali trochę naszych dziewczyn, o co zawsze były awantury. Dało się z nimi ugrać to i owo, choćby kasę za tę wódeczkę, ale też szła wymiana: za pagony, za guziki, za łuski. Starsi brali bagnety i uwierz pan, niejeden na cmentarzu u nas z dziurą po takim bagnecie leży. Mieli też taki sklepik w koszarach, gdzie dorośli przychodzili po sowieckie żelazka, kosiarki, zegarki i rzutniki. Wszystko tam mieli, także to, co interesowało nas najbardziej: konfiety na sztuki. Pierwszą brzytwę z prawdziwego zdarzenia chyba miałem też od Ruskich, no, ale to inna historia.

Oni, krasnoarmiejcy, siedzieli w tych koszarach, a strzelnicę mieli kawałek stąd, po drugiej stronie Odry. Chodziliśmy tam we trzech po łuski, a raz Henio ubłagał, żebyśmy go wzięli. Romek zawsze się o to pieklił. Nie lubił Heńka i nigdy nie polubił, choć udawanie przyjaciela szło mu lepiej niż klepanie pacierzy i odpuszczanie grzechów. Najpierw należało przejść przez Odrę. Niby był most, właściwie dwa, bo w miejsce drewnianego zbudowali stalowy, ale nikomu nie chciało się nadkładać drogi. Szliśmy rzeką, przez płyciznę, boso, po śliskich kamieniach i każdy trzymał nad głową węzełek z butów, spodni i podkoszulka. Poślizgniesz się, to nie ma przebacz. Henio był bardzo dumny, gdy dotarł na drugą stronę, bo nie za wiele rzeczy mu wychodziło. Jak z tymi firankami i nieszczęsną huśtawką. Lody zawsze spadały mu z wafla, on sam z trzepaka i nigdy nie mógł dolecieć do piłki.

Przed strzelnicą padaliśmy na ziemię i dalej czołgaliśmy się w wysokiej trawie. Baliśmy się, że nas zobaczą te groźne sowieckie patrole, snajperzy obsadzeni na drzewach, że wypatrzą nas z helikoptera. To było bzdurą, ale przecież człowiek jak jest młody, boi się wielu idiotyzmów, na przykład tego, że Ruski zastrzeli za zbieranie łusek albo, co gorsza, zawlecze do tatula i jego witki. Tylko Henio się nie bał, wyrywał się i zgarniał te łuski. Myśmy już swoje nazbierali. On nie. Bo jeszcze jedna łuska. I jeszcze. Powiedziałem mu, że trzeba się zwijać. On na to, że zaraz, i dalej gmerał w trawie, z nosem przy ziemi. Ja bym mu nawet pozwolił, tylko Romek z Waldkiem zaczęli mnie cisnąć, że czas do domu, że może jeszcze sprzedamy trochę tych łusek i starczy na lody u Krawczyńskiego.

? Zaraz pójdziemy, tylko muszę pozbierać wszystkie łuski ? mówił Henio, choć tych łusek miał już pełne kieszenie i trochę w podkoszulku.

? Tego nie da się zrobić, mały. No już, zwijamy się ? mówiłem, trochę zły, trochę bezradny, na pewno zezłoszczony tą bezradnością.

? No, da się, da się, jak pomożecie ? odpowiadał Henio z pewnością zarezerwowaną dotąd dla najgłupszych dorosłych. I dalej zbierał łuski.

Mówiłem, że, kurwa, idziemy, darłem się, a on nic. W końcu chwyciłem go za przedramię i pociągnąłem w stronę Odry. Henio nawet nie przebierał nogami, jakby mu nagle się kolana ze sobą zrosły, więc potrząsałem nim i go biłem, żeby zaczął iść, a on nie chciał, a ja nie potrafiłem go zmusić ? targałem bezwładnego i cichego Heńka na drugi brzeg. Z kieszeni jak ziarno sypały mu się łuski od kałacha.

???

Myślę, że nim ruszymy dalej, powinienem opowiedzieć panu o tych dwóch, o Waldku i Romku. Wie pan, co sądzę o ludziach? Otóż nic dobrego. Wtedy oczywiście wydawało mi się inaczej, bo byliśmy kumplami i naprawdę myślałem, że będziemy mieli tę chłopacką sztamę już zawsze. Młody to głupi. Nie wiedziałem tego, co wiem teraz, a teraz wiem, że ludzie tak naprawdę się nie zmieniają i z chłopaka takiego, a nie innego wyrasta facet dokładnie taki, a nie inny, tylko większy i gorszy. Choć z Heńkiem było inaczej. Tam na działkach przemienił się zupełnie i nie mogę pojąć dlaczego.

Chodziliśmy razem do powszechniaka. Waldek mieszkał w Oławie, Romek koło mnie, dojeżdżaliśmy razem, no i tak zostaliśmy kolegami. Nas w domu było dwóch, u Romka chyba siedmioro, jak nie więcej. Romek był najstarszy i musiał się opiekować gówniarzami. Widywałem go, jak wlecze się, dosłownie, z naręczem rozwrzeszczanych brzdąców. Nie chciały jeść, więc każdemu po kolei zatykał nos i wpychał kaszę ze skwarkami do ust. Czasem znów rozbiegały się po podwórku, jeden wyrywał kurom pióra, drugi właził na świnię, trzeci leciał nad wodę, czwarty coś tam jeszcze, a Romek bezradnie miotał się między nimi.

Myślę, że stąd właśnie wzięło mu się to całe powołanie, z tego doświadczenia opieki. W domu dużo się modlili, jasne, Romek poszedł na ministranta, choć jak znam życie, zależało mu raczej na słodyczach, które ksiądz dostawał z Niemiec, niż na życiu wiecznym. Darł nawet łacha z Żanetki Wróbel, która chodziła do równoległej klasy. Żaneta wyglądała jak działo z kreskówki o piratach, bez przerwy odmawiała różaniec, na głowie nosiła czarny ręcznik imitujący kornet i prosiła wszystkich, by mówili do niej ?siostro?. Raz przyjechał do szkoły działacz partyjny z Wrocławia, żeby nas uświadomić. Gdy obwieścił, że Boga nie ma, Żanetka tak zaczęła wrzeszczeć, że prysnął z sali. Zawlekli ją do higienistki, potem do dyrektora, a ona wciąż darła koparę i nie szło jej uspokoić. Stanęło na tym, że wuefista wytrzaskał ją po pysku i tak uciszył.

Wracając do Romka, nigdy nie umawiał się z dziewczynami bo doszedł do wniosku, że z nimi są tylko kłopoty. A potwornie bał się kłopotów. Jak uciekaliśmy z lekcji, nigdy nie chciał iść, chyba że nogę dawała cała klasa, do sprzedawania łusek wypychał mnie albo Waldka, a gdy poszliśmy kraść spartaka, strasznie nas od tego odciągał. Nie chciał tego robić, nie chciał też sam wracać, bo wyszedłby na tchórza. Tacy świata nie zawojują, ale na księży nadają się doskonale.

Waldek to była inna para kaloszy. Jego matka trzęsła lokalnym oddziałem Ligi Kobiet Polskich, tato wgryzł się w struktury partyjne i szefował radzie pracowniczej w fabryce kleju, gdzie produkowali kit, sztuczny zamsz, takie rzeczy. Stary Gotfryd, jak tylko zjechał do Oławy, wypatrzył sobie kamienicę przy placu Piastów, a ponieważ drasnęła ją bomba, rozebrał na cegły stary dom na Chrobrego. Wiem, bo wziął naszego tatula do tej rozbiórki, ten nie miał co ze mną zrobić, więc zabrał mnie ze sobą. Miałem może pięć lat, nosiłem te cegły, potem wskakiwałem na taczkę i tatul pchał mnie na plac Piastów, gdzie czekał Gotfryd z wódką i cygaretką. To były dobre czasy. Teraz już pan rozumie, że nasz Waldek był lepszym chujem robiony i od małego przeznaczony do wielkości.

W szkole wszyscy nosili berety i fartuszki z doczepioną tarczą. Zrzucaliśmy to z siebie, kiedy tylko się dało, ale mało kto miał czym się pochwalić. Bieda. Większość w klasie donaszała ciuchy po starszym rodzeństwie. Sam miałem krótkie porcięta, płócienne spodnie, parę sztruksów i tyle. Za to Waldek nosił eleganckie spodnie z mankietami, flanelową koszulę, czarny sweter z prawdziwej wełny. Z tym swetrem była zresztą afera. Mieliśmy akurat nową nauczycielkę. Brzydka jak diabeł, wredna jak zakonnica. Za szkołą przyuważyła Waldusia w tym sweterku i zaraz zawezwała jego starą, że niby chłopak się wywyższa i tym bezczelnym strojem lekceważy inne dzieci. Dyrektor próżno wybijał jej to z głowy, w efekcie czego zamiast matki do szkoły wpadł stary Gotfryd i nawrzeszczał na nią tak, że atrament w kałamarzach chlupotał. Byliśmy zadowoleni, bo przepadły ze dwie lekcje. Babsko chlipało w kantorku. Waldek bez przeszkód chodził już w tym swoim sweterku, dziwnym trafem dostawał same piątki i mógł dokazywać do woli.

O Waldku można powiedzieć niewiele dobrego, ale nauczycielka nie miała racji. Nigdy nie zadzierał nosa i grał równiachę, nawet jeśli nim nie był. Udawał prostego chłopaka ze zwyczajnego domu. W szatni zachodził dziewczyny od tyłu i próbował całować, a raz obleciał cały budynek szkolny, powyrywał krany ze wszystkich umywalek i zameldował dyrektorowi, że jakiś wandal zniszczył łazienki. Dyrektor szukał tego wandala, ale niezbyt intensywnie. Choć gdy trzeba było beknąć za jakąś łobuzerkę, Waldek nigdy się nie migał, zapewne dlatego, że jakakolwiek kara była fraszką wobec wpierdolu, który regularnie spuszczał mu stary. Co tu dużo gadać, to on zaczął aferę ze spartakiem. Trzeba było mi słuchać Romka, a nie jego.
(…)

Łukasz Orbitowski „Kult”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 480

Opis: Mistrzowska opowieść o nas samych. 1983 rok, okres największej beznadziei Polski Ludowej. Po prowincjonalnych parafiach rozchodzi się wieść o Maryi ukazującej się na działkach w podwrocławskiej Oławie. Kościół odcina się od objawień, a generał Jaruzelski grzmi o religijnej ciemnocie. Mimo milicyjnych szykan dziesiątki tysięcy pątników nadciągają do małego miasteczka. Prostoduszny rencista Heniek z nadludzką konsekwencją dąży do wybudowania wielkiego sanktuarium, które ma konsekrować papież Polak. Jego brat Zbyszek uporczywie lawiruje między poczuciem rodzinnej lojalności a oczekiwaniami przyjaciół, tworzących lokalną partyjno-kościelną elitę. Jego słabość do kobiet, równie silna jak miłość do żony i dzieci, to wymarzony materiał na esbecki szantaż. „Kult” to najdojrzalsza powieść Łukasza Orbitowskiego, snuta z humorem i czułością.

fot. (c) Zuza Krajewska

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek