Premiera nowej książki autorki „Żywopłotów”. Przeczytaj fragment powieści „Ucichło” Marii Karpińskiej

30 września 2022

Maria Karpińska, laureatka Nagrody Norwida za „Żywopłoty” napisała nową książkę. „Ucichło” to napisana z ogromną wrażliwością opowieść o końcu świata i końcu światów mikrokosmosów, które chylą się ku upadkowi wraz z odejściem bliskiej osoby. Opublikowaną nakładem Wydawnictwa W.A.B. książkę znajdziecie już w księgarniach, a poniżej możecie przeczytać jej fragment.

Jeśli siedzisz bez ruchu wystarczająco długo, ptaki uznają, że cię nie ma. Nie zaczynają cię traktować jak swojego, nie akceptują twojej obecności, po prostu uznają, że nie istniejesz, stanowisz jeszcze jeden element martwego krajobrazu. Czasem myślę, że z ludźmi też tak jest. Wystarczy, że nie poruszasz się na tyle długo, by uznali, że nie istniejesz. Mój pobyt za granicą był rodzajem takiego trwania w bezruchu.

Wtopiłem się w tło i wiele osób zapomniało, że w ogóle istniałem. Wymienialiśmy maile, aż w końcu każda kolejna pisana wiadomość zaczynała przypominać poprzednią i wysyłanie ich straciło sens. Zanim na stałe przeniosłem się do Francji, wróciłem do Polski na jeszcze jedne wakacje i po raz ostatni przyjechałem do domku na Mazurach. Mojej siostry akurat tam nie było, w ogóle było mało osób, a ostatniego wieczoru, poprzedzającego powrót do Warszawy, zostaliśmy tylko we dwóch. Pamiętam, że Janek siedział w samych szortach na werandzie i nad garnkiem z wodą obierał ziemniaki, jedyne jedzenie, które nam zostało. Mieliśmy zwyczaj szacowania zapasów żywności parę dni przed wyjazdem tak, by nie zostało absolutnie nic, co nadawałoby się do zjedzenia, więc jeśli dwa dni przed opuszczeniem domku w szafce pod blatem leżała półkilogramowa torebka żelek, trzy kostki bulionu, paczka makaronu, brzoskwinie w puszce i czterdzieści jajek, to naszym zadaniem było ułożyć z nich jadłospis na dwa śniadania, dwa obiady i jedną kolację, o ile powrót planowaliśmy na popołudnie. Tamtego razu na ostatnie trzy dni zostały nam ziemniaki, nie musieliśmy się więc popisywać kulinarną fantazją. Wystarczyło codziennie jeść kartofle przyrządzone na różne sposoby. Na ostatni wieczór przewidzieliśmy klasykę – ziemniaki z wody. I właśnie wtedy, gdy Janek siedział i je obierał, zadzwonił do mnie telefon, i Gruda, który tego lata nie przyjechał na Mazury w ogóle, przekazał mi wiadomość o śmierci Leona. A ja – zdruzgotany, zupełnie nie wiedząc, co zrobić ani co na to powiedzieć – rozłączyłem się i powtórzyłem to Jankowi, który znieruchomiał nad garnkiem pełnym wody i ziemniaków, po czym cisnął ziemniakiem do garnka i wycedził:

– Idiota.

Czy wspominałem, że Janek był najmilszą osobą, jaką znałem? Siedział tak jeszcze chwilę nieruchomo, po czym sięgnął po kolejnego ziemniaka.

Kłamałbym, gdybym powiedział, że żaden z nas się nie spodziewał samobójstwa Leona. Nie umiałbym jednak powiedzieć, dlaczego to zrobił. Mógłby istnieć jakiś racjonalny powód, dla którego jego życie stało się nagle nie do zniesienia. Powód albo mnóstwo różnych powodów, które złożone w całość tworzyłyby niemożliwy do udźwignięcia ciężar. Jeśli jego samobójstwo miało przyczyny zakotwiczone w rzeczywistości, to ja ich nie znałem. Dostrzegałem w nim za to zawsze cień smutku, czy może lepiej – desperacji, cień, który kazał mu nieustannie zbliżać się do ostateczności, bo tylko na krawędzi czuł się dobrze i wygodnie. Dlatego nie byłem zdziwiony, gdy dowiedziałem się, co zrobił. Byłem zszokowany, zdruzgotany, ale nie, nie byłem zdziwiony.

We wszystkich ludziach, którzy go znali, jego śmierć wywołała wyrzuty sumienia, bo nikt, nawet jeden z przelotnych znajomych, nie mógłby z zupełną pewnością powiedzieć, że nie było oznak tego, co się wydarzy. Narkotyki, które pewnej nocy wpakował w siebie z właściwą sobie świadomą przesadą, były tu jedynie narzędziem – gdyby mu je odebrać, znalazłby inne – i pewnie dlatego nikt nigdy nie próbował tego zrobić. To uparte dążenie, by z sobą skończyć, jednocześnie onieśmielało, paraliżowało i kazało czekać na rozwój wydarzeń, czyniąc z naszej bierności największą, niemożliwą do usprawiedliwienia zbiorową przewinę.

On po prostu musiał to zrobić. Każdy z nas zna przecież taką osobę.

Nie zostawił listu, nie wyjaśnił pobudek, nie uczynił tej sytuacji jeszcze bardziej dramatyczną, niż i tak była, ale to nie znaczy, że jej nie przemyślał, nie poparł stosownymi teoriami. Leon był utkany z teorii. Tak jak zapowiadał, został filozofem, ale słowo „uczony” do niego nie pasowało. Natomiast pasowało do niego określenie „wybitny”, mimo że nic konkretnego nie osiągnął, ale wystarczyło obcować z nim choćby chwilę, by wiedzieć, że jeśli ktoś z naszej grupy się wyróżnia, to on, że pamięta i z łatwością zestawia ze sobą fakty i zagadnienia, że jego umysł posiada tę samą sprężystość co ciało. Napisał książkę i pamiętam, że to była bardzo poważna książka, porządna. Papier był gruby i mięsisty, ani za biały, ani za żółty, a strony przycięte tak równo, że można by jej używać jak linijki. Jeżeli się nie mylę, miała wyraz „postsekularny” w tytule.

Był oczywiście niezwykle oczytany, jednakże nikt nie wiedział, kiedy znajdował czas na czytanie, tak wiele czasu spędzał na czymś, co nazwałbym imprezowaniem, choć polegało głównie na piciu lub braniu używek w wąskim gronie podobnych mu kobiet i mężczyzn, z którymi, jak się zdawało, nic więcej go nie łączyło.

Poszedłem parę razy na tego typu imprezy, kiedy jeszcze dawałem się szantażować Leonowi. W szantażu był bardzo dobry – „Nie napijesz się ze mną?”, pytał z akcentem na „ze mną”, jakby picie lub niepicie z nim przekreślało jednym szybkim ruchem lata przyjaźni. W jego mieszkaniu albo w mieszkaniu osoby, o której nigdy wcześniej nie słyszałem i nigdy potem nie miałem słyszeć, zbierała się grupa ludzi, niektórzy leżeli na najróżniejszych meblach i sprawiali wrażenie potwornie zmęczonych i smutnych, inni rozmawiali ściszonym głosem, siedząc na podłodze z papierosami i butelkami w rękach. Nikt nie wyglądał, jakby dobrze się bawił, a ostatnią osobą, jaka mogłaby się tam dobrze bawić, byłem ja. Przychodziłem jednak na te imprezy i stałem w tych mieszkaniach pod ścianą, aż do momentu gdy stan Leona wskazywał, że nie będzie pamiętał, kiedy wyszedłem.

A potem – jeszcze zanim wyjechałem do Francji – zaczął podróżować, krążył po wielu miejscach, aż postanowił szukać swoich korzeni w Izraelu. Dość szybko trafił tam do aresztu i to doświadczenie go złamało. Przynajmniej tak mówił: „To doświadczenie mnie złamało”. Dokładnie tymi słowami.

W przeciwieństwie do Janka wydawał się lubić śmierć. A na pewno lubił o niej mówić. Wbrew nieskończonym siłom witalnym denerwowało go wszystko, co było związane z życiem, z jego prostą, konwencjonalną odmianą, pozbawioną strzałów adrenaliny i emocji wywołanych balansowaniem na linie. Denerwowały go osoby, które żyły „zwyczajnie”. Mieszczański ideał życia wyśmiewał najchętniej, ale była w tych żartach nerwowość, rodzaj zapalczywości, która sprawiała, że słuchacze po początkowych chichotach szybko milkli i patrzyli po sobie. Tamtego razu, kiedy całego spuchniętego od ukąszeń szerszeni wiozłem go do szpitala, jego najnowsza teoria o znienawidzonym życiu głosiła, że go po prostu nie ma. Reakcja alergiczna sprawiła, że co chwilę tracił przytomność, a także mówił od rzeczy. „Nie masz się czego chwycić!”, krzyczał w samochodzie, po czym opadał na siedzenie i mamrotał: „Nie możesz się tego uczepić”. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że nawiązuje do upadku z leśnej ambony i jej spróchniałych stopni, ale że go znałem, doskonale wiedziałem, o co mu chodzi. Jego teoria dowodziła, że życia ludzkiego nie ma. Jest zbyt względne, by można je było uznać za fakt. Jeśli dobrze go rozumiałem, chodziło mu o to, że wszystko ciągle się zmienia i w tym samym czasie uparcie trwa w niezmienionej formie. Człowiek jest ze skały i z papieru jednocześnie – wystarczy byle podmuch wiatru, by przestał istnieć. Dziecko jest w stanie przeżyć miesiąc samodzielnie w buszu i zarazem w parędziesiąt sekund zadławić się groszkiem na kolanach swojej mamy. Równocześnie jest wszystko, czyli nie ma niczego, żadnej prawdy o życiu. Żadnej cechy, filaru, danych. Niczego, czego można by się złapać i przy tym trwać, i tego bronić – tak przynajmniej twierdził Leon i dlatego wtedy, w samochodzie, w drodze do szpitala, gdy leżał na tylnym siedzeniu cały podrapany i spuchnięty, wrzeszczał, że życia nie ma i musimy to wreszcie pojąć.

Rozważania o śmierci wydawały się go za to uspokajać. Zakładał ręce za głowę, nogi wyciągał przed siebie, jakby leżał na hamaku, i zaczynał przemowę. Na przykład, że śmierć nie należy do życia i jako taka stanowi jedyną własność człowieka. Że jest punktem i jako przecinek na ciągłej linii życia nie podlega żadnym normom, nie można wpłynąć na niego z zewnątrz. Nawet jeśli poświęci się życie w imię jakiejś idei, to poświęca się tylko życie, a nigdy śmierć. Śmierć nie może wykroczyć poza osobę, której dotyczy. Krótki strzał, zaprzestanie istnienia, przytrafia się jednostce w konkretnej chwili i nie mogą w nią wniknąć osoby postronne. Należy tylko do umierającego, z nikim się jej nie dzieli. „Nie zmienisz spektaklu spadaniem kurtyny, ona nigdy nic nie zmienia”, mówił. „Czy spektakl był dobry, czy zły, nie zależy od kurtyny”.

Jakże się mylił. To, w którym momencie spada kurtyna, to, jak wygląda, a przede wszystkim, kto siedzi w pierwszym rzędzie, zmienia wszystko. Prawdą jest, że spektaklu już nie da się zmienić. I że wiele osób wstaje na moment przed tym, jak kurtyna opada, a po wyjściu nie pamięta jej koloru. Ale w chwili gdy przedstawienie się kończy i zapalają się światła, zaczyna ono należeć do tych widzów, którzy dotrwali do końca. Do tych, którzy zobaczyli całość i teraz ta całość już na zawsze w nich zostanie.

Jakże okrutne wydawało mi się zawsze porównywanie człowieka do widowiska.

A teraz proszę, sam robię z cudzego umierania widowisko. Opowieść. Historyjkę. „A słyszałeś to? O przyjacielu, który zachorował i umarł?” „Nie słyszałem, weź opowiedz”. Szło to chyba tak.

Po pierwszym ataku bólu kolejny pojawił się po trzech dniach i był mniej intensywny, ale później każdy kolejny przybierał na sile i nadchodził szybciej. Początkowe dwudziestogodzinne przerwy zamieniły się w szesnastogodzinne, a te w jeszcze krótsze, dziesięciogodzinne. Wiem, bo prowadziłem w głowie dokładny rejestr z amplitudą natężenia bólu. Gdy pojawiał się raz dziennie, całą pierwszą połowę dnia trwałem w strachu, by rozluźniać się po tym, jak atak minął, i odczuwać ulgę graniczącą z euforią. Graniczącą ze szczęściem. Za każdym razem rodziła się we mnie nadzieja, że ten atak był ostatni, że to się skończyło, aż mijały godziny i rosła świadomość, iż noc zamienia się w dzień, ból znów może nadejść i nadzieja przepoczwarzała się w pełne grozy oczekiwanie. Gdy „to” się zaczynało, stawał się pulsującym cierpieniem, jego ciało zamieniło się w drżące skrzydło ważki, w rozżarzony cieniutki pręcik, który najmniejszy podmuch wiatru może złamać i zniszczyć. Kiedy tak drgał, nie można było mu pomóc. Można było jedynie czekać, aż ostygnie, stężeje i znów przybierze ludzką formę.

W takich chwilach skupiałem się na detalach: drzwi, okno, biała framuga z obłażącą farbą, za niedomytą szybą zarysy drzew. Gałęzie kołyszące się w rytm wiatru. Raz w jedną, raz w drugą. Na szybie mucha chropowatym ruchem posuwa się do przodu, co chwila przystając. Jej błyszczące oczy. Sześć odnóży. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Obok na szybie plamka. Pod oknem świeczka i niedomyty kubek po kawie. Książka, parapet, stół.

Maria Karpińska „Ucichło”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 256

Opis: Beztroskie młodzieńcze lato się kończy, ptaki odlatują lub tracą rozum, a nocą sen nie nadchodzi. Nieoczekiwanie czas, zamiast przeminąć, staje w miejscu. Główny bohater szuka ratunku w terapii, podczas której tworzy opowieść o swoim życiu: o przyjaźni, o miłości między rodzeństwem i o skomplikowanych zależnościach łączących te dwa uczucia. I o najdziwniejszym buncie, w jakim przyszło mu uczestniczyć – niezgodzie na śmierć. W powieści „Ucichło”, podobnie jak w debiutanckich „Żywopłotach”, narrator zostaje uwikłany we własne słowa. Autorka zadaje pytanie, czy wystarczy nanieść na życiową opowieść parę poprawek, by zmienić bieg wydarzeń? Zastanawiam się, czy jesteśmy – tylko lub aż – tym, co opowiadamy?


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek